piątek, 3 października 2014

Halsowanie do portu

A pokład pod stopą trzeszczy
Maszty połamie sztorm
I po co się włóczysz po świecie
Skoro masz własny dom?

Ten post napisałam tuż po powrocie, zapisałam, zapomniałam. A może nie zapomniałam? Może zwyczajnie coś się skończyło i blog przestał być tak potrzebny? 
Te kilka wersów na górze to refren jednej z moich ulubionych szant. Bardzo nostalgiczna ballada, opowiada historię młodego chłopaka, który pewnego dnia, bez uprzedzenia zamknął drzwi, wrzucił klucz do kieszeni i odłynął w nieznane. Choć po każdej zwrotce refren kwestionuje jego wojaże, on wita kolejne porty z coraz mniejszym entuzjazmem, ale jego podróż nie ma szczęśliwego zakończenia. Nie potrafi znaleźć drogi do znajomego progu.
Ja włóczyłam się przez dość długi czas, oczywiście z perspektywy mojego szesnastoipółletniego dopiero życia. Ale bezpiecznie zacumowałam w moim rodzinnym porcie, kończąc mój rejs, który jeszcze rok temu był w gruncie rzeczy - niewiadomą, mglistą ideą, marzeniem, którego znaczenia nie byłam jeszcze do końca pewna.
Mój ostatni tydzień w Lafayette pamiętam jak wielki wir emocji, spraw do załatwienia, myślenia o przyszłości. Niebieski pokój ilustrował chyba moje wnętrze i postanowił wybrać kreację "po przejściu tornada". W końcu Indiana to stan najróżniejszych katastrof pogodowych, więc było to absolutnie usprawiedliwione (przeze mnie). Wydawało mi się, że doskonałym pomysłem jest opróżnienie garderoby, ale był to ostatni doskonały (i jakikolwiek w ogóle) pomysł, który miałam na sprawne wyprowadzenie się od Newtonów. Newtonowie oczywiście zniknęli. Dzisiaj muszę przyznać, że zupełnie nie pamiętam, gdzie się znajdowali. Czy to koszykówka? Football? Golf? Bardzo cicho siedzieli przed telewizorem? Ach, jeszcze letnia szkoła - przecież wakacje to nie do końca odpoczynek w USA. Kto wie, czy nie tam się ukryli... Uznajmy więc, że po prostu wciągnęło ich to samo tornado, które szalało w moim pokoju. To było na prawdę potęęężne bydlę, ten powietrzny wir! 
Może łatwiej byłoby mi przetrwać te kilka dni, gdybym miała plan. Ja w większości przypadków, (99.9999%) mam PLAN, lub przynajmniej wizję, ale trudniej, gdy dochodzi jeszcze kwestia innych ludzkich stworzeń, szczególnie tak niezorganizowanych jak amerykańscy przyjaciele z samochodami, którzy są tak WOLNI, że aż nie do uchwycenia. Dlatego też ten tydzień pamiętam jako pełen frustracji i rozczarowań, nieustannego wysyłania (coraz bardziej dramatycznych) esemesów i niemożności zaplanowania czego choćby na dzień do przodu.  Ale co udało mi się zrobić na pewno będę wspominać miło... Starając się nie wracać do wysiłku, który towarzyszył organizacji! Wiele się działo! 

Spotkałam się z moją koleżanką z Chin, która przyjechała do mojej szkoły tylko na dwa miesiące na najbardziej (lub jeden z...) niesamowity obiad w moim życiu. Chińskie jedzenie już nigdy nie będzie smakować tak samo po domowym posiłku przygotowanym przez jej mamę - takim, który zwykle jedzą w ich kraju (tu musiały pojechać na azjatycki targ). Siedziałyśmy przy niewielkim, rozkładanym stoliku,ktory odmówił rozłożenia się, i do miseczki z fenomenalnym ryżem nakładałyśmy najróżniejsze przysmaki. Niesamowicie podobały mi się ich składane, metalowe pałeczki, które przywiozły w zamszowych futerałach. Ja z wdzięcznością przyjęłam widelec na czas jedzenia (wiedząc, że w życiu nie zjem tego obiadu bez jego pomocy...;) potem, gdy skończyłyśmy tę niewielką ucztę, godziłam się ze swoim beztalenciem, starając się ułożyć piramidę z krewetek...




We wtorek spotkałam się z Shelby i Kristen na kupowanie sukienek na graduation. Wcześniej odebrałyśmy bilety na "Gwiazd naszych wina", co wprawiło mnie w niesamowicie dobry nastrój i pozwoliło przetrwać zakupy w moim jakże ukochanym mallu. Poszłyśmy na lunch do Panery; ja stawiałam, w podziękowaniu za setki podwózek. Czy kupiłam sukienkę? Ha! Ha! Ha! Może nawet bym ją miała, ale poszłyśmy do Barnes & Nobles. Spędziłyśmy tam upojną godzinę. Czy wiecie, że za 26 dolarów można kupić kawałek materiału albo około sześćset stron, tysiące znaków i dwie okładki? Wydaje mi się, że wybór jest zupełnie oczywisty. Czasami robienie zakupów jest tak proste...
W środę spotkałam się z moimi koleżankami z pływania Rosalie i Corrisą, zjadłyśmy pizzę (bo przecież w świecie nastolatka z Indiany nie ma życia społecznego bez kawałka ciasta z tłustym serem. Niech im będzie. Ostatni raz.) i Ptasie Mleczko z moich zapasów i obejrzałyśmy Kac Vegas.
W czwartek wściekłe tornado wypluł na moment rodzinkę; zaprosiłam Newtonów na obiad i zaraz potem popędziłam do jedynego kina w Lafayette, które miało wieczorną premierę najwspanialszych "Gwiazd...". Przed salą byłyśmy już godzinę i pół wcześniej, żeby zająć dobre miejsca. I udało się, choć zjawił się niesamowity tłum. Każdy trzymał pudełko chusteczek. Oprócz mnie. Podejmowałam więc dramatyczne wysiłki wpychania łez (głownie siłą woli) z powrotem do kanalików łzowych, strzepywałam, suszyłam rękami... Polak potrafi. 


Ten film był... Ach. Och. Wspaniały. Oczywiście według mnie żaden film nie może wygrać z książką, ale jak doskonale ją zilustrował! I przecież akcja ma miejsce w...Indianapolis. Tam-tam-taaaam! (Tutaj muszę podzielić się moim dramatem i złamanym sercem. Wydawało mi się, że kiedy już przekroczyłam całutki ocean i znalazłam się w przesławnej Indianie, byłam już tak blisko poznania Johna Greena, że... No bliżej być nie można! Godzina drogi? Przecież mógł mieszkać w KAŻDYM innym mieście w USA, nie w Indianapolis. W prawdziwej powieści miałoby to sens. , Młoda podróżniczka w swojej wielkiej wyprawie trafia w sam środek pól kukurydzy, ale... Ale na jej prostej-płaskiej-z-żółtym-paskiem-chropowatej-otoczonej-kolbami drodze staje ulubiony autor! Fanfary! Radość! Aplauz! ... A tak w ogóle to nie kupiłabym tej książki. Brzmi dość tandetnie. I jeszcze te kolby?).
W piątek doczepiłam się do Kristen i jeździłyśmy wspólnie po graduation parties. Było sporo zabawy, jedzenia i gratulacji. Czasem fajnie mieć wszystkich znajomych w ostatniej klasie. Skończyłyśmy podróżowanie w domu Maclaine, na oświetlonej lampkami, nagrzanej werandzie, gdzie wszyscy zjechali się po swoich przyjęciowych przygodach i skusili się na czekoladową fontannę (delicioso!). Był to niezapomniany wieczór. A następny miał nadejść już w przeciągu dwudziestu czterech godzin...




Rano dopakowywałam walizkę i sprzątałam pokój. 



Udało mi się jedno i drugie. No dobrze, ta walizka nie była aż TAK gotowa, ale szybko podjęłam decyzję o wyjściu, nałożyłam letnią sukienkę i podobnie jak poprzedniego dnia jeździłam od domu do domu z Kristen, słuchając jej "letniej playlisty" i naprawdę doskonale się bawiąc. Do późna spędzałam czas z dość dużą grupą ludzi, w gruncie rzeczy wszystkimi moimi znajomymi, na ognisku u kolegi Jake'a. Siedzieliśmy na trawie w nierównym kręgu, oni ciesząc się jednym z wielu takich popołudni zaczynających się obiecująco wakacji, ja - żegnając się cicho i zapamiętując te wspólne popołudnie. 
Ostatni raz położyłam się spać w moim wysokim łóżku, jak zwykle śpiąc na samym skraju szerokiego materaca. Wcześnie rano zadzwonił budzik, patrząc na mnie niemal przepraszająco. Data się zgadzała, dzień tygodnia również, ale we mnie niewiele się zgadzało. Przyjechała moja ciocia-babcia, poszliśmy razem z Newtonami jak zawsze na 8.00 do kościoła, potem na śniadanie. Obdarowaliśmy się prezentami, ja szybko przebrałam się w sukienkę i zakryłam ją togą. Ceremonia trwała niedługo. Niewiele więcej ponad godzinę. Dużo wcześniej musieliśmy się ustawić w podziemiach audytorium Purdue i stać jak te kołki na korytarzu, czekając jedynie na upływ czasu. Moje imię zostało wyczytana jako przedostatnie. Siedziałam na samiutkiej górze podium. Dostałam dyplom. Jednak się nie pomylili i nie mogę iść na studia, ech ci staranni administratorzy... Kiedy wszyscy cieszyli się z końca high school ja myślałam o kolejnych trzech latach liceum i niedalekim powrocie...


Potem wszystko potoczyło się w zawrotnym tempie. Dziękowałam Newtonom, machałam, sprawdzałam, czy wzięłam przynajmniej telefon, bo nie pamiętałam do końca, jak znalazły się w bagażniku moje torby i z całkowitą pewnością siebie zwracałam się do cioci po angielsku. Przez kilka śni miałam w głowie absolutny mętlik i cieszyłam się, że nie zaszczycam moim pogubieniem rodziców... Wiedziałam, że nie będę już bardziej gotowa, żeby wyjechać. Nie płakałam, bo nie wiedziałam, za czym. Nie zostawiłam niczego, bez czego absolutnie nie mogłabym żyć. Przerażała mnie łatwość, z jaką opuściłam Indianę, nie mogłam uwierzyć, jak szybko się to odbyło. Dwie godziny później przekroczyłam granicę Ohio, nie wiedząc, czy kiedykolwiek przyjdzie mi widzieć biały dom na końcu długiego podjazdu. Nie wiedziałam, co teraz, gdzie, jak, z kim.  I jednak był we mnie smutek, poczucie nostalgii, którego źródło w pełni uświadomiłam sobie dopiero, kiedy koła samolotu z łoskotem uderzyły o betonowy pas we Wrocławiu. Kończyła się moja przygoda. Wymiana. Marzenie.


Kilka pocztówek z szalonych przygód podczas tych kilkunastu dni z ciocią.

Zwiedzałam sama Waszyngton.




Pojechałam do NYC, już drugi raz, więc zamiast szalonego jeżdżdzenia po zabytkach cieszyłam się miastem.
.... i widziałam mój ukochany Les Miserables...


...Spędziłam upojny dzień w muzeach....


...Zjadłam najpyszniejszego fallafela w West Side...


... Spacerowałam wieczorem po ulicach...


... Widziałam balet...


...wypiłam Bubble Tea w China Town...


I robiłam mnóstwo zakupów, bo nagle pojawiło się dużo sklepów i outletów, których w Lafayette, ekhem, nie było ;) 
To były wspaniale dwa ostatnie tygodnie, które pozwoliły mi trochę się zdystansować, uspokoić emocje, przypomnieć sobie język ojczysty...Trudno mi było w końcu wyjechać i już NAPRAWDĘ, bez odwlekania zostawić Stany na czas nieokreślony. Ale krew w żyłach szemrała mi radośnie i z ekscytacją. Do domu! Wreszcie do prawdziwego domu! 


Kiedy samolot kołował nad Wrocławiem mimo absolutnego zmęczenia ledwo mogłam usiedzieć w miejscu. Starszy pan koło mnie patrzył na mnie dziwnie, kiedy oddychałam szybko, śmiałam się pod nosem i wciąż czesałam włosy i układałam moje rzeczy. Próbowałam sobie przypomnieć, nad czym możemy lecieć. 
I wreszcie.
Wreszcie wyszłam z terminala.
Z moją walizką. Z plecakiem. Z bagażem podręcznym. Z nieważnym już biletem. Z całym rokiem niezwykłych wspomnień w głowie.
Nie płakałam, śmiałam się, kiedy ich zobaczyłam pomalowanych na biało-czerwono, z balonami, plakatami, pełnych miłości. To było niesamowite.

To było jedno z najlepszych popołudni, jakie miałam i najlepszy później tydzień. Wspólny obiad, rozmowy, odwiedziny mojej przyjaciółki, z którą tak wspaniale było znów się zobaczyć.


Następnego dnia obudziłam się już z moim kotem przy boku, w najwygodniejszym łóżku, jakby cała wymiana była jedynie absolutnie szalonym senem. Do czego się obudziłam? Tego dopiero się dowiaduję. 



Jeśli chodzi o wszelkie podsumowania mojej wymiany - myślę, że robiłam to już bardzo wiele razy i w tym poście nie muszę już więcej opisywać moich konfliktów wewnętrznych. Nic nie jest idealne, miejsca nie są idealne, ludzie nie są idealni, ani w Polsce ani w Ameryce. To chyba najważniejsza rada, jaką chciałabym przekazać przyszłym podróżnikom. Tamujcie perfekcjonizm, cieszcie się każdą miłą chwilą, starajcie się zintegrować z rodzinką jak najmocniej. Naprawdę może nie być tak, że się wspaniale trafi.
I dbajcie o siebie, minimalizujcie stres, bo z tego nic dobrego nie wynika. Wszyscy mówią, że w stanach się grubnie. Ja na newtonowej diecie (czyli niejedzenie tego co oni i maksymalny wysiłek fizyczny) schudłam sporo i nie czułam się najlepiej.To nie jest fajne. Nikt nie lubi przymusowo tyć, a zimno człowiekowi cały czas jakby żył na Antarktydzie!
 Trzymam kciuki za wszystkie wasze niezapomniane doświadczenia. Ja moje schowałam w kuferku z gwiaździstą flagą na samej górze szafy. Czekam na kolejne.