piątek, 20 grudnia 2013

Utopmy się ze szczęścia

Dzisiaj doświadczyłam dobrej zabawy według pływaków. Wciąż czuję, że brakuje mi tlenu, a to co jako dziecko uznawała maź doskonałą zabawę ("pływać? Chodźmy się popluskać!") już nigdy nią nie będzie! 
Wrocilam po przerwie na basen i ucieszyłam się bardzo, że będziemy mieć przedświąteczny luz na treningu. Niektórzy twierdzili nawet, że oglądamy film. W to nie uwierzyłam ani trochę, bo łagodniejszy trening to ostatecznie użycie płetw czy kilka sekund więcej między zadaniami.
Niestety mieli rację. Oglądaliśmy film.
Nigdy nie marzyłam tak bardzo, żeby bohaterowie mówili szybciej, chodzili energicznej i ogólnie przeskoczyli do napisów po kilku minutach.
Na ścianie basenu pojawiła się "Opowieść Wigilijna" z Mupetami. Trenerka poleciła nam przejść na głęboki koniec basenu. Zakaz podpływania do ścian. 
Nie pamiętam niemal niczego, co wydarzyło się w filmie. Błagałam tylko potworne pluszaki, żeby nie śpiewały. Bo kiedy Mupet śpiewa... Wszyscy musieliśmy podnosić obie ręce do gory. Radośnie, prawda? A trenerka uśmiechała się ze swojego krzesełka szeroko, machając do nas, rozpaczliwie kopiących wodę.
Nigdy nie doświadczyłam czegoś takiego. To jak przez dwie godziny tonąć i jeszcze słyszeć świąteczne piosenki w tle. Wyobraźcie sobie Titanic, ona na tej cudownej desce, on przy niej, ostatkiem sił unoszące się na powierzchni....
... Tylko mniej romantyzmu, odrobinkę (niewiele, oj, niewiele) cieplej i bez deski. 
I bez Titanica, ale to szczegół. 
Nawet na deskach do pływania przesłali nam przekąski! Odkryłam jednak, że:
A) krakers z chlorem to zły krakers
B) jedzenie utrudnia oddychanie
C) deska na wodzie odpływa baaardzo szybko. I trudno ją złapać.
 I zrezygnowałam z walki o zawartość miseczek, które wkrótce były pełne mokrej 
, apetycznej papki. Ale liczy się przetrwanie, prawda?
Postanowiłam po godzinie pójść do łazienki i zaprezentowałam umiejętność chodzenia tiptopkami wzorowo. Po godzinie i pól stwierdziłam, że muszę, MUSZĘ, zrobić zdjęcie. Niecierpiących zwłoki zadanie! 
Kiedy Scrooge wreszcie zrozumiał swoje błędy i otrzymał pełną akceptację społeczności śpiewających Mupetów, podniosłam ostatkiem sił ręce i  poczułam...że tym samym dokonał się przedświąteczny cud.





Koniec pierwszego semestru i śnieg pod kapciami

Tydzień egzaminów końcowych minąl bardzo szybko. Do tego wpisu nie mam żadnych zdjęć, niestety,bo też niewiele miałam do fotografowania. Weekend miałam leniwy, spokojny. Skończyłam książkę, asystowałam przy obiedzie, obejrzałam wreszcie z rodzinką film, bo w telewizji nie było ciekawego meczu (!). Ostatnie siedem dni przed świętami...

Na święta zostajemy w domu. Na ten weekend jedziemy do St. Louis znów do dziadków na przyjęcie. Nie mogę się doczekać doświadczenia prawdziwych świąt w Ameryce! Za rok już widzę siebie skaczącą z radości na polskie, tradycyjne świętowanie rzecz jasna (ale bez karpia może, bo wyznaję politykę Wigilii bezkarpiowej...). Czuję, że tak naprawdę w pakiecie wymiany są dwie – taki ukryty gratis – i mój cały następny rok będzie niezwyczajny... J Ale teraz nastawiam się na tryb intensywnego obserwowania i doświadczania tu i teraz.

Ten tydzień...?

W poniedziałek wstałam z wielkim trudem i już zaczynałam z gracją stuletniej staruszki schodzić na dół, kiedy usłyszałam wieść najwspanialszą z najwspanialszych – opóźnienie z powodu śniegu! Moją radość okazałam jedynie błyskawicznym skokiem z powrotem do łóżka, żeby koniecznie wrócić do snu zanim zdażę się wybudzić.

To miał być w szkole dzień ostatnich powtórek na lekcjach (ależ powtarzaliśmy...). Ja w połowie trzecie lekcji stwierdziłam, że nie czuję się na siłach przetrwać tego nawet nietrudnego dnia. Ledwo pamiętając, co robiłam przez ostatnią godzię poczłapałam do biura Denise. Kiedy tylko mnie zobaczyła, ubrała płaszcz i ponownie znalazłam się w łóżku. Wypiłam również około dziesięciu kubków herbaty (zapasy poważnie uszczuplone, ech!), wściekłam się na siebie, że nie wypożyczyłam niczego do czytania przed opuszczeniem budynku i świętowałam brak treningu (kto powiedział, że sport dla przyjemności?). Niestety,  następnego dnia i dzień po tym, i przez resztę tygidnia musiałam chodziż do szkoły i pisać egzaminy. Niestety, bo jak raz miałam szansę poleżakować! Plan jest tak wspaniale ustalony, że piszemy jeden rano i jeden po południu, z wielką dziurą na „powtórki” (ponownie – haha. „Dam wam teraz czas na samodzielne powtarzanie materiału”) w środku.

Okazało się, że bez specjalmnego uczenia się jestem najlepszym uczniem w klasie z U.S. history – to dopiero sukces! Gdyby polski nauczyciel zobaczył egzamin, ha, sprawdzian czy kartkówkę, bez ani jednej daty wybuchnąłby głośnym i mrożącym krew w żyłach...nauczycielskim chichotem.  Więszość moich finals była oczywiście testami wyboru.

Mam A ze wszystkich przedmiotów i kończę pierwszy semestr w amerykańskim high school. Nie wiem, jak wiele wiedzy pozostanie w mojej głowie z lekcji, na których musiałam codziennie się stawiać. Czy wstawanie przed wschodem słońca w Indianie tak różni się od podnoszenia się z łóżka we Wrocławiu? Szkolna rutyna pozostaje rutyną, a  High School Musical jest tylko naiwnym filmem (gdyby ktoś wierzył, że uczniowie tańczą na korytarzach, przepraszam, że rozczarowuję. O św. Mikołaju zamilczę, nie chcę przecież niszczyć okrutnie przekonań biednych czytelników.).  Okazuje się, że wszędzie trzeba prostować plecy i przepychać się na korytarzach, starać się, pracować... lub decydować, czy opłaca się NIE uczyć.

Przyzwyczaiłam się już nawet do mojej amerykańskiej szafki. Wiem,  jak mocny cios muszę jej wymierzyć, żeby uświadomiła sobie, że naprawdę ZNAM mój kod i poprawnie go wprowadzam. W większości przypadków i tak kończę nokautując biedne metalowe drzwiczki i zwracając na siebie uwagę połowy szkoły... A właściwie matematycznego skrzydła, bo,o ironio, właśnie tam się znajduje. I zawsze pełno przy niej nauczycieli matematyki (miejscówka tuż przy pokoju nauczycielskim). Wspaniale, prawda?

Jutro ruszam do St.Louis na weekend, więc w samochodzie będę mieć sporo czasu na myślenie o tym semestrze. Kilku miesiącach, które zgubiły się gdzieś (pewnie w kukurydzy) i nie wiem, jak je odnaleźć (bo ją ścieli?). Patrzę przez okno na zaśnieżoną ścieżkę do domu i staram się odnaleźć w pamięci te wszystkie dni, kiedy jechałam nią do szkoły. Podekscytowana. Zmęczona. Zagubiona. Spokojna.

Nie mogę sobie wyobrazić, że jestem w połowie drogi. Cieszę się niezmiernie, że przede mną druga część, jeszcze pełna oczekiwań, planów, celów do osiągnięcia. Nie jestem jeszcze gotowa, żeby wracać. Wiem, jak wiele jeszcze przede mną. I że każdy dzień spędzony tutaj potęguje moją przyszłą radość na lotnisku oczywiście! Podsmuowania zamierzam jeszcze pisać pod koniec roku, tak jak należy.  Więc pozwolę sobie jeszcze nad nimi myśleć i spisa w wolnej chwili -  nie na w przerwie między lekcjami. Wy również wiecie dobrze, że minione miesiące i każdy dzień z osobna różniły się we wszystkim od niż marzeń, które zrodziły się kiedyś w mojej wyobraźni.

Rozmawiałam we wtorek z rodzicami, w dwóch bluzach i pod ciepłym kocem. Zaczynali się już naprawdę martwić, i ja również nie mogłam uwierzyć, że odczuwam w domu aż takie przenikliwe zimno. Rozważałam już poważnie ubranie bielizny termoaktywnej, którą dostałam na urodziny, do czego wciąż namawia mne Tato. Kiedy zeszłam na dół okazało się jednak, że tym razem nie jest to moje upośledzone odczucie temperatur – wysiadło nam ogrzewanie. Termometr wskazywał po godzinie wyjątowo przerażającą temperaturę, a ja stwerdziłam, że bez czapki po domu nie chodzę. Tak szybko jak następnego poranka nie ubierałam się od czasu pamiętnych, deszczowych obozów żeglarskich pod namiotem. Spodziewałam się zobaczyć śnieg pod kapciami, kiedy szłam do łazienki. Z powodu wyraźnej dziury w zapasach herbaty zaczęłam pić podgrzewaną wodę z cytryną, żeby cały czas mieć coś ciepłego w rękach.

Kiedy tylko wszystkie usterki zostały naprawione, byskawicznie stopniał śnieg. Biorąc głęboki wdech na wilgotnego powietrza mogłabym powiedzieć, że idzie wiosna.

I jak to w Polsce, kiedy zawsze pada wtedy, kiedy nie trzeba. W szkole przed przysięgą do flagi zagrali nawet „I am dreaming of the white Christmas”. Cios prosto w serce, prawda?

W tym zimnym i chorym czasie podjęłam próbę zrobienia kompotu, który niespecjalnie kompot przypominał, ale był ciepły i pięknie pachniał, jak należy. I marzyłam, ach jak marzyłam o gorącej zupie! Pomidorówko, córko rosołu z niedzieli! Brokułowa, bagnisty cudzie! Barszczu, wampirzy przysmaku! Krupniku, z kaszą, której lud Ameryki nie zna!


sobota, 14 grudnia 2013

Usprawiedliwienie

Jestem wściekła jak nigdy, bo napisałam dwie notki, które się nie opublikowały! Co za frustracja! Jedna z przed tygodnia,mruga z przed dwóch. I co, wychodzę na potworną blogerkę! Hańba!

Pada śnieg, pada śnieg...

Wstałam dziś troszkę później, wreszcie mając niepowtarzalną okazję odespać trudny tydzień i z zmusiłam obolałe mięśnie do powolnego ruchu w kierunku okna. Pokój był ciemny, wypełniony jeszcze snem.
I kiedy udało mi się odsłonić bordowe zasłony, zobaczyłam ten coroczny cud, który wydarza się również w dalekiej Indianie. Przez kilka minut stałam, oślepiaona wszechobecną bielą, kontemplując nadejście prawdziwej zimy, wypełniona uczuciem dziecięcej ekscytacji.

Taki dzień wymaga oczywiście specjalnego świętowania, więc zrobiłam sobie pidżamowy poranek z herbatą z cytryną i miodem w moim fotelu, który postawiłam tuż przy oknie i chwyciłam rozpoczętą książkę.
 Na razie mamy około 15 centymetrów śniegu! 
Przez cały tydzień nie miałam chwilki nawet pomyśleć o sączeniu herbatki, a w pidżamie nie byłam dłużej niż około może 7 godzin w ostateczności. Za to w stroju kąpielowym... To już inna sprawa!
Mieliśmy dwa razy zawody, które, chociaż nie wymagały podróżowania, bo odbywały się u nas w szkole, zabrały niemało czasu i energii! W czwartek przeżyłam małe załamanie nerwowe w związku z moim kompletnym brakiem umiejętności skakania ze słupka.
Nie żartuję.
Myślę, że mogłabym mieć zdiagnozowaną bloko-startową fobię. Doszło do tego, że kiedy ćwiczyliśmy zmiany w sztafetach, stanęłam na tym niebieskim Mount Evereście, usłyszałam "Go!", posunęlam się centymetr do przodu i zostałam... Trener powtórzył komendę, następne osoby na pozostałych torach popłynęły a ja odmówiłam współpracy. 
"Marta! SKACZ!" - wołały dziewczyny z mojej grupy.
Skoczyłam, niemal się zabiłam, jak zwykle i doszłam do wniosku, że następnym razem nie i koniec. I w związku z tym mimowolnie zaczęłam zapełniać moje okularki łzami.
Rozgrzewka dobiegła końca, do zawodów pozostała jeszcze godzina (tak, kiedy mamy zawody w naszej szkole robimy rozgrzewkę od 4:00 do 5:00, kiedy zawody są o 6:00. Ma to po prostu wielki sens w kwestii rozgrzewania mięśni...). Wszyscy usiedli więc na krzesłach przy basenie, a nade mną zlitowała się trenerka chłopaków.
Wstyd mi było potwornie za te niepohamowane łzy, ale zacisnęłam zęby i przeszłam z nią przez szkolenie skoków na główkę, którego jakoś nikt mi wcześniej nie zaproponował (bo to przecież taaaakie oczywiste, prawda?) Przez pól godziny lądowałam w wodzie co trzy sekundy, to z góry desek, to z przysiadu, klęczek i innych dziwacznych pozycji. Publikę miałam sporą i bardzo wspierającą. Wszystkie dziewczyny, kiedy udawało mi się wylądować bez uszkodzenia jakiejś części ciała biły głośno brawo i motywowały mnie do starań. Jakbym była olimpijskim czempionem, który właśnie pobił rekor świata, a nie posiniaczonym skokowym utalentowanym inaczej.
Na zawodach za każdym razem, kiedy stawałam na bloku słyszałam ze wszystkich stron "You've got this, Marta!".  To było niesamowite! A potem tylko przybijałam piątki i uśmiechałam się szeroko.
Nie boli już tak bardzo.
Moje przewroty też nie są już okropnie rozpaczliwe. Ostatnio mieliśmy podwodną kamerę, żeby przeanalizować nasze odbicia od ściany i nie musiałam chować się z zażenowania, kiedy oglądałyśmy nagrania.
W szkole? Zbliżają się egzaminy semestralne, a ja oficjalnie postanowiłam się nimi nie przejmować. Powatarzam jeszcze materiał z kilku przedmiotów i muszę opanować moją rolę do egzaminu z Theatre Arts, ale presji nie mam. Po raz pierwszy w szkolnej karierze.
Na moich zajęciach gotowania przez tydzień dekorowałam tort, z którego byłam bardzo dumna. Mieliśmy z nim małe zamieszanie... Poprosiłam mojego hbrata, żeby po lekcjach odebrał go razem ze swoim z klasy, bo gdzie na basenie postawić ciasto? Pokazałam mu zdjęcie, kazałam powtórzyć kolory i byłam pewna, że jakoś wykona tę trudną misję.
W samochodzie po treningu moja hmama mówi "Ładny ten twój tort... Ładny..."
Ja oczywiście dziękuję za komplement, przecież brzydki nie jest. No ba!
Wchodzimy, a tu cała rodzina stoi w kuchni i egzaminuje ciasto leżące na blacie. I wcale a wcale ładne nie jest...
Jakby je opisać... Czy "Stok narciarski pokryty pomarańczowymi farfoclami przypominającymi fosforyzująco pomarańczowe robaki" wyjaśnia tę niepowtarzalną urodę?
Podobno moje dzieło nie zostało zlokalizowane... więc skończyliśmy z pozbawionym właściciela dziwadłem.
"No ładne Marta, ładne to twoje ciasto...".
Po weekendzie przynioslam do domu mój tort, który zapadł się w sobie z tej samotności (i braku lodówki...) i odbył ostateczną podróż do biura mojego htaty. Może tam został wreszcie doceniony, biedaczek?



Zbliżają się święta, już tylko tydzień nauki. Oczywiście, że nie mogę w to uwierzyć! Już 1 grudnia ubraliśmy choinkę (24 dni wcześniej niż w moim domu... Ach, ci Amerykanie. Zawsze się tak pospieszą!). 



Nasz dom świeci w ciemności - na zewnątrz i wewnątrz. Wybłagałam zasłony, bo przez tydzień nie zmrużyłam oka, mój pokój był jasny jak w środku dnia (to była batalia. "A co, jak zamykasz oczy to nie jest ciemno?". Haha. Bardzo śmieszne.). Na Mikołajki dostałam mały upominek, co było bardzo miłe ze strony Newtonów. Co prawda nie odkleili wallmartowych naklejek "1$" z tych prezentów, ale co poradzić. Za to wszystko w skarpecie, jak należy!


Nawet tak bardzo nie doświadczyłam słynnego amerykańskiego komercjonalizmu, kursując między szkołą i domem. Poza tym wiadomo, że jestem zamknięta po środku nieczego i moja hmama nienawidzi z całego serca sklepów. (Kiedy starałam się ją przekonać, że potrzebuję pary jeansów usłyszałam "Nie opłaca ci się kupować ubrań, i tak będziesz musiała je wysłać paczką z powrotem. Nie musisz mieć pełnej szafy".) Więc żadnych prezentów do Polski tym bardziej nie wysłałam, co mnie wciąż dręczy po nocach...

W ostatnią sobotę musiałam zdobić sobie sama obiad i poczułam nagłą potrzebę zjedzenia czegoś polskiego. A że w spiżarce mieliśmy głownie słodycze i wór ziemniaków z Ohio, stanęło na pleckach ziemniaczanych z cukinią i pieczarkami.mNie powiem, żebym odniosła wielki sukces w ich przygotowaniu, ale  to był niesamowicie przyjemny posiłek! Ach, wciąż mi się tęskni za jedzeniem w moim domu...


Wicher słabe drzewa łamie, hej.

Ten tydzień? 
Primo, przeżyłam tornado. 
Mogę teraz grać przez chwilę ofiarę kataklizmu, ale większych szkód psychofizycznych nie doznałam... Indiana to dość bezpieczny stan (choć mieliśmy ćiwiczenia "w razie trzęsienia ziemi", co jest dość niedorzeczne i niedorzecznie wygląda - wszyscy wskoczyli na 60 sekund pod ławki. Mój nauczyciel matematyki również... A chudy nie jest!), ale wietrzny, oj, bardzo wietrzny. Wieczorami słychać wiatr walczący z framugami okien i szalejący po pustych polach.
W niedzielę byłam w kościele, pomagając przy przygotowaniu akcji charytatywnej i gdy przystroiłam pięćdziesiątych stolik zawyły syreny. Na dworze widać było - i słychać - burzę, ale żeby tornado? Zeszliśmy więc do piwnicy. 
Fascynujące dwadzieścia minut mojego życia.
Weszliśmy na górę.
Znów zawyło.
Zeszliśmy do piwnicy.
Akcja odwołana, kiedy na chwilkę się uspokoiło dostałam podwózkę do domu.
Na naszej drodze do drzwi leżało wielkie drzewo, telewizor nadawał informację o bieżącej sytuacji.

(I tak, moje zdjęcie jest na kominku)



I wieczorem powiedział na, najwspanialszą wiadomość - szkoła odwołana! Tak, nie cieszmy się sytuacją biednych ludzi pokrzywdzonych przez tornado (które rzeczywiście przeszło przez tę część Indiany, demolując jedną ze szkół naszej korporacji! Prawdziwe tornado! Widział ktoś film "Twister". Acha. Dokładnie. To się tu zdarza.), ale... Każdy lubi dłużej pospać.
Na Facebooku każdy poczuł się zobowiązany umieścić zdjęcie swojego ogródka, więc cały dzień jedyne, co wyświetlało się na strońie głównej to setki zdjęć powalonych drzew z komentarzami "mniej liści do grabienia za rok". A ja musiałam pomagać ciągnąć gałęzie na gigantyczny stos za domem. I co? Za rok nie będę miała mniej liści!
Co jeszcze? Przeżyłam nie tylko tornado, ale też trzy zawody pływackie. Wtorek. Czwartek. Sobota.
Hurra! 
Szczególnie rozgrzewka jest niebezpieczna - dwadzieścia osób na torze? Nieprzyjemnie, szczególnie kiedy wszyscy cię wyprzedzają, chociaż wypluwałsz płuca. 
Jakieś obce mamy gratulowaly mi odwagi skoku ze słupka w sobotę. Dziewczyny pytały, jak bardzo boli. Bardzo. Są siniaki.
Odbiłam się od ściany, jedną nogą, niezdarnie, ale można to zaliczyć jako pierwszy przewrót.
Staram się nie wariować i mieć przyjemność z pływania. I jestem z siebie dumna, bo w Polsce nigdy bym nie zrobiła czegoś tak szalonego i wymagającego.
W sobotę cały dzień spędziłam na zawodach, wskakując do wody od czasu do czasu, zamarzając, wycierając się pozbawionym suchej nitki ręcznikiem, wysychając i znów lądując w lodowatej wodzie. Musieliśmy spędzić aż 4 godziny w autobusie, więc trochę nam zeszło... 
Ale wieczorem poszliśmy do japońskiej restauracji, chłopcy, ja i dwoje rodzeństwa z collage'u. Takiej, w której gotują tuż przed twoim nosem! Kucharz był fantastyczny, co prawda jeden na całą restaurację, ale prawdziwy profesjonalista. Bawiłam się doskonale i ledwo wsiadłam do samochodu... 


(Herbata! Ach!)

A dziś? A dziś czytanie, rozmowa z rodzicami, lekcje. 
Brak tornad. Ale zimno, aj, jak zimno...!
Na szczęście mam szlafrok...
Ten różowy.
Właśnie się nim rozkoszuję.
Myślę, że szlafrok jest niedoceniany jako cześć garderoby. Czuję, że to moja misja. Życiowe powołanie. Tak, na wymianie człowiek poznaje lepiej siebie. Otóż, co muszę zrobić: wprowadzić tego puchatego przyjaciela na wybiegi mody. Paryż, Mediolan, Nowy York... Widzę to oczami wyobraźni. 
Chyba jestem już naprawdę zmęczona. Albo mam objawy dziwnej choroby sierocej, co objawia się potrzebą ciepła i przytulenia przez miękki obiekt.
I widzę tysiące tęczowych szlafroków. 
Jutro będzie lepiej. 
Może nie takie słabe ze mnie drzewo i przeżyję poniedziałek. I dam sobie radę, sama, przeciw wiatrowi Indiany.


Święto Indyka

Czuję, że nie ma wyjścia. Nie mogę po prostu nie napisać o Thanksgiving!  Bo cóż, że stukanie w klawiaturę wydaje się wysiłkiem ponad moje siły. Ha! Jak to wrzeszczy trenerka "drive your legs!". No to ja mogę zakrzyknąć "drive your fingers!" I jakoś zmotywować się do działania, prawda? 
Tydzień temu (tydzień zwany wiecznością...!) przeżywałam swoje pierwsze (i ostatnie) Święto Dziękczynienia. Właściwie, jak już mam zdradzać sekrety zza kulturalnej kurtyny, tutaj nie mówią nawet o "Thanksgiving", a  o "Dniu Indyka". Wielu tłumaczeń nie trzeba - to jest dzień jedzenia. I czy niewiele ponad to...?
Mój host tato pochodzi z okolic Saint Louis, Missouri, i tam wybraliśmy się na ucztę. Zbiórka o 7:00 rano, cała rodzina w komplecie, ja oczywiście O 7:00 (no może minutkę po!), oni już od dawna gotowi, bo przecież  KTO BY LUBIŁ SPAĆ? Więc nasz wielki samochód wyruszył z garażu punktualnie. Droga była długa i... Prosta. 
Wyobraźcie sobie puste pole. Taki oto pejzaż - czyste niebo, ślad po kukurydzy, może niewielkie wzniesienia. I po środku dwupasmowa droga. Gotowe! Widoki z okna nie były zbyt fascynujące. Chociaż ja widziałam w tym jakiś koślawy romantyzm, coś zaskakującego w tej niezmienności. Jakbyśmy utknęli w szklanej kuli ze sklepu z pamiątkami, tylko słońce wędrowało po sklepieniu.
Z przerwą na śniadanie (kto by zostawiał troszkę przestrzeni na indyka w USA?) jakoś przetrawaliśmy podróż. Około 3:00 siadaliśmy do stołu. Ale jakiego stołu! 
Powiem tylko, że ta rodzina troszczy się o populację Ameryki. Bardzo poważnie.
Wszyscy zmieściliśmy się jednak w stodole przerobionej w fantastyczne mieszkanie mojego host taty brata. 



Indyk pojawił się w całej okazałości na minutkę, później usunięto z niego słynny chlebowy farsz i pokrojono na kawałeczki. 


Wszędzie rozłożono stoły z jedzeniem i w kolejności najstarsi - najmłodsi chodziliśmy z talerzami, martwiąc się, że są stanowczo za małe...
Ja z każdej miski i miseczki wzięłam nie więcej niż łyżkę i starałam się spróbować wszystkiego, a i tak nie starczyło miejsca dla każdego przysmaku! 



Rozmowy przy stole koncentrowały się na "jacy jesteśmy najedzeni!" I "jeszcze trzeba spróbować deserów! Jak doczołgać się do stołu ze słodkościami?" ("Drive your legs", ludzie!).



Wszyscy byliśmy tak wykończeni konsumpcją, że o 9:00 znaleźliśmy się w łóżkach w domku weekendowym dziadków (przepiękny!!). 



Ja na kanapie. 
Rano - Saint Louis! Zwiedziłam słynny łuk ze wszystkich stron



- spędziliśmy w muzeum pod powierzchnią ziemi dobre kilka godzin, obejrzeliśmy dwa filmy (o ekspedycji Lewisa i Clarka na zachód i samej konstrukcji pomniku), w końcu wjechałam na górę w miniaturowego windzie, w ktorej trzeba było siedzieć pochylonym jak w kosmicznej kapsule (tak, wiem wiele o projektach kapsuł...), stanowczo wkraczając łokciami i nogami w strefę innych pasażerów. 




Potem mieliśmy w planie dzielnicę butików, ale jak już może wspominałam moja rodzina jest anty-zakupowa dość. Nie wierzycie? Pół godziny i zbiórka pod "autokarem". Nawet na szkolnych wycieczkach mamy wiecej czasu wolnego!
Ale trzeba było wracać, bo szykowało się koleje spotkanie z klanem Newtonów - przyjęcie niespodzianka dla dziadka. Dziadka-pirata. 
- Kiedy stracił oko? - wyszeptałam w przejęciu, gdy upewniłam się, że naprawdę widzę czarną opaskę na jego oku. W wyobraźni widziałam już starszego, ponurego pana z pistoletem. Ale na jakiej wojnie? 
- Niedawno. - odparła host siostra. Zanim zdążyłam wypracować kolejny obraz (dziadek myśliwy z wielką strzelbą i wściekły dzik) pośpieszyła z medycznymi wyjaśnieniami i musiałam pożwgnać się z dramatycznymi wizjami, do których bardzo pasował... Ech!
Wszyscy powitaliśmy go głośnym "Happy Bday!", każdy z plastykową piracką opaską na oku. Przyjęcie odbywało się w jego ulubionym barze, do którego chodzi codziennie, więc przyszedł też w piątek po Thansgiving. Taaak, urocze miejsce. Te automaty do gier, roztaczające romantyczny blask pod niskim, ciemnym sufitem... 



Zupełnie zgubilam się w tłumie, słyszałam tylko "ciche" pytania "A to czyje?" starszych pań nawet nie kryjących się z wysiłkami zidentyfikowania każdego gościa. Ale nie powiem, było nawet miło. Kto nie lubi urodzinowych przyjęć? 
I zanim się zorientowałam wsiadaliśmy znów punktualnie do samochodu. Miałam wiele czasu żeby zrobić listę tych wszystkich rzeczy, za które jestem w tym roku wdzięczna, bo nagle zdałam sobie sprawę, że przecież to święto Dziękczynienia, nie jedzenia. Ale poddałam się wymienianiu i pozwoliłam sobie zanurzyć się w strumieniu cichych podziękowań. I zasnęłam pod szklanym niebem gdzieś między Wschodem a z
Zachodem.

niedziela, 24 listopada 2013

(Just a little bit) Bittersweet Sixteen

Strasznie mnie kusiły ciemne moce, żeby nie napisać tej notki, ale jestem zdeterminowana. Chociaż kilka słów! Ale wydaje się sporym wysiłkiem ;-)
Tydzień temu obchodziłam swoje urodziny w USA. Szesnaste. Sweet sixteen w Indianie... 
Już kilka dni przed 14 listopada przyszły paczki i kilka kopert, które ustawiłam na stole i pozwoliłam się przyjemnie kusić. Rano w czwartek wstałam, zrobiłam sobie urodzinową owsiankę i przy herbacie otworzyłam kartki. Ach. Ach. Ach.
Zeszłam ponownie na dół trochę wcześniej i starczyło mi czasu na otworzenie jednej z paczek, pod czujną obserwacją części Newtonów. Trochę się nie mogli zrozumieć, czym jest bielizna termiczna i co robi w moim prezencie ("to się kupuje głównie na narty czy w zimie, albo jak rodzice są zmartwieni, że dziecko marznie...") i przynieśli mi chusteczki, kiedy odkryłam piękny album od Mamy ("powinni ci zapakować paczkę Kleenexu...!").
Potem pobiegłam do szkoły, zaczynając dość normalny dzień. Będąc na etapie przerażenia perspektywą wskoczenia do basenu po lekcjach i spędzenia upojnego wieczora dnia urodzin w wodzie powiedzialabym nawet, że nie był... najwspanialszy. Najgorsze, że miałam świadomość, że po treningu muszę załatwić sobie podwózkę, dotrzeć do ciemnego domu i otworzyć resztę prezentów sama, bo oczywiście rodzinka do nocy na koszykówce.
Ale na szczęście mam o wiele milsze wspomnienia z tego czwartku. Pływanie jakoś przeżyłam i poczułam się jak część drużyny, dopełniając dziwnej tradycji... Cokolwiek ma to oznaczać, każdy solenizant musi przepłynąć przez jeden z torów, kiedy po obu stronach lin dziewczyny tworzą szalone fale deskami. Co było robić, przepłynęłam... 


Nie mogę znaleźć innego określenia, niż DZIWNE.
I okazało się, że trening kończy się dla mnie wcześniej, bo według trenerki moje słabe ciało nie podoła następnemu wyzwaniu, co było najwspanialszym prezentem. Dzięki, moje jakże wytrenowane mięśnie! Pofrunęłam więc do szatni, wzięłam prysznic w oczekiwaniu na moją podwózkę i kilkanaście minut pózniej dowiedziałam się, że Denise załatwiła mi małe przyjęcie niespodziankę! Zamiast do domu, dziewczyna, która miała mnie podwieźć do domu, zabrała mnie i kilka dziewczyn z drużyny do mojej ukochanej Panery! Dostałam nawet wspaniały prezent i zakończyłyśmy nasz obiad Latte Dyniowym w Starbucksie, które bardzo chciałam spróbować. To był fantastyczny wieczór, zupełnie inny, niż sobie wyobrażałam. Impreza w dresach i czapkach na mokrych włosach (tak, mam permanentnie mokre włosy...) - warta zapamiętania. Wróciłyśmy do domu dosyć późno, więc doczekałam się również powrotu sportowców i otworzyłam prezenty od nich. 

Oczywiście tutaj na szesnaste urodziny nastolatek otrzymuje często samochód, więc ja też dostałam pojazd... Niewielkiego "hot wheelsa", pomalowanego na kolory szkoły. 
I jeszcze kilka miłych rzeczy... No, może zmartwili mnie jednym, bo zawsze to kłopot: cóż zrobić, kiedy człowiek żali się, jak kochał swój mięciutki szlafroczek w domu i otwiera pudełko z paskudnym, sztywnym, szarym nakryciem godnym mnicha... Na razie powiesiłam go w szafie i się zastanawiam. I szaleję z radości, że w paczce od mojej cioci odkryłam różowe, puchate cudo (moja miłość do szlafroków jest znana).

W niedzielę czekała mnie kolejna miła niespodzianka - Newtonowie zrobili rezerwację we włoskiej restauracji w mieście. Dawno nie jadłam tak dobrego, podobnego do europejskiego jedzenia. Mniam! 
Chociaż byłam trochę zażenowana, bo wyczyściłam mój talerz do ostatniego kawałka łososia, w końcu urodzinowy obiad trzeba zjeść (!!), a oni wyszli z restauracji z pełnymi pudełkami. No cóż, zjedliśmy ich zawartość na obiad w sobotę... 

Zamówiłam również wodę gazowaną, która znów wzbudziła sensację ("no ale jak?!", "po co?" , "a czy to dobre jest?!").
Zupełnie inaczej w ich rodzinie (trudno mi uogólnić do całych Stanów, bo wiadomo, że w wielu domach żyje się bardziej lub mniej podobnie) świętuje się takie okazje. Wyjście do restauracji nie jest ich tradycją, zrobili to specjalnie dla mnie. Na święto mojego najmłodszego hbrata urządzili pidżama party i zamówili pizzę, którą zjedli razem z chłopakami.
Moje urodzinowe ciasto(tak, w jednej paczce z tajemniczym napisem "1kg kiełbasy" odkryłam sernik z polskiego sklepu w Chicago) postawili na blacie w kuchni i nie, że usiedliśmy razem z herbatą czy kawą, żeby zjeść tort, ale każdy przyszedł sobie, kiedy chciał (oglądali wtedy mecz) ukroił kawałek i po temacie. Na szczęście wcześniej wynalazłam świeczki, zdobiłam zdjęcie i cóż, kiedy wróciłam, nie był już w całości...

 To bardzo różne od tego, jak wyglądałby rodzinny obiad czy chociaż deser w mojej rodzinie i większości polskich rodzin. Wiadomo, trzeba usiąść razem przy stole czy na kanapie i wypić razem choćby filiżankę kawy. Jak tłumaczyłam im, że zwykle u mnie w domu po obiedzie, nawet codziennym, robimy coś takiego, nie mogli zrozumieć. To niesamowite, te drobne, codzienne różnice. Inna sprawa ze wspólnym obiadem w ogóle... Ale sernik był smaczny z również prezentową herbatą, nawet jeśli trochę zmrożony, bo ktoś go włożył do zamrażarki wcześniej. Taki tam mrożony sernik...
Nie mogę uwierzyć, że następne urodziny będę świętować z powrotem w Polsce. Dlatego te urodziny zapamiętam na zawsze, choć nie nie były rewelacyjne czy pełne niesamowitytych przygód, ale należały do mojej amerykańskiej codzienności. Tylko na chwilkę zniknęłam, malutki momencik, żeby przez kolejne dwa czy trzy lata czytać kartki znów w moim dużym pokoju. Nie jest to zupełnie niepojęte?

niedziela, 17 listopada 2013

Imperium chloru kontratakuje

Ten tydzień... Był dość stresujący. Właściwie moja natura sprawia, że wszystko, co mnie spotyka wiąże się ze stresem, ale pierwsze zanurzenie się w zielonkawym basenie nie należało do najprzyjemniejszych doświadczeń, możecie mi wierzyć! 
W połowie treningu w środę dostałam kopniaka w oko,  myślałam, że już nigdy nie wyjmę okularu z mojego biednego oczodołu. Wydawało mi się, że mają kiepskie uszczelki, a kiedy przyczepiła mi się do twarzy to za nic usunąć! Więc płakałam, najpierw z bólu, a potem z frustracji. Dlaczego zdecydowałam się na takie męki?  Chciałam w połowie pierwszego tygodnia wyjść natychmiast i nigdy nie wracać.
Dwie godziny w wodzie to... Łagodnie mówiąc, mało fascynujące przeżycie. 
Czułam się przerażona perspektywą spędzenia następnych miesięcy na tej udręce (przed i po szkole!).
Do grudnia. Wytrzymać miesiąc, a potem się zobaczy - stwierdziłam wieczorem po pożarciu mnóstwa gofrów, które mieliśmy na obiad i zapisaniu małego strumienia świadomości w dzienniku. Zawsze pomaga.
W czwartek z lustra spogłądała na mnie szesnastoletnia (o tym w następnej notce...) nagle Marta, z półkolistą raną pod łukiem brwiowym, wciąż mokrymi włosami i silnym postanowieniem, żeby jakoś postarać się cieszyć nawet z treningowej męczarni. 
I nawet mi się udało! 
Jestem ostatnią ofiarą losu, jeśli chodzi o mój talent w kwestii fizycznej...

Jest to właściwie bardziej śmieszne, niż tragiczne, z dumą mogę stwierdzić, że bez problemu mogłabym równać się z Jasiem Fasolą w moim filmie o jakimś chwytliwymi tytule z cyklu "Imperium chloru kontratakuje" czy "O syrence, która utonęła".
Jest to śmieszne i tragiczne, ponieważ w tym tygodniu muszę pokazać, co potrafię, a raczej czego nie potrafię, w aż trzech wyścigach w innych  miastach (w sezonie będziemy jeździć na zawody nawet trzy razy w tygodniu. Powrót około 22:00, potem o 6:00 nigdy jeszcze nie odwołany w historii drużyny trening, nie ma zmiłuj się!).
Uczniowie licznych szkół będą obserwować moje profesjonalne skoki i... No właśnie. Może kilka słów opisu mojego kunsztu pływackiego.
Ominęłam dwa tygodnie sezonu, które były poświęcone skokom na główkę i przewrotom. 
Kiedy wykonywaliśmy starty weszłam na słupek. Zeszłam. Przepuściłam wszystkie dziewczyny. Znów weszłam. Pochyliłam się. Balansowałam chwilę na krawędzi, wyginając się jak inne pływaczki, usłyszałam sygnał do startu i... Zeszłam, niezdolna wskoczyć do wody, która wydawała się całe miłe od niebieskiego bloku. 
Poprosiłam trenerkę, żeby może...cóż... Nauczyła mnie jak skakać? Zajęta naszymi gwiazdami na ostatnim torze wykonała wtedy dziwny ruch, dołączając pomocny komentarz "just jump". 
Więc skoczyłam i po pierwszej próbie otrzymałam kolejną wojenną ranę. Tak, można AŻ TAK niezdarnie skoczyć,żeby woda rozcięła skórę i pozostawiła czerwony placek na nodze!
W następnym popisowym skoku wystartowałam ze wszystkimi i musiałam podjąć błyskawiczną decyzję - co zrobić, kiedy czepek i okulary zostają w tyle?! Płynąć czy wracać? Rozpaczliwie chwyciłam więc kawałek gumy, któremu udało się jakimś cudem opuścić moją niemałą głowę i dopłynęłam do drugiego końca basenu. 
Na szczęście po trzecim skoku, który chyba usłyszał cały basen, bo na główkę to na pewno nie skoczyłam (chyba raczej na "plaskającą ofiarę losu"), kiedy dodałam troszkę słonej wody do basenu, na brzegu czekała na mnie trenerka. Litościwie zaprezentowała mi co nie co i pozwoliła nie wchodzić więcej na potworny blok startowy, ale na razie ćwiczyć lądowanie w przerażającej toni z niższego poziomu. 
W sobotę przyszła pora na mierzenie czasu w próbnych wyścigach, żeby ustawić nas na nadchodzące zawody...
Kiedy wszystkie tory gratulują ci po skończonym wyścigu, poklepując po ramionach i szepcząc "Dobra robota" może to oznaczać jedno z dwóch.
Albo masz przyszłość jako gwiazda olimpiady, albo... Cóż. Odwrotnie.


(Marta wychodzi z wody po wyścigu. Urodzony champion, dumna z siebie, świadoma niespotykanego talentu i wyjątkowej aparycji. Brawa!) 


Najpierw trzeba wskoczyć.
No to skaczę, z gracją siekiery wrzuconej do wody. Oczywiście tak daleko, że wynurzam się niewiele dalej niż jakbym po prostu weszła do basenu.
Ale płynę. Płynę!
Potem trzeba dotknąć drugiego końca basenu. Wszystkie dziewczyny wyginają się w błyskawicznym przewrocie i już są w połowie drogi powrotnej, ale nie ja! Ha! Nie ja!
Ja dotykam dwoma rękami brzegu, jak należy i wykonuję dramatyczny manewr odwrotu, w przypływie szczęścia może odbijając się od ściany.
Raz tak zgrabnie udało mi się zawrócić, że dotkęłam ściany dwoma rękami, ale jedną nogą, i zamiast kontynułować wyścig po środku, skierowałam się w stronę toru po prawej... Niemalże zderzając się z liną.
Ale nieważne! Przecież płynę! 
Mój kraul był niczego sobie, to mój najlepszy styl, więc właściwie poradziłam sobie całkiem nieźle - choć odkleił mi się jeden okularów (mówię przecież, że te uszczelki są do niczego!). Żabka oczywiście powinna się nazywać ślimakiem, jeśli o mnie chodzi. Grzbiet nie tak zły, choć czułam się jak młyn, co nie oznacza, że miałam jakąś prędkość... Mam na myśli, że prawdopodobnie wyglądałam jak rasowy topielec. 
Natomiast pokaz, który dałam przy motylku... Tylko Otylia jest lepsza ode mnie! Nie wiedziałam, że mogę oddychać jak astmatyk do tego momentu! To dopiero odkrycie! 

(Ja latam, nie pływam)

Dlaczego wszyscy mogą ci powiedzieć "Good job.". Bo wyszli z wody przed tobą oczywiście...
Ale mimo mojej dość rozpaczliwej prezentacji w wodzie nie nie byłam ostatnia w większości tych symulacji, hurra! Jedna dziewczyna była kilka sekund za mną! Ha! 
Mistrz Marta. 
Dziękuję. Nie, aż takie brawa mi się nie należą, jeszcze się zaczerwienię... Och.
Więc pływam sobie na pierwszym torze, trenerzy do nas już nie dochodzą, bo to baaardzo daleko. W zasadzie tuż przy drzwiach, więc również zimno jak diabli! 
Doprowadzam moje koleżanki z toru do szaleństwa, bo nie rozumiem niczego, co jest napisane na naszej rozpisce treningu, więc nigdy nie wiem, jak mam płynąć. A, no i jeszcze co czyni mnie słabszym członkiem stada? Wada wzroku.
Ech, natura mnie pokarała!
Więc?
Więc nie widzę zegara. Nie tego pokazującego godzinę, ale stopera mierzącego czas. To bardzo ważna różnica. Wszystko na naszej rozpisce to styl i... sekundy, w jakich powinnyśmy pokonać dany dystans, kiedy wystartować, ile trwają przerwy.
Kiedy one już pływają, ja zakładam okulary, bo wydawało mi się, że mamy kilka sekund odpoczynku (zwykle mamy od 15 do 45 sekund. Pomiędzy gdzieś 40 basenami.) Potem ściągam płetwy, bo źle zrozumiałam instrukcję, nie mam czasu ich założyć, one odpływają, ja nie mam pojęcia, co robimy i ogólnie prezentuję się jako osoba, którą można by opisać jako... Hm... Mało rozgarniętą ;-)
Ale przynajmniej płynę, nie tonę! Sukces!
I o poranku o 6:00 pocę się chlorem (nie wnikajmy. Takie życie...) przy jakiś dotychczas mi nieznanych, ale atakujących moje biedne, słabe mięśnie ćwiczeniach. Lepiej nie opisywać...!
 Dzielimy się na trzy grupy, losując kolorowe żetony. Można trafić do pokoju kardio na maszyny tortur, na siłownię, która pachnie jak śmierć i niewątpliwie może ją spowodować, lub na salę gimnastyczną. Na razie odkryłam dwie pierwsze.
Potem prysznic, śniadanie i na lekcje. 
Wytrzymałam te kilka dni i zamierzam teraz spróbować (przynajmniej mogę próbować). Spróbuję samego pływania oczywiście, ale co ważniejsze... To może się trochę wyluzowa. Odrobinkę. Mini-mini.
Just keep swimming, jak to mówią ryby. Łatwo przecież być nie miało.

(Marta i woda.
 Wewnętrznie czuję się kotem. Pamiętam, że jedna nauczycielka kiedyś mi powiedziała, że wie, że stresuję się w szkole i jak mnie mija na korytarzu mam minę kota w kuwecie. Tak wiem, to przykre. W wodzie natomiast mam minę kota w wodzie, więc czuję się zupełnie na miejscu.)







poniedziałek, 11 listopada 2013

Magia teatru, czyli High School... Fall Play


Trudno podsumować w jednym poście trzy miesiące i streścić coś niesamowitego, co wydarzyło się pomiędzy czytaniem scenariusza w kole na porysowanej scenie, a zginaniem się w ostatnim ukłonie. Nie da się opisać tym wszystkich godzin, których było o wiele za mało, jak się teraz okazuje.
Bardzo zależało mi na dostaniu roli w tym przedstawieniu. Za rok nie miałabym szansy ponownie brać udziału w przesłuchaniach, prawda? Zupełnie nie wierzyłam jednak, że naprawdę mogę stać się częścią obsady.
I stało się. Los sprzyja wymieńcom, jak widać... I cóż, osobom z akcentami chyba. Grałam nauczycielkę muzyki o francuskim nazwisku i otrzymałam liczne gratulacje od widowni, która była przekonana, że naśladuję akcent!

I cóż mam dalej napisać? Zobaczyłam moje imię na liście wybranych i przeszłam długą drogę wraz z całą obsadą. Nie wiem, jak pójdę do szkoły i nagle nie będzie tej świadomości, że trzy razy w tygodniu po lekcjach pojawię się w kulisach. Stało się to częścią mojego życia, czymś pewnym. 

Najgorsza jest świadomość, że tak naprawdę w tym tygodniu zaczęliśmy się przyjaźnić w naszej grupie. Przedtem nie mieliśmy tej świadomości, że tworzymy coś razem i często każdy za sceną walczył z zadaniami domowymi zamiast rozmawaić z innymi, więc niewiele się działo początkowo.
Przedstawienie, które wystawialiśmy ma tytuł "Our Miss Brooks". Jak głosi okładka scenariusza, "komedia w trzech aktach"... Romans też się pojawiał (tak, był jeden buziak ;-) ) ! To sztuka... W skrócie o robieniu sztuki w szkole. Napisana w latach 50. i właśnie w takim klimacie utrzymana (kostiumy! Ach!). 

I szczerze powiedziawszy, co najbardziej nas na koniec zgrało, to rozpaczliwa próba jej uratowania. Bo nasza reżyserka pierwszy raz robiła coś takiego, bo późno skompletowaliśmy zestaw rekwizytów, bo nikt nie pamiętał swojej roli, bo... Bo jakoś za mało czasu! 
Więc zorganizowaliśmy dwa spotkania w weekendy i w tym tygodniu pracowaliśmy naprawdę ciężko!






W poniedziałek mieliśmy próbę do 9:30, w połowie na scenie, w połowie na korytarzu...
We wtorek spotkanie i czytanie roli...



I wreszcie w środę nie poszliśmy na lekcje i skupiliśmy się na próbie generalnej.


 Która niezbyt nas podniosła na duchu (choć wyglądaliśmy niczego sobie, powiedzcie sami!)  Zaproszeni seniorzy... Spali. No dobrze, może nie wszyscy, ale był jednen starszy pan, który autentycznie chrapał! A potem bardzo entuzjastycznie nam gratulował... 
W czwartek nadszedł dzień naszego pierwszego przedstawienia. Po lekcjach wybraliśmy się na mrożone jogurty (w naszych zielonych koszulach, oczywiście). 


Potem zrobiliśmy naszą "rozgrzewkę". Co innego motywacja przed wyścigiem cross country, a co innego wspieranie się przed przedstawieniem, które zakłada tańczenie i przekazywanie fali energii. No, i może testowanie mikrofonów, ale to już kwestia techniczna. Nikt zresztą chyba za tym nie przepada, bo trzeba nadawać bez ładu i składu aż głośność będzie odpowiednio ustawiona...
Nie da się opisać emocji, które ogarnęły kulisy, kiedy scena rozświetliła się i padły pierwsze słowa. Oczywiście kulisy pogrążone w ciemności, pełne obsługi technicznej i rekwizytów. I członków obsady, spacerujacych w jedną i drugą stronę, jak lunatycy, powtarzających pod nosem kolejne kwestie.

(To przed wejściem na scenie w ostatnim akcie)

Nasza garderoba zmieniła się w kompletne pobojowisko, zmienianie kostiumów pomiędzy aktami było związane z dramatycznym poszukiwaniem nagle zaginionych ubrań i przyborów do makijażu. Seniors mieli prawo do zostawienia motywujących wiadomości na lustrach :-)




A ja zastałam w garderobie kwiaty od mojej host rodziny!


Kłanialiśmy się po raz pierwszy, dumni z siebie, bo komedia okazała się komedią i widownia naprawdę się... Śmiała. Nie żartuję!
Potem nadszedł piątek, wyjście do pizzy hut...
...i kolejne ukłony. I byli tam też moi rodzice - a przynajmniej tak sobie wyobrażałam, bo to przedstawienie było nagrywane. 
I dostałam wspaniały, pierwszy prezent urodzinowy od wyżej wymienionych bliskich... Najukochańszych rzecz jasna. Ach, nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie znajdę czas, żeby ją otworzyć!

W sobotę wylądowałam z grupą ludzi w mallu, co skończyło się tym, że od razu wszyscy się pogubiliśmy (naprawdę od razu. "Ja poszukam miejsca a wy idźcie" nie zawsze jest dobrym pomysłem... Możecie mi wierzyć!).
Wypuścić dzieci do sklepu...
Więc odnajdywaliśmy się, znów rozdzielaliśmy i szukaliśmy reszty grupy, która postanowiła nagle zniknąć w którymś ze sklepów. Doszło do tego, że z jednym z chłopaków szukaliśmy naszego kierowcy, nie mając jego numeru, kiedy wszyscy pojechali do szkoły. Kiedy wreszcie go znaleźliśmy, musieliśmy szukać reszty pasażerów. A potem zgubiliśmy samochód. Przez piętnaście minut chodziliśmy po parkungu, aż gigantyczna zguba z siedmioma siedzeniami się znalazła. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że po drodze się rozdzieliliśmy (po prostu jak w horrorach, kiedy ci bezmózgowi nastolatkowie postanawiają osobno unikać potworów w lesie) żeby poszukiwania były bardziej efektowne...
Skończyło się na pędzeniu autostradą do high school - dwie godziny na przygotowanie to naprawdę niedużo!
Było wiele nostalgii w tym ostatnim występie. Daliśmy z siebie wszystko, energia buchała ze sceny i podnosząc nasze złączone ręce wiedzieliśmy, że jesteśmy prawdziwą aktorską rodziną.
Sztuka, która była pod wielkim znakiem zapytania okazała się sukcesem. Może publika była nie tak duża, jak można oczekiwać, ale dziś w szkole otrzymałam kilka przemiłych gratulacji na korytarzu. Moja nauczycielka teatru miała nawet łzy w oczach jak dziękowała nam, killku osobom, które w moje klasie zaangażowały się w sztukę, za poświęcenie się tej produkcji.
Pod koniec od moich kolegów otrzymałam też tyle miłych słów, których nigdy nie zapomnę. Czy na papierze w senior letters, czy na plakatach, które podpisywaliśmy. Może nie miałam głównej roli, ale to doświadczenie było wyjątkowe w każdym calu.
Dziś po lekcjach sprzątaliśmy scenę. 

Nagle zniknęła cała scenografia, która zdawała się być jej integralną częścią. Zrobiło się pusto i smutno.
A ja na wielkiej  ścianie podpisów w pracowni technicznej umieściłam swoje imię. Może nie pozostanie tam na zawsze, ale na pewno przez kilka lat będę jeszcze obecna w audytorium, którego klimat zupełnie mnie urzekał przez cały ten czas. 
Jest coś magicznego nawet w zwyczajnym siedzeniu za sceną, pod rzędami świateł i kurtynami.


Jest coś magicznego w tworzeniu przestawienia. Każdego oczywiście, ale dla mnie wyjątkowe było to nowe doświadczenie powstawania takiego prawdziwego, dwugodzinnego, na które trzeba kupić bilety i otrzymuje się program przy wejściu. W które zaangażowane jest tyle ludzi. Ludzi, którym zależy...
Choć są zupełnie szaleni.
Bo to aktorzy.



Note: Kiedy tylko dostanę trochę zdjęć z właściwej sztuki, od razu się podzielę!

niedziela, 3 listopada 2013

Granie, pływanie i gotowanie

Ostatni tydzień był bardzo zabiegany, stresujący i pełen różnych wyzwań!
W ten czwartek mamy nasze pierwsze przedstawienie Fall Play. I cóż... Zrobiło się gorąco, bo jesteśmy troszkę w lesie. I nie mam na myśli małego parczku, ale prawdziwy gąszcz. Zapowiada się wielka improwizacja! Więc próby do 18:00 i niemało nerwów... 


Ale tak naprawdę ja nie tak bardzo denerwowałam się aktorstwem. Za to doszłam do granicy wytrzymałości w kwestii pływania. Jeszcze nawet się nie zaczęło, a w pewnym momencie miałam już wrażenie, że jeśli ktoś powie coś o wodzie, eksploduję. W drugiej wersji - moje mięśnie zareagują traumatycznej wstrząsem i do końca życia będę kołysać się w tył i w przód, mamrocząc pod nosem. 
To źebyście mogli sobie wyobrazić moje mentalne roztrzęsienie. W horrorze obudziłabym się, czując zapach siarki. Ja sprawdzałam zegarek, widziałam niewyraźne "3:00" lub "4:30" i byłam pewna, że jestem gdzieś w okolicy chorowanej wody...! 
 Zwykle przy podejmowaniu decyzji człowiek ma przynajmniej delikatne przeczucie, co powinien zrobić. Chociaż niewielką wizję. Jedyne, co widziałam, kiedy myślałam o dołączaniu do drużyny - gigantyczne, drukowane litery "N I E  W I E M". 
Więc w czwartek, dzień ostatecznej decyzji stanęłam przed klasą mojej trenerki. Zadzwonił pierwszy dzwonek. 
Drugi. 
Wiedziałam, źe spóźnię się na kolejną lekcję i muszę szybko wejść i to załatwić. Ludzie patrzyli się na mnie dziwnie, bo niewiele osób stoi na środku korytarza minutę przed lekcją. A nawet JEŚLI stoją, to pewnie nie mają wyrazu twarzy szalonego proroka, który głosi "Koniec świata nastąpi za 60 sekund".
I weszłam.
Powiedziałam, co miałam powiedzieć.
I... Jestem. W. Drużynie.
Wybrałam trudniejszą opcję. No - jestem Marta i nie wystarczy mi być w Ameryce, muszę podjąć kolejne wyzwanie... Czasem trzeba żyć ze swoim charakterem.
Jestem przerażona... ale spróbuję. Nigdy nie robiłam czegoś takiego. Może o to właśnie chodzi? Wychodzę daleko poza moją "strefę bezpieczeństwa"...!
Na razie nie zaczynam normalnych treningów jak inni, czyli będę gdzieś daleko w tyle, ale cóż, w tym tygodniu mamy próby i przedstawienie...! A nawet 4!
W środę i czwartek miałam ważny projekt na zajęciach gotowania - prowadziliśmy prawdziwą restaurację! Kilka słów wyjaśnienia.
 Każda klasa przez dwa dni prowadzi restaurację w czasie lunchu dla nauczycieli i rodziców. Przez prawie dwa tygodnie wymyślaliśmy motyw przewodni, szukaliśmy przepisów, przygotowywaliśmy wystrój itd. Wreszcie nadszedł czas na prawdziwe wyzwanie kulinarne! 
W naszej klasie powstała restauracje "Pink Coast Cafe" z hasłem "From East to West - protest the breast", czyli w klimacie październik miesiącem Breast Cancer Awarness (możecie sobie wyobrazić mój szok, kiedy jakiś chłopak zaproponował restaurację pod hasłem raka piersi... Na szczęście szybko zostałam oświecona, bo zaczęłam trochę protestować, że jak to w ogóle - co ma jedzenie do tego? Ale tutaj w październiku świat kręci się w okół różowych kampanii).



Podzielono nas na dwie grupy. Ja byłam w drużynie kucharzy w środę i moim zadaniem  wraz z Ishraq było przygotowanie 60 kawałków lasagni z kurczakiem, mieszanką serów i szpinakiem. Oczywiście kłóciliśmy się z moją wybitną grupą przez dwie lekcje, że w naszym menu nie może być WŁOSKIEJ lasagni, skoro to zachodnie wybrzeże! Ale wszyscy byli przekonani, że jest to całkowicie na miejscu. Wspaniale... ;-)
Zaczęłyśmy o 7:30 i do pierwszego luchu dwa piekarniki były wypełnione lasagniami!




(Tu ogromne ilości sosu beszamelowego)

(Moje własne dzieło!)

Potem ja musiałam stać przez resztę dnia na końcu "linii produkcyjnej" i na przygotowane talerze nakładać kawałki naszego dzieła.
Otóż, jak wyglądała nasza oferta: 



A na deser... Czekoladowo-malinowe muffinki. Oczywiście róż, róż, róż...



W czwartek byłam kelnerką, więc obsługiwałam moje dwa stoliki przez cały dzień. Bawienie się w kucharza dostarcza i wiele więcej frajdy, jak możecie się domyślać, chociaż stres jest - nasza nauczycielka prawie nas zamordowała, bo hm... Niemal nie wyrobiliśmy się na czas, bo zupełnie zapomnieliśmy o rozmrażaniu szpinaku!  I potem musieliśmy na zmianę go ugniatać, żeby pozbyć się całej wody, co jest mało przyjemnym zajęciem... ;-)

Wreszcie czartek - Halloween. U mnie w szkole przeszło bez echa. Zupełnie. Żadnych tam przyjęć, spotkań, kostiumów...
Udało mi się namówić Sam, żebyśmy poszły treat or tricking, co nie było dla mnie wyjątkowo wspaniałym doświadczeniem. Przebrałam się za kota, bo ten kostium zakładał użycie kurtki przeciwdeszczowej. Polak potrafi! Sam stwierdziła, że w sumie też ma gdzieś kocie uszy...


No właśnie, czemuż moje amerykańskie Haloween było nie takie idealne?
Po pierwsze - lało. Niewiele odważnych wyszło z domu, możecie mi wierzyć! 
Po drugie - Sam jest nastolatkową nastolatką z chłopakiem. I ma telefon. I średnio ją interesuje, że ktoś idzie koło niej i może ma ochotę porozmawiać, kiedy wymienia miłosne wiadomości z ukochanym. W takiej sytuacji człowiek ma się ochotę zamierzyć torebką z obrzydliwymi amerykańskimi słodkościami i... Nie, wcale nie jestem agresywną osobą. Ja tylko zaczynam naprawdę nienawidzić smsujących ludzi ;-)
Zebrałam trochę słodyczy i doświadczyłam tej tradycji. I dobrze. Cieszę się, że mogłam spróbować, bo według tutejszych standardów jestem już duuużo za stara na łażenie po domach w przebraniu... O jakieś 10 lat!


Z powodu okropnej pogody, którą mieliśmy przez ostatnie tygodnie, niewiele pojawiało się dekoracji. Właściwie widziałam tylko kilka dyni przed domami! 





A piątek? Próba do 17:30, obiad i upojne godziny spędzone na lekturze. Musiałam sprawdzić, co jest tutaj numerem jeden na liście popularnych książek...