piątek, 20 grudnia 2013
Utopmy się ze szczęścia
Koniec pierwszego semestru i śnieg pod kapciami
Tydzień egzaminów końcowych minąl bardzo szybko. Do tego wpisu nie mam żadnych zdjęć, niestety,bo też niewiele miałam do fotografowania. Weekend miałam leniwy, spokojny. Skończyłam książkę, asystowałam przy obiedzie, obejrzałam wreszcie z rodzinką film, bo w telewizji nie było ciekawego meczu (!). Ostatnie siedem dni przed świętami...
Na święta zostajemy w domu. Na ten weekend jedziemy do St. Louis znów do dziadków na przyjęcie. Nie mogę się doczekać doświadczenia prawdziwych świąt w Ameryce! Za rok już widzę siebie skaczącą z radości na polskie, tradycyjne świętowanie rzecz jasna (ale bez karpia może, bo wyznaję politykę Wigilii bezkarpiowej...). Czuję, że tak naprawdę w pakiecie wymiany są dwie – taki ukryty gratis – i mój cały następny rok będzie niezwyczajny... J Ale teraz nastawiam się na tryb intensywnego obserwowania i doświadczania tu i teraz.
Ten tydzień...?
W poniedziałek wstałam z wielkim trudem i już zaczynałam z gracją stuletniej staruszki schodzić na dół, kiedy usłyszałam wieść najwspanialszą z najwspanialszych – opóźnienie z powodu śniegu! Moją radość okazałam jedynie błyskawicznym skokiem z powrotem do łóżka, żeby koniecznie wrócić do snu zanim zdażę się wybudzić.
To miał być w szkole dzień ostatnich powtórek na lekcjach (ależ powtarzaliśmy...). Ja w połowie trzecie lekcji stwierdziłam, że nie czuję się na siłach przetrwać tego nawet nietrudnego dnia. Ledwo pamiętając, co robiłam przez ostatnią godzię poczłapałam do biura Denise. Kiedy tylko mnie zobaczyła, ubrała płaszcz i ponownie znalazłam się w łóżku. Wypiłam również około dziesięciu kubków herbaty (zapasy poważnie uszczuplone, ech!), wściekłam się na siebie, że nie wypożyczyłam niczego do czytania przed opuszczeniem budynku i świętowałam brak treningu (kto powiedział, że sport dla przyjemności?). Niestety, następnego dnia i dzień po tym, i przez resztę tygidnia musiałam chodziż do szkoły i pisać egzaminy. Niestety, bo jak raz miałam szansę poleżakować! Plan jest tak wspaniale ustalony, że piszemy jeden rano i jeden po południu, z wielką dziurą na „powtórki” (ponownie – haha. „Dam wam teraz czas na samodzielne powtarzanie materiału”) w środku.
Okazało się, że bez specjalmnego uczenia się jestem najlepszym uczniem w klasie z U.S. history – to dopiero sukces! Gdyby polski nauczyciel zobaczył egzamin, ha, sprawdzian czy kartkówkę, bez ani jednej daty wybuchnąłby głośnym i mrożącym krew w żyłach...nauczycielskim chichotem. Więszość moich finals była oczywiście testami wyboru.
Mam A ze wszystkich przedmiotów i kończę pierwszy semestr w amerykańskim high school. Nie wiem, jak wiele wiedzy pozostanie w mojej głowie z lekcji, na których musiałam codziennie się stawiać. Czy wstawanie przed wschodem słońca w Indianie tak różni się od podnoszenia się z łóżka we Wrocławiu? Szkolna rutyna pozostaje rutyną, a High School Musical jest tylko naiwnym filmem (gdyby ktoś wierzył, że uczniowie tańczą na korytarzach, przepraszam, że rozczarowuję. O św. Mikołaju zamilczę, nie chcę przecież niszczyć okrutnie przekonań biednych czytelników.). Okazuje się, że wszędzie trzeba prostować plecy i przepychać się na korytarzach, starać się, pracować... lub decydować, czy opłaca się NIE uczyć.
Przyzwyczaiłam się już nawet do mojej amerykańskiej szafki. Wiem, jak mocny cios muszę jej wymierzyć, żeby uświadomiła sobie, że naprawdę ZNAM mój kod i poprawnie go wprowadzam. W większości przypadków i tak kończę nokautując biedne metalowe drzwiczki i zwracając na siebie uwagę połowy szkoły... A właściwie matematycznego skrzydła, bo,o ironio, właśnie tam się znajduje. I zawsze pełno przy niej nauczycieli matematyki (miejscówka tuż przy pokoju nauczycielskim). Wspaniale, prawda?
Jutro ruszam do St.Louis na weekend, więc w samochodzie będę mieć sporo czasu na myślenie o tym semestrze. Kilku miesiącach, które zgubiły się gdzieś (pewnie w kukurydzy) i nie wiem, jak je odnaleźć (bo ją ścieli?). Patrzę przez okno na zaśnieżoną ścieżkę do domu i staram się odnaleźć w pamięci te wszystkie dni, kiedy jechałam nią do szkoły. Podekscytowana. Zmęczona. Zagubiona. Spokojna.
Nie mogę sobie wyobrazić, że jestem w połowie drogi. Cieszę się niezmiernie, że przede mną druga część, jeszcze pełna oczekiwań, planów, celów do osiągnięcia. Nie jestem jeszcze gotowa, żeby wracać. Wiem, jak wiele jeszcze przede mną. I że każdy dzień spędzony tutaj potęguje moją przyszłą radość na lotnisku oczywiście! Podsmuowania zamierzam jeszcze pisać pod koniec roku, tak jak należy. Więc pozwolę sobie jeszcze nad nimi myśleć i spisa w wolnej chwili - nie na w przerwie między lekcjami. Wy również wiecie dobrze, że minione miesiące i każdy dzień z osobna różniły się we wszystkim od niż marzeń, które zrodziły się kiedyś w mojej wyobraźni.
Rozmawiałam we wtorek z rodzicami, w dwóch bluzach i pod ciepłym kocem. Zaczynali się już naprawdę martwić, i ja również nie mogłam uwierzyć, że odczuwam w domu aż takie przenikliwe zimno. Rozważałam już poważnie ubranie bielizny termoaktywnej, którą dostałam na urodziny, do czego wciąż namawia mne Tato. Kiedy zeszłam na dół okazało się jednak, że tym razem nie jest to moje upośledzone odczucie temperatur – wysiadło nam ogrzewanie. Termometr wskazywał po godzinie wyjątowo przerażającą temperaturę, a ja stwerdziłam, że bez czapki po domu nie chodzę. Tak szybko jak następnego poranka nie ubierałam się od czasu pamiętnych, deszczowych obozów żeglarskich pod namiotem. Spodziewałam się zobaczyć śnieg pod kapciami, kiedy szłam do łazienki. Z powodu wyraźnej dziury w zapasach herbaty zaczęłam pić podgrzewaną wodę z cytryną, żeby cały czas mieć coś ciepłego w rękach.
Kiedy tylko wszystkie usterki zostały naprawione, byskawicznie stopniał śnieg. Biorąc głęboki wdech na wilgotnego powietrza mogłabym powiedzieć, że idzie wiosna.
I jak to w Polsce, kiedy zawsze pada wtedy, kiedy nie trzeba. W szkole przed przysięgą do flagi zagrali nawet „I am dreaming of the white Christmas”. Cios prosto w serce, prawda?
W tym zimnym i chorym czasie podjęłam próbę zrobienia kompotu, który niespecjalnie kompot przypominał, ale był ciepły i pięknie pachniał, jak należy. I marzyłam, ach jak marzyłam o gorącej zupie! Pomidorówko, córko rosołu z niedzieli! Brokułowa, bagnisty cudzie! Barszczu, wampirzy przysmaku! Krupniku, z kaszą, której lud Ameryki nie zna!