No właśnie.
Czyje wesele mnie sprowadziło do Chicago?
27-letnia siostra mojej host mamy znalazła swojego wybranka i sproszona została oczywiście cała rodzinka. Z niespodziewanym zupełnie gościem. Chyba mało się przejęli dodatkową osobą, bo tak się składa, że pan młody z biednej rodziny nie pochodzi...
Wszyscy goście otrzymali pokój w pięciogwiazdkowym hotelu, który pełnił zresztą rolę restauracji na wesele. A żeby przekonać was jeszcze do nich statusu majątkowego... Cóż, po prostu czytajcie ;-)
Możecie sobie wyobrazić, że nie mieli ze mną zbytniego problemu.
Nasz van, który właściwie przypomina autobus (na 11 osób... Kochane autkeczko), zajechał pod ów hotel i stanął koło czerwonego porche i klasycznego bentleya w piątek po południu. Oczywiście rozbawiona obsługa w wytwornych uniformach (i czapeczkach!) wzięła kluczyki, zapakowała nasze walizeczki na złoty wózek i poszliśmy do naszych pokojów.
Ja na bezdechu.
Akurat była pora obiadu i goście przy kwartecie smyczkowym małymi kęskami jedli swoją skromną kolację...
Świetny powód.
Tego dnia host rodzice poszli na wedding rehersal, a my, niezaangażowane w uroczystość (prawie przedstawienie!) dzieci zostaliśmy zaproszeni na rodzinny obiad do knajpki niedaleko hotelu. Zostałam więc przedstawiona dziesiątkom dalekich wujków, cioć i kuzynów i nawet dobrze się bawiłam przy stole ze starszym rodzeństwem i równie zagubioną częścią rodziny z... Australii. Akcenty mieli przezabawne!
A spacer przez powoli zasypiające miasto był fantastycznym zwieńczeniem dnia...
No, nie. Najwspanialszym zwieńczeniem tego dnia była niespodzianka, którą zastałyśmy w naszym pokoju! Powitalne słodycze - dlatego warto nocować w luksusowych hotelach! I może dla kapci i szlafroków również...
Rano zjedliśmy śniadanie nie w hotelu (ha!ha!ha! Banan za 16$!), ale w brunchowej restauracji. Mniam! I z odrobiną więcej energii w ten chłodny początek dnia spacerowaliśmy po centrum miasta. Czasu było niewiele, ale udało nam się przynajmniej poczuć atmosferę i wjechać na John Hancock Building - wieżowiec, z którego można podziwiać panoramę Chicago.
Na 95 piętrze znajduje się elegancka restauracja.
- Idźcie do łazienki - nakazał host tato nam, dziewczynom.
Pokręciłyśmy głowami - wolałyśmy najpierw zbliżyć się do okien, a w ogóle to przed chwilą byliśmy w restauracji.
- Ale naprawdę, musicie iść do toalety - nalegał host tato.
Stwierdziłyśmy, że szybko spełnimy jego dziwną prośbę i zrobimy kilka zdjęć widoków.
Ale nie musiałyśmy robić żadnych zdjęć potem.
Jeśli ktoś prowadzi listę najwspanialszych toalet, dajcie mi znać, wstawię się za tą, aby znalazła się na pierwszym miejscu.
Kiedy tylko do niej weszłyśmy zobaczyłyśmy mały tłum. Nie była to kolejka...kobiety z telefonami, aparatami, fotografujące siebie nawzajem i widoki za wielką szklaną szybą.
No cóż, moje zdjęcia również pochodzą z tego przesławnego restrooma ;-)
Niestety, nie starczyło nam czasu na dalsze odkrywanie miasta, bo trzeba było się szykować na wielkie wydarzenie! W naszym pokoju zrobiło się gorąco, kiedy przy kilku lustrach, w białych szlafrokach szykowałyśmy fryzury i makijaże.
Zakładałam buty w windzie.
I zaczęło się!
Ślub...
Był w katedrze. Najpiękniejszy kościół w Chicago, jak wszyscy szeptali z dumą, był jedynie kilka kroków od naszego hotelu. I cóż - wyglądał jak... Europejski kościół. Ale mniejsza z tym.
Każdy przy wejściu otrzymał ekskortę do ławki i elegancką broszurkę z podziękowaniami, listą utworów i planem ceremonii.
Zupełny brak Marszu Weselnego. Zamiast tego organy i orkiestra wykonały Kanon Pachelbela.
Msza była jednak bardzo krótka i bez wielkiej pompy. Nie posypał się ryż ani grosiki i prosto ze schodów państwo młodzi wsiedli do samochodu, który wszyscy przechodnie oglądali z...ciekawością. Cóż, na samochodach się nie znam, ale to na pewno nie było auto, którym jedzie się do pracy czy na zakupy. Nie sądzę, żeby nawet na autostradzie. Sugerowałabym... tor wyścigowy. Silnik słyszało całe miasto, to na pewno.
Football...
... Musi być. Takie życie biednego Amerykanina. Na zawsze złączone z grubasami biegającymi w tę i z powrotem, przy okazji tłukących się porządnie. Co robią goście, kiedy nagle opuszczą ich bohaterowie wieczoru? Idą do pobliskiego baru oglądać mecz pomiędzy uniwersytami. Grał Michigan University vs Nebraska University. Fascynujące. Nie mogli się nadziwić, czemu ja robię zdjęcia i śmieję się pod nosem. My, wystrojeni, w garniturach, obcasach, koło wrzeszczących kibiców z piwem przy barze.
Zresztą zaraz na stole pojawiły się skrzydełka kurczaka, piwo i nachosy.
Toż to klimat.
Socjalizowanie się na patio z widokiem...
...było kolejnym punktem programu. Wróciliśmy do hotelu, zrobiliśmy zdjęcia i zeszliśmy tam po schodach (na których stały skrzypaczki, umilając tą jakże wyczerpującą drogę).
Ja, wygłodzona (no przecież nie jadłam tych kurczaków, ludzie drodzy!) od razu wzięłam od jednego z kelnerów przystawkę. A potem kolejną. Wszędzie kręcili się, wyprostowani jak druty, gotowi ulżyć gościom wyjmując brudną chusteczkę z ręki i serwując przekąski (m.in. kawałki kurczaka we francuskim cieście. Tak dla kontrastu ;-) )
Cymbałki...
... Dały nam subtelny znak, że czas zmierzać w stronę jadalni.
Weszłam do sali, oniemiałam i zapomniałam zupełnie, że muszę znaleźć ten mój stolik...
Toasty...
... Musiały się pojawić. Oczywiście historie rodzicielstwa, przyjaźni i opisy miłości tych dwojga superbohaterów. Ale to chyba na każdym weselu.
"Kathleen odważyła się dołączyć do naszej rodziny w wielu wspaniałych przygodach. Pływanie z delfinami w Meksyku, jej pierwszy rejs oceaniczny na naszej łodzi, ściganie się na torze wyścigowym (i wiele innych. Serio, nie będę dobijać siebie i innych). Czujemy, że jest częścią naszej rodziny i nie możemy się doczekać kolejnych wspólnych wrażeń. Dzień, kiedy Joshua ośwaiadczył się jej w Paryżu jest początkiem czegoś niesamowitego."
Zepół na żywo...
...grał przez cały wieczór. Były też skrzypaczki, które wykonywały utwory popowe, tańcząc do nich WRAZ ze skrzypcami ( jak ktoś widział Lindsay Stirling...:-) ). Kiedy tylko padał sygnał do tańca, wszyscy ruszali na parkiet, bez narzekania. Babcia Newton tańcząca do "Gangam style" - niepowtarzalne.
Jedzenie...
Niezbyt pozwoliło mi się NAJEŚĆ. Malutkie porcyjki na gigantycznych talerzach. Przystawka, autentycznie 2 łyżki zupy (nietrudno było policzyć) i danie główne.
Kelnerzy serwowali synchronicznie! Ustawiali się dookoła stolika i na jakiś niewidzialny znak kładli dania przed gośćmi. A kiedy ktoś wstał od stołu układali dla niego serwetkę.
Tortu weselnego nie było, tylko ciasto czekoladowo-orzechowe.
Zabawa do białego rana...
...to nie ta bajka! O 23:00 sala opustoszała niespodziewanie dla polskiej dziewczyny, która była przygotowana na tańczenie przez całą noc. O 24:00 podobno na parkiecie została tylko młoda para. Wyszłam wcześniej, bo przecież sama tańczyć nie miałam zamiaru. A miałam jeszcze ochotę!
I następnego poranka nasz van zajechał pod hotel Penisula. Żadnego porche nie było - ale kto by tak rano jechał!
Jako osoba kolekcjonująca hotelowe mydełka nie byłam rozczarowana tym, co udało mi się znaleźć w łazience. Wiem, wioska zupełna. Ale musiałam do mojej kolekcji hotelowych gadżetów dodać te, wewnętrzny przymus, zrozumcie!