środa, 25 września 2013

Amerykańskie wesele w Chicago!

Wiecie już chyba dobrze, że moje opowieści bywają... Pogmatwane. Mój tato śmieje się ze mnie, że prezentuję tu strumień świadomości, i niestety to prawda. Dlatego z moim postem o weekendzie w Chicago zwlekałam, mając nadzieję, że ułoży mi się wszystko w głowie. Mija jednak kolejny dzień, a ja wciąż nie mam innego pomysłu na tego posta, niż zaatakować go jak zawsze - zacząć pisać i...
No właśnie. 




Czyje wesele mnie sprowadziło do Chicago? 
27-letnia siostra mojej host mamy znalazła swojego wybranka i sproszona została oczywiście cała rodzinka. Z niespodziewanym zupełnie gościem. Chyba mało się przejęli dodatkową osobą, bo tak się składa, że pan młody z biednej rodziny nie pochodzi...
Wszyscy goście otrzymali pokój w pięciogwiazdkowym hotelu, który pełnił zresztą rolę restauracji na wesele. A żeby przekonać was jeszcze do nich statusu majątkowego... Cóż, po prostu czytajcie ;-) 
Możecie sobie wyobrazić, że nie mieli ze mną zbytniego problemu.
Nasz van, który właściwie przypomina autobus (na 11 osób... Kochane autkeczko), zajechał pod ów hotel i stanął koło czerwonego porche i klasycznego bentleya w piątek po południu. Oczywiście rozbawiona obsługa w wytwornych uniformach (i czapeczkach!) wzięła kluczyki, zapakowała nasze walizeczki na złoty wózek i poszliśmy do naszych pokojów.



 Ja na bezdechu. 





Akurat była pora obiadu i goście przy kwartecie smyczkowym małymi kęskami jedli swoją skromną kolację... 



W windzie mały nacisnął oczywiście wszystkie guziki i jakaś przemiła pani z torebką Louis Viton chcąc nie chcąc musiała z nami rozmawiać, gdy jechaliśmy na 15 piętro. Przyjeżdża tu, bo kocha ten hotel.
Świetny powód.
Tego dnia host rodzice poszli na wedding rehersal, a my, niezaangażowane w uroczystość (prawie przedstawienie!) dzieci zostaliśmy zaproszeni na rodzinny obiad do knajpki niedaleko hotelu. Zostałam więc przedstawiona dziesiątkom dalekich wujków, cioć i kuzynów i nawet dobrze się bawiłam przy stole ze starszym rodzeństwem i równie zagubioną częścią rodziny z... Australii. Akcenty mieli przezabawne!
 A spacer przez powoli zasypiające miasto był fantastycznym zwieńczeniem dnia...
 No, nie. Najwspanialszym zwieńczeniem tego dnia była niespodzianka, którą zastałyśmy w naszym pokoju! Powitalne słodycze - dlatego warto nocować w luksusowych hotelach! I może dla kapci i szlafroków również...



Rano zjedliśmy śniadanie nie w hotelu (ha!ha!ha! Banan za 16$!), ale w brunchowej restauracji. Mniam! I z odrobiną więcej energii w ten chłodny początek dnia spacerowaliśmy po centrum miasta. Czasu było niewiele, ale udało nam się przynajmniej poczuć atmosferę i wjechać na John Hancock Building - wieżowiec, z którego można podziwiać panoramę Chicago. 
Na  95 piętrze znajduje się elegancka restauracja. 
- Idźcie do łazienki - nakazał host tato nam, dziewczynom.
Pokręciłyśmy głowami - wolałyśmy najpierw zbliżyć się do okien, a w ogóle to przed chwilą byliśmy w restauracji.
- Ale naprawdę, musicie iść do toalety - nalegał host tato.
Stwierdziłyśmy, że szybko spełnimy jego dziwną prośbę i zrobimy kilka zdjęć widoków.
Ale nie musiałyśmy robić żadnych zdjęć potem.
Jeśli ktoś prowadzi listę najwspanialszych toalet, dajcie mi znać, wstawię się za tą, aby znalazła się na pierwszym miejscu. 
Kiedy tylko do niej weszłyśmy zobaczyłyśmy mały tłum. Nie była to kolejka...kobiety z telefonami, aparatami, fotografujące siebie nawzajem i widoki za wielką szklaną szybą.
No cóż, moje zdjęcia również pochodzą z tego przesławnego restrooma ;-)




Niestety, nie starczyło nam czasu na dalsze odkrywanie miasta, bo trzeba było się szykować na wielkie wydarzenie! W naszym pokoju zrobiło się gorąco, kiedy przy kilku lustrach, w białych szlafrokach szykowałyśmy fryzury i makijaże. 



Host mama, jako druhna, nie była z nami przez cały dzień - taki luksusik, że wszystkie druhny miały zapewnionego fryzjera, kosmetyczkę, makijażystkę... Ech, nie musiały toczyć tej prawdziwej batalii przygotowywania się! Osobiście nie jestem dobra w szybkim szykowaniu się, w przecieństwie do rodzinki.
Zakładałam buty w windzie.
I zaczęło się!



Ślub...
Był w katedrze. Najpiękniejszy kościół w Chicago, jak wszyscy szeptali z dumą, był jedynie kilka kroków od naszego hotelu. I cóż - wyglądał jak... Europejski kościół. Ale mniejsza z tym.
Każdy przy wejściu otrzymał ekskortę do ławki i elegancką broszurkę z podziękowaniami, listą utworów i planem ceremonii.
Zupełny brak Marszu Weselnego. Zamiast tego organy i orkiestra wykonały Kanon Pachelbela. 




Msza była jednak bardzo krótka i bez wielkiej pompy. Nie posypał się ryż ani grosiki i prosto ze schodów państwo młodzi wsiedli do samochodu, który wszyscy przechodnie oglądali z...ciekawością. Cóż, na samochodach się nie znam, ale to na pewno nie było auto, którym jedzie się do pracy czy na zakupy. Nie sądzę, żeby nawet na autostradzie. Sugerowałabym... tor wyścigowy. Silnik słyszało całe miasto, to na pewno.



Football...
... Musi być. Takie życie biednego Amerykanina. Na zawsze złączone z grubasami biegającymi w tę i z powrotem, przy okazji tłukących się porządnie. Co robią goście, kiedy nagle opuszczą ich bohaterowie wieczoru? Idą do pobliskiego baru oglądać mecz pomiędzy uniwersytami. Grał Michigan University vs Nebraska University. Fascynujące. Nie mogli się nadziwić, czemu ja robię zdjęcia i śmieję się pod nosem. My, wystrojeni, w garniturach, obcasach, koło wrzeszczących kibiców z piwem przy barze.
Zresztą zaraz na stole pojawiły się skrzydełka kurczaka, piwo i nachosy.
Toż to klimat.




Socjalizowanie się na patio z widokiem...
...było kolejnym punktem programu. Wróciliśmy do hotelu, zrobiliśmy zdjęcia i zeszliśmy tam po schodach (na których stały skrzypaczki, umilając tą jakże wyczerpującą drogę).


 Ja, wygłodzona (no przecież nie jadłam tych kurczaków, ludzie drodzy!) od razu wzięłam od jednego z kelnerów przystawkę. A potem kolejną. Wszędzie kręcili się, wyprostowani jak druty, gotowi ulżyć gościom wyjmując brudną chusteczkę z ręki i serwując przekąski (m.in. kawałki kurczaka we francuskim cieście. Tak dla kontrastu ;-) ) 



Cymbałki...
... Dały nam subtelny znak, że czas zmierzać w stronę jadalni. 

Więc posłusznie poszliśmy wszyscy, zabierając niewielkie kartoniki z imionami ze szklanej gablotki. "Table Ten" - przeczytałam.


Weszłam do sali, oniemiałam i zapomniałam zupełnie, że muszę znaleźć ten mój stolik...





Toasty...
... Musiały się pojawić. Oczywiście historie rodzicielstwa, przyjaźni i opisy miłości tych dwojga superbohaterów. Ale to chyba na każdym weselu.
"Kathleen odważyła się dołączyć do naszej rodziny w wielu wspaniałych przygodach. Pływanie z delfinami w Meksyku, jej pierwszy rejs oceaniczny na naszej łodzi, ściganie się na torze wyścigowym (i wiele innych. Serio, nie będę dobijać siebie i innych). Czujemy, że jest częścią naszej rodziny i nie możemy się doczekać kolejnych wspólnych wrażeń. Dzień, kiedy Joshua ośwaiadczył się jej w Paryżu jest początkiem czegoś niesamowitego."

Zepół na żywo...
...grał przez cały wieczór. Były też skrzypaczki, które wykonywały utwory popowe, tańcząc do nich WRAZ ze skrzypcami ( jak ktoś widział Lindsay Stirling...:-) ). Kiedy tylko padał sygnał do tańca, wszyscy ruszali na parkiet, bez narzekania. Babcia Newton tańcząca do "Gangam style" - niepowtarzalne.


Jedzenie...
Niezbyt pozwoliło mi się NAJEŚĆ. Malutkie porcyjki na gigantycznych talerzach. Przystawka, autentycznie 2 łyżki zupy (nietrudno było policzyć) i danie główne.
 Kelnerzy serwowali synchronicznie! Ustawiali się dookoła stolika i na jakiś niewidzialny znak kładli dania przed gośćmi. A kiedy ktoś wstał od stołu układali dla niego serwetkę. 
Tortu weselnego nie było, tylko ciasto czekoladowo-orzechowe.



Zabawa do białego rana...
...to nie ta bajka! O 23:00 sala opustoszała niespodziewanie dla polskiej dziewczyny, która była przygotowana na tańczenie przez całą noc. O 24:00 podobno na parkiecie została tylko młoda para. Wyszłam wcześniej, bo przecież sama tańczyć nie miałam zamiaru. A miałam jeszcze ochotę! 

I następnego poranka nasz van zajechał pod hotel Penisula. Żadnego porche nie było - ale kto by tak rano jechał!











Jako osoba kolekcjonująca hotelowe mydełka nie byłam rozczarowana tym, co udało mi się znaleźć w łazience. Wiem, wioska zupełna. Ale musiałam do mojej kolekcji hotelowych gadżetów dodać te, wewnętrzny przymus, zrozumcie!






środa, 18 września 2013

Trying to be Patient & Positive

W niedzielę usiedliśmy wszyscy do żeberek. Kusi mnie opisanie jedzenia tego amerykańskiego, ociekającego słodkim barbecue saucem przysmaku, którego spróbowałam po raz pierwszy w życiu, ale nie o mięsie przecież, nie o mięsie mam pisać.
W każdą niedzielę u Newtonów jest tradycja, że przy posiłku, który jest jednym z niewielu, który udaje nam się zjeść razem (chórem: spooort! Spooort! Spoooort!) omawiamy nasz tydzień. Każdy po kolei musi powiedzieć o swoim największym "high" i "low". No cóż, poprzedni tydzień był... LOW. Depresja nad znajomymi i ogólnie niemiło. Moim high był chyba... No cóż, rzecz jasna kukurydziany labirynt. 
Następna kolejka to cel na następny tydzień.
Jack chciał wygrać z drużyną z jakiegoś miasteczka.
Denise chciała mniej stresować się w pracy.
Pete chciał zdobyć punkty w meczu footballu.
"Patient and positive" - to było pierwsze, co przyszło mi do głowy.
Przystrajam powoli mój pokój motywacyjnymi sentencjami, od razu poszam więc, znalazłam kawałek różowego kartonu i powiesiłam go w łazience, tuż przy lustrze.



Poniedziałek i wtorek były bardzo mało "positive", ale znów środa stawia mnie na nogi. Przedwczoraj na kuchennym stole czekała na mnie niesamowicie miła niespodzianka! "Przecież jeszcze nie masz urodzin?" - doputywali się zdzwieni Newtonowie. Nie, urodzin nie mam, chociaż poczułam się, jakbym je obchodziła. Moja kochana Mama nie mogła się powstrzymać, żeby wstąpić do mojego ulubionego sklepu. Więc dziś włożyłam nowy T-shirt z przesłaniem (i ciepły szal na moje wymęczone klimatyzacją gardło. Ech!) i starałam się podkolorować trochę codzienność. 
(Koszulka głosi " Colour your life!". Tak, też jestem zażenowana robieniem sobie zdjęć samemu. ;-) ) 



Nie jest łatwo na pewno poszukiwać wciąż przyjaciół i jest to niesamowicie frustrujące. Jakby po każdej godzinie nie udawało się osiągnąć jakiegoś celu.
Ale od dziś staram się znaleźć w sobie cierpliwość i nie pogrążać się w użalaniu się nad sobą. No dobrze, niby to cel z niedzieli, ale... Może muszę używać lustra po prawej częściej, żeby patrzreć na karteczkę! 
Wszyscy mi mówią, że z mojego bloga wynika, że ogólnie w miarę dobrze mi się powodzi. No cóż, piszę w momentach, kiedy mam ochotę wziąć się za siebie, zdradzę wam mój sekret...
Już nie mogę się doczekać tego weekendu! Jedziemy na wesele do Chicago, i choć może nie będę mieć zbytnio szansy, żeby zwiedzić miasto, to szykuje si ekscytujący czas. Wyruszamy już w piątek po szkole, bo goście spotkają się na obiedzie, potem spędzimy noc w luksusowym, na pewno powyżej 3 gwiazdek hotelu dla zaproszonych (w centrum miasta!). No a później zobaczę, jak się świętuje w USA! Czekajcie na relację, to na pewno. Chociażnie jestem pewna, czy odważę się robić wszyyystkiemu zdjęcia... ;-)

PYTANIE z komentarza:
Nie przygotowywałam się dodatkowo do wyjazdu, ale chodziłam do językowego gimnazjum, więc przez trzy lata intensywnie uczyłam się języka. W czerwcu zdawałam też FCE, do którego trochę powtarzałam, ale ogólnie nie sądzę, żeby było niezbędne szykowanie się językowo - przecież to tutaj masz się uczyć nalrawdę języka.
Ja nie miałam żadnych problemów, żeby zacząć rozmawiać po angielsku, jakoś nie mam takich barier i zupełnie nie myślałam, że "ojej, no to teraz powiem coś w obcym języku!". 
Nie wiem, czy mój angielski się poprawił. Na razie jestem tu miesiąc i nie wydaje mi się, żebym zmieniła się w native speakera. Mam wrażenie, że po prostu chłonę język i tego nie w zauważam. Może jak minie trochę więcej czasu będę mogła odpowiedzieć na to pytanie. Ale jeszcze myślę, śnię i rozumuję po polsku.
Opisałam dokładnie moje początki w szkole. To jest sprawa idywidualna i jestem pewna, że każdy przeżywa to inaczej - charakter, posiadanie host rodzeństwa czy może jakiś znajomych, host rodzina i to, kiedy się przyjechało. Wszystko może zmienić twoje odczucia. Mój opis może być 100% inny od kogoś z wymiany w tym roku i twojego przyszłego doświadczenia. Ale chyba nie musisz się łudzić, że będzie to najwspanialszy dzień w życiu. Pierwsze dni wszędzie różowe nie są i trzeba z tym żyć ;-)

sobota, 14 września 2013

Kukurydziane rewelacje, czyli...

Naprawdę, istnieje coś takiego jak kukurydziany labirynt. To nie jest przenośnia, którą posłużyłam się, by opisać moje ogólne zagubienie i znów zadręczyć połowę świata opowieściami o moich rozterkach wewnętrznych. Nie dzisiaj! 
Czujecie tę rosnącą ekscytację? 
 Właściwie, to znalazłam się tam trochę przez przypadek.  Cofnijmy się do wtorku. Wtedy wybrałam się na mecz piłki nożnej. Umówiłam się z Niemką i dołączył się również jej sąsiad Carl, którego znam z drużyny XC - często mnie podwożą do domu. Przysiadł się do nas jeszcze jeden chłopak, kolega Carla - Ben. Trochę rozmawialiśmy, bo chyba nikt z nas nie był szczególnym fanem sportu.
Konwersacja toczyła się głównie między chłopakami (no cóż... Jedyni prawdziwi KOLEDZY). Słuchałam sobie bez krępacji
...w piątek jest wyjście... Znajomi Bena... Może Carl ich kojarzy... No niby jest wtedy ważny mecz footballu... Będzie ognisko... Ale ich cel to "Corn Maze"...
Nagle się ożywiłam, zapominając, że nie do końca byłam członkiem tej dyskusji:

"CORN MAZE???!!!"

I zostałam zaproszona. No może sie TROSZKĘ wprosiłam, ale ludzie - CORN MAZE, tak?
Do piątku nie byłam pewna, czy naprawdę MOGĘ tam pójść, ale stanęło na tym, że po treningu miałam 15 minut na prysznic, szybki omlet i mama Carla zajechała pod moje drzwi. Niemka wybrała mecz - no nic dziwnego, jak się idzie na Homecoming z głównym graczem... 
Pojechaliśmy więc do domu Bena, okradłam jego siostrę z bluzy, bo dowiedziałam się, że temperatura spadnie do ok. 6 stopni, co mnie absolutnie przeraziło, bo zamarzałam już wtedy...i wyruszyliśmy. Kilka minut później byliśmy pod kościołem... metodystów. 
Tak, przez przypadek dołączyłam się do grupy młodzieżowej. Grupa... Znajomych? No tak, znajomych. Z kościoła.
Weszłam do środka zupełnie bez entuzjazmu, ale już po chwili byłam niemal pewna, że to będzie fantastyczny wieczór. 
Ttochę nas było, ludzi w zasadzie w każdym wieku. Droga do labiryntu nie była krótka, ale w busie zapoznałam się z małą grupką nastolatków. Prawie wszyscy z innych szkół, niestety, ale nieźle zakręceni.
Po jakimś czasie dotarliśmy do "Exploration Acres", czyli centrum kukurydzy, dyni i w ogóle przygód... Farmerskich. Możecie sobie wyobrazić, że byłam podekscytowana na takie odkrywanie Indiany! Na W OGÓLE JAKIEŚ odkrywanie.
Na parkingu czekała mnie jeszcze jedna niespodzianka - zaproszona została również exchange student z Meksyku z innego high school, Marisol. To w ogóle sprawiło, że wpadłam bardzo dobry nastrój.
Rozpaliliśmy ognisko, zafundowali mi strzelanie kukurydzą do gigantycznej, karyonowej dyni. To dopiero rozrywka! Do potężnej tuby pakują kolbę kukurydzy, która wykonuje przepiękny lot - nie zawsze we właściwym kierunku. 






Ależ ze mnie profesjonalista!


...i wreszcie poszliśmy do samego labiryntu.




Zaczynało się już sciemniać. Młodsi poszli wcześniej, ale my, uprzywilejowana grupa... Z bazy zabrał nas traktor (bo cóż by innego!) z przyczepą wypełnioną sianem, ścisnęliśmy się wszyscy i zaczęła się zabawa!

Na traktorze! Marisol, Ben i... No dobra, to chyba jakiś opiekun, albo ktoś postanowił przyłączyć się do zdjęcia ;-)

Jak w ogóle ten labirynt wygląda? Cóż, chciałabym zobaczyć go z helikoptera! Olbrzymie pole kukurydzy zostaje zaatakowane przez parę małych kombajnów, które wycinają w nim niesamowite kształty. My błądziliśmy po głowach prezydentów i statule wolności. Jest kilka ścieżek, wychodzących z jednego centrum, którymi można pójść.


To mapa, jak labirynt wygląda z lotu ptaka!

Ruszamy :-)


Przez niezłą godzinę lataliśmy jak przedszkoli błognistymi drogami, bawiąc się w zabawę, których zasad nie zrozumiałam do samego końca. Nazywali ją "Tag", czyli berek, ale polegało to głównie na wyskakiwaniu z kukurydzy i porozumiewaniu się tajnymi odgłosami. Dawno się tak nie usmiałam, jak kręcąc się w kółko bez specjalnego celu...





Weszliśmy też na mostek w środku pola. Akurat zachodziło słońce, tak jak nad morzem obserwuje się jego romantyczne, subtelne zejście do wody, ja widziałam, jak zanurza się w pomarańczowej poświacie w polu kukurydzy...



Potem traktor bezpiecznie dowiózł nas z powrotem i ciemny labirynt został daleko za nami.

- Masz ochotę na trochę mięsa? - spytali mnie chłopcy.
- Słucham? 
- No wiesz, jest tu taki przysmak, to brzmi obrzydliwie, ale jak spróbujesz - pycha! 
 - Pewnie, co to jest?
 - Tylko się nie przestrasz. Sprowadzają je z Kenii, są smażone w głębokim tłuszczu, spaniale chrupią.
- Ale CO?
- Uszy słonia oczywiście.

Na początku trochę się zdzwiłam. Ok, inna kultura... Zaczęłam też lekko protestować, że... "USZY słonia?".
 Przeszukałam jednak mózg w poszukiwaniu informacji o ochronie słoni i nie dałam się długo nabierać. Ale Uszy Słonia były naprawdę dobre. Oczywiście jadłam wcześniej coś podobnego, chyba każdy kraj ma swoją nazwę na ciasto wyrzucane do tłuszczu, podane z cukrem lub polewami. Ale udawałam, że to niezwykle zaskakujący amerykański przysmak ;-)


Pod kościół zajechaliśmy po 10.00. W domu od razu wskoczyłam pod wrzącą wodę pod prysznicem i starałam się rozpaczliwie przywrócić mojemu ciału naturalne krążenie. 
Jejku, jednak było zimno! 

Farmerzy, łączcie się!

Nie żartuję, naprawdę jest coś takiego jak Future Farmers of America! Mają spotkania, dyskutują i uczą się o farmach, polach itd.
Kiedy spytałam mojego h-brata o ten tajemniczy klub przestrzegł mnie, że jak do niego dołączę, więcej się do mnie nie odezwie. "Naprawdę, ci ludzie są... Ciekawi." - wytłumaczył.
I jakimś cudem zawsze jest grupa tych prawdziwych dziwolągów na moich lekcjach! Kiedy powiedziałam jednej dziewczynie, że moje towarzystwo to trochę... Przymuły, pokiwała tylko głową i stwierdziła : "No przecież English General...".
Chciałam jednak zaprezentować nielegalne zdjęcie (och, jak mogłam) pewnej dziewczyny, a raczej - koszulki. Codziennie ma ją z innym inspirującym napisem. Tym razem:

"If the mud ain't flyin'
You ain't tryin'"

Oto jest  mądre motto! 

Indiana. 
Jest kilmat.


czwartek, 12 września 2013

Weekend

Odbiegając od moich chwiejnych stanów emocjonalnych - może trochę o weekendzie!
Nie były to najbardziej fascynujące dwa dni mojego życia, ale myślę, że 3/4 ziemskiej populacji też spędziło je w dosyć standardowy sposób.
W piątek poszłam na pasta dinner, ale nie mogłam zostać długo, bo szłam na mecz futbolu. Zjadłam więc tylko górę makaronu i zabrałam się z jedną z dziewczyn do domu. Tym razem mieliśmy się przyjść w "jersey" z  ulubionej drużyny sportowej. Pożyczyłam od jednego z braci wielką futbolową koszulkę znanego gracza i poszłam do student section. Spędziłam większość czasu z dwiema Niemkami, co oznaczało, że nie byłam wartościowym członkiem dyskusji - niby się człowiek uczy tego języka!



 Nie było ŹLE, ale z ulgą poszłam do domu około 9.30. Szczególnie, że wcześnie rano wstawałam na wyścigi cross country - ach, jak ja kocham kibicować! Wciąż za mało treningów, ale niespecjalnie mnie niestartowanie zasmuciło. Chociaż przeżycie wykątkowo nudne... Nie czuję w sobie jednak tego sportowego ducha! Albo został wypalony przez słońce, w którym stałam przez pól dnia.
Potem było wielkie sprzątanie. Niestety, są minusy posiadania własnej łazienki... I dużego pokoju!


Pojechałam też na zakupy i zapelniłam pewną część wózka... Na początku host mama mówiła "jej, jak to dobrze, że mieszka u nas ktoś oprócz mnie, kto lubi zdrowo jeść!". Kiedy pokazywalam jej z wielkim entuzjazmem ten oto produkt (famous GERMAN?!)  nie była już taka pewna, czy jemy zupełnie tak samo... 


"Ale nie będziesz tego pakować do szkoły jako kanapki, prawda? To tylko taka przekąska?"
"Taaaaaa"

Znalazłam też TO: 
Ta-dam!

Ale ludzie - znów GERMAN? A to ignoranci, ech! Nie byli w polskiej restauracji ;-)
Dobre 15 minut zajęło mi znalezienie jogurtu naturalnego. Chyba tylko do gotowania, bo był tylko jeden typ w dużych opakowaniach.
"Ale zobacz" - mówi host mama - "masz przecież tyle smaków!"

Lubię naszą lodówkę, naprawdę! Da się przeżyć :-)

Zrobiłam też BANANA BREAD. Ach! Och! Alleluja!
Wyobraźcie sobie, jak wspaniale pachniało w domu. Na zewnątrz okryty smakowitą, chrupiącą skórką z cynamonowym cukrem i migdałami, w środku ciepły, lekko wilgotny i puszysty. 
Nie mogli tylko zrozumieć, dlaczego uważam ciepłe mleko za najlepszego partnera tego smakołyku... 





W niedzielę ledwo wstałam z łóżka o 7:00. Zasypiałam całą drogę do kościoła. Ale śniadanie... Ono wynagrodziło mi po raz kolejny ten nadludzki wysiłek. 
Restauracja Route 66. Był klimat! Rejestracje i opony na ścianach obecne ;-)
Tym razem spróbowałam omletu "Mother Road" z hash browns. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że muszę koniecznie wziąć te tajemnicze strugane ziemniaki. 



Nie wiem, kto daje radę zjeść również dwa tosty. 
Ale kawa.
Kawa.
KAWA!
Ciepła, ciągle dolewana i przepyszna na niedzielny poranek.

Przyjacielu! Spadnij z nieba!

Minął miesiąc! 
11.09. - to wtedy wykądowałam w Indianie. Właściwie to do USA przybyłam 10.09, ale - szczegóły! 
Dopiero teraz naprawdę to sobie uświadomiłam. 1/10 mojego pobytu tutaj. Banalnie brzmi "jak ten czas szybko leci", ale to chyba prawda. Długi miałam, i wciąż mam, ten wstęp, rozbieg, nieco problematyczny początek. Cóż, nie każda wymiana taka sama...
Nie pisałam przez ten tydzień i powiem szczerze, że nawet nie z tego słynnego braku czasu, bo "odkrywam Amerykę i jest zbyt wspaniale, żeby marnować cenne sekundy". Muszę się przyznać, z lekkimi wyrzutami sumienia (nawet!) , do omijania IPada szerokim łukiem i duszenia w sobie potrzeby pisania.
Wczoraj stwierdziłam, że trudno, jestem dzieckiem problemów i nie ma co tego ukrywać. 
Więc kochani, teraz macie szansę skierować swój wzrok na prawo. Tak, jest tam parę innych blogów, prawda? Na pewno ich autorzy będą szczęśliwi z waszych odwiedzin i jest szansa, nawet spora, że poczytacie o jakiś fascynujących przygodach, odkryciach...
Albo prawy górny róg i kończycie eksploracje. 
Ostatnia szansa... Nie? No to zapraszam!
Moja sytuacja rodzinna jest już całkowicie stabilna. Uf. Nie spodziewaliście się tego, hm?  Pierwszy tydzień był jeszcze niepewny, każda najdrobniejsza informacja o ich zwyczajach poddawana była głębokiej analizie i temu podobne... Teraz czuję się tu naprawdę jak w domu, nie dostaję również palpitacji, jak przypominam sobie o moim fantastycznym pokoju. Chodzę w dresach i rano zdarza mi się trochę spóźnić -  7:49 nie stoję jak grzeczna dziewczynka w drzwiach, tylko biegam jak szalona po pokoju.
Najlepiej dogaduję się z host mamą (jednak płeć ma znaczenie ;-) ) i bardzo lubię z nią rozmawiać, ale wszyscy są mili, zawsze pomocni i emanujący dziwną energią o poranku. To naprawdę wspaniała rodzina, choć zakręcona na punkcie sportu jak porządny słoik. Ale to już wiecie?
I kiedy w domu czuję się już zupełnie na miejscu, wreszcie opracowałam plan lekcji i nie będę go więcej zmieniać (nie!nie!nie!), nie chodzę głodna (na pewno), zobaczyłam pewną bardzo istotną lukę i wpadłam w panikę...
Na pewno każdy z was widział kiedyś amerykański film o nastolatkach w high school, w którym jest jakaś scena w szkolnej stołówce, prawda? Zwizualizujcie sobie proszę to miejsce. 
Dzwoni dzwonek  i dwa korytarze prowadzące do kaferteri napełniają się po brzegi.
 A przecież lunch jest wydawany w 4 zmianach! Ja mam teraz lunch 6, przedtem miałam 7.
Przepycham się przez tę hałaśliwą falę, staję w drzwiach. Z moim własnym lunch boxem, więc nie mam potrzeby stawać w kolejce. Czy muszę komuś opisywać to okropne uczucie, kiedy stoję niepewna, popychana przez grupy rozchichotanych nastolatków i nie mam pojęcia, gdzie usiąść? 
Przechodzę przez kafeterię raz, drugi, udaję, że na kogoś czekam, wypatruję rozpaczliwie tego wyimaginowanego przyjaciela.
No właśnie, wyimaginowanego. Bo tak naprawdę, to nie mam tu przyjaciół. Zaczynam od zera. Zupełnego dołu. Dołu wszystkich dołów. Żadnych znajomych z Middle School, przyjaciół rodziny, kumpli z letniego obozu. 
W poniedziałek przeżyłam najgorszy dzień mojego życia. Jeden z, oczywiście. Przyjmijmy po prostu, że był okrooopny. To uczucie, kiedy trzeba się uśmiechać, wychodzić do ludzi i wciąż starać się zaprezentować jako ktoś ciekawy... gdy wewnątrz nie masz już siły zagadywać, przedstawiać się, prostować pleców i podnosić głowy. 
Chyba raczej rozpłakać się na środku korytarza (prawie to zrobiłam). Ostatecznie zniknąć z powierzchni ziemi, która wydaje się najbardziej opustoszałym miejscem w układzie słonecznym. 
Na pewno wielu z was zna ten stan, kiedy wydaje wam się, że nigdy nie znajdzie się ktoś do was podobny, że jesteście skazani na samotność 
na. wieki. wieków. amen.
Na szczęście oblałam się metaforycznym kubłem zimnej wody  i kolejne dni nie były już tak depresyjne. 
Aż TAK. 
Bo wciąż się miotam, jestem rozdarta i niepewna. 
I bardzo świadoma tego, że czas płynie... 
Mam wrażenie, że daję się trochę zapędzić w jakiś wyścig poszukiwania przyjaciół, wrażeń, przeżywania każdej sekundy, milisekundy, nanosekundy. I jestem w tym pędzie jedyna, bo oni wszyscy nie widzą mety tak wyraźnie jak ja - w kalendarzu.
W czasie lekcji niespecjalnie mogę do kogoś zagadać. Nie, żebym się wywyższała, ale... Wzięłam klasy GENERAL. Standardowy uczeń bierze Adademic. Więc angielski, który jest bardzo przyjemną lekcją, nauczycielka w pełni świadoma, jako jedyna (!) , że jestem exchange, brak dużych zadań domowych na razie - ale osoby, które mają problemy z angielskim. Często z czytaniem, interpretowaniem tekstu itd.
A na matmie... odlot - członkowie klubu Future Farmers of America, dwie rozmawiające po hiszpańsku Meksykanki i w ogóle doborowe towarzystwo!
Pojawiło się pytanie o to, czy ludzie się mną interesują. 
Hm. Jestem dla nich równie fascynująca jak przeciętny zagubiony freshmen, za którego mnie biorą. Podobno wyglądam na pierwszoroczniaczka...
Nikt nie wie, że do szkoły przyjeżdżają exchange studenci (na razie poznałam tylko dwie Niemki, nie sądzę, żeby było nas więcej niż pięć osób) i w ogóle nie potrafią sobie wyobrazić, co to jest ta wymiana. Kiedy już powiem komuś, że ja nie jestem do końca normalnym uczniem, nie mieści się im zwykle w głowie, że ktoś może zdecydować się na coś takiego, patrzą na mnie tylko dziwnie. Szczególnie, że w większości "Polska" nic im nie mówi.
Nauczyciele też nie pojmują - moja nauczycielka od matematyki dopiero, gdy zobaczyła mnie w kościele z moją host rodziną, spytała, gdzie są moi rodzice. Myślała, że przyjechali na wymianę uczyć na uniwersytecie i jestem z nimi. Więc różnie to sobie interpretują!
Zdarzają się wyjątki - rozmawiałam np. z chłopakiem, który wiedział wszystko o Europie i był bardzo poruszony amerykańską ignorancją. 
Cross Country towarzysko mnie rozczarowało - trenujemy razem, ale nikomu nie zależy na spotkaniu się potem, porozmawianiu...Próbowałam. Bez odzewu, zupełnie.
Dobrze, ale nie rozwlekajmy. Chciałam jeszcze jedno wyjaśnić:
Dlaczego omijałam bloga? 
Bo trochę czułam się jak towarzyski nieudacznik, przegrany. 
Loser. 
Bo nie mam do opisania super zdarzeń ze znajomymi, sleepoverów, imprez, wyjść do kina. Bo jest to portret mnie samotnej, może nietowarzyskiej, jakiego się boję, że może się okazać choć trochę prawdziwy - kogoś, kto nie potrafi szukać znajomych i rozpychać się łokciami w społeczeństwie? 
Ale cóż - każdy ma swoją drogę. Mówi się, że nic z nieba nie spada. Cóż - trochę tak jednak jest. Kwestia przypadku, zbiegu okoliczności...

Mam wrażenie, że piszę dziś takimi banalnymi sentencjami, że mam ochotę się schować pod ziemię. Nie zrobię tego i opublikuję nawet tę wiedzę powszechną, bo jeśli będę czekać na olśnienie to... No właśnie :-)
A poza tym mogę! Ha-ha-ha! Nikt mi nie zabroni! Nauczyciele polskiego, drżyjcie, przerażeni!

Rozwijam się kulinarne, nie tylko na zajęciach gotowania. Właściwie nie zaczęłam się jeszcze rozwijać na lekcjach, bo dopiero dołączyłam do klasy i niewiele się działo. 
Na razie robiłam ciasteczka w grupie na spotkanie z rodzicami. Poszłam dodać armaty i sodę oczyszczoną, spojrzałam na przepis - 2t. Czyli dwie duże łyżk? Tablespoon?
Obawiam się, że nasze ciasteczka pachną przepięknie, ale...
Ale t. oznacza małą łyżkę...!

W każdym razie kombinuję z moimi lunchami i robię sałatki ;-)


Melon, szpinak, pomidorki, ryż, feta i kilka orzechów nerkowca. Jutro zobaczę, jak smakuje! Czeka w lodówce.


Mój dzisiejszy lunch :-)