sobota, 26 kwietnia 2014

Wielkanoc

Długa byłaby droga na święcenie z koszyczkiem w Indianie. Pewnie niemiłosierny wiatr porwałby od razu wyprasowane białą koronki i na zawsze zaginęłyby gdzieś pomiędzy polami. I kto by malował jajka czy gotował je w cebuli (to już w ogóle nie do pomyślenia!). Ostatecznie można zjeść czekoladkę w kolorowym papierku ;)
Zwyczaje amerykańskie znacząco różnią się od polskich. To co innego niz Boże Narodzenie - wtedy dużo było do opisywania, oglądania, przeżywania. Wielkanoc minęła niemal niedostrzeżona. Katolicy nie są tu w większości i ludzie też inaczej podchodzą do spraw duchowości. Nie wiem, czy mogę powiedzieć mniej poważnie, ale na pewno mniej związanych z religią tradycji, obrzędów itd. I oczywiscie patrząc na amerykańską kulturę nie jest ona choćby w połowie tak bogata w długowieczne tradycje jak polska czy ogólnie - europejska. Choć w niemałej części pochodzą z Europy, w wielu rodzinach nigdy nie udało się podtrzymać zwyczajów przodków, którzy kiedyś wyemigrowali z ojczyzny.  Rodzina mojej host mamy pochodzi z Włoch, ale kiedy tylko zmarła jej babcia zmarły praktykowane przez nią tradycje.
Kilka słów o moich tegorocznych świętach u Newtonów, którzy, Alleluja, są jak ja katolikami i rzeczywiście miałam inną, ale jednak - Wielkanoc! 
Tydzień wcześniej - Niedziela Palmowa. Nasza parafia przygotowała gałązkę dla każdego, Msza była niewiele różna od polskiej, choć wszyscy byli ubrani na czerwono!
Triduum Paschalne przeszło bez emocji, na pewno w szkole nie mieliśmy wolnego (ech!)... Nikt nie szykował żadnych dań świątecznych, nigdy nie widziałam ich właściwie przygotowujących jedzenia nawet dzień wcześniej. Mimo wszystko niedziela była wyjątkowo miłym dniem! Słońce krzyczało, że zbliża się wreszcie powrót ciepła, wstało wcześniej i nieśmiało wyglądało zza puszystych chmur już w drodze do kościoła. Przyjechało dwoje starszych z rodzeństwa z bliższego uniwersytetu, więc samochód był troszkę pełniejszy. Msza była nawet dłuższa i wszyscy spoglądali na swoje zegarki, zegarki osób koło siebie i telefony, nie mogąc uwierzyć, że ksiądz może tak nie trzymać się ścisłego planu. Potem korytarz (nasz kościol wcale nie wyglada jak kościół, jest sala na Mszę, biura, klasy, sala wspólna i długie korytarze) wypełnił się głośnymi, amerykańskimi okrzykami "How are you?" i wszyscy życzyli sobie zgodnie Wesołych Świąt. Każda rodzina pojechała w swoją stronę, niektórzy już kończąc świętowanie, inni zbierając się na bardziej uroczysty obiad. My pojechaliśmy jak zawsze na śniadanie, tym razem w bardziej podniosłej i radosnej atmosferze. Było bardzo miło i smacznie, zamówiłam przepyszne greckie danie, ale z jajkami, bo przecież jajko musi być! 
Nie myślcie, że udało mi się to wszystko zjeść... Ale próbowałam!



W niewielkich koszyczkach zajączek obdarował nas też kilkoma drobiazgami - dostałam zamek do szafki na bieganie, gumę do żucia (nie wiem, czemu zawsze dostajemy gumę do żucia, nie pytajcie), czekoladę i szorty.



Po południu rodzina stwierdziła, że skoro odwołali swoje mecze na ten dzień, mogą wszyscy pójść zagrać w golfa. Każdy zabrał swoją torbę, założył profesjonalne buty i formalny strój; ja wzięłam okulary słoneczne (oczywistą było, że moje zdolności nie kwalifikują mnie do rozgrywek, więc niekt nawet nie zasugerował mojej kandydatury). 
...I wędrowałam za golfistami. Wędrowałam  z niemałym trudem, zmuszając moje zmęczone po tygodniu  intensywnych biegów nogi do posuwania się po dywanie idealnie zielonej trawy.




Już w domu od razu skierowaliśmy się do kuchni i przez resztę popołudnia przygotowywaliśmy wielki obiad. Były steki i ryba, szparagi, ziemniaki, pieczone buraczki i na deser kupione peanut butter pie (które okazało się zaskakująco dobre, choć ich pie nie wydają mi się najsmaczniejsze - są okroooopnie słodkie i z masą dziwnej, sztucznej bitej śmietany). Dawno nie mieliśmy takiej uczty! Oj, było tradycyjne świąteczne obżarstwo, a co!


Wieczorem oglądaliśmy słynne "Frozen", po raz drugi, ale ten film jest tutaj nieopisanie popularny i wszyscy kochają go miłością niegasnącą! 
To był wyjątkowo przyjemny dzień, dobrze było go spędzić z host rodzinką, z którą nie spotykam się zbyt często. Przecież każde święta, choćby najkrótsze, to okazja do rozejrzenia się dookoła siebie i dostrzeżenia innych domowników i może usiądnięcia na chwilkę dłużej przy jednym stole.
... A następnego dnia zaczął się zupełnie szalony tydzień, w ciagu którego widziałam ich w sumie może przez 15 minut, więc trzeba było się na to przygotować...Nie żartuję! Golf potrafi ciągnąć się całymi godzinami, możecie mi wierzyć! A jeszcze piłka nożna i baseball potem - muszą się naprawdę dziwić, że dla mnie bieganie to wyzwanie...

sobota, 19 kwietnia 2014

Biegnąc do przodu


Oj wiem, wiem – obiecałam opis promu, a tu nic się nie pojawia. I tak w ogóle to... Nic się nie pojawia. Tak, nagły brak motywacji do pisania jest chorobą bardzo powszechną wśród bloggerów przy niewielkiej ilości czasu. Ale patrząc na to naprawdę obiektywnie, któż walcząc o przetrwanie trzyma w ręku pióro?

Wiele dzieje się w moim amerykańskim życiu, albo przynajmniej tak się wydaje. Ja, człowiek absolutnie szalony, zostałam przecież pełnowymiarowym sportowcem. Już wyczuwam wasze rozczarowanie. „Wiele się dzieje”, oznacza, że biegam, jem i śpię. Fascynująca opowieść?

Kropki jednak jeszcze nie stawiam, opowiem odrobinkę o mojej obecnej codzienności. Już słyszę okrzyki pełne trwogi, bo czuć w powietrzu słynny Strumień Świadomości... Och! Ratunku!

Zaczynamy.

Punkt pierwszy, czyli refleksja nad datą w kalendarzu. W tym dziwacznym, amerykańskim (myślałby kto,że się przyzwyczaję...W życiu!) - 4/19/2014. Mój bilet do Polski mam na 23 czerwca. Kontynuując odliczanie, zostało niewiele ponad miesiąc do końca szkoły i kilka dni więcej do graduation. Trochę straszne, ale również ekscytujące. Nie chcę myśleć o końcu moje przygody, tym, że ten etap zamknie się raz na zawsze i nic już nie będę mogła dopisać do listy „zrobione w USA”.  Wrócę do codzienności, by zacząć tam życie znów trochę od nowa, bo nie jestem już ani trochę tą samą Martą, która stała kilka miesięcy temu na lotnisku. Tęskno już za rodziną, Wrocławiem, przyjaciółmi i kotami. Czuję się powoli coraz bardziej gotowa do powrotu. 

Może szczególnie przy szalonym planie tygodnia Newtonów, którzy są trenerami w Middle School (golfa), pozaszkolnym klubie piłki nożnej, dzieci młodsze grają w baseball i soccer i golfa, Jack jest kapitanem szkolnej drużyny tegóż sportu, wymagającego wyprasowanych spodni i koszulek polo. Jak możecie się domyślić, ogólnie trochę mało się spotykamy!

Szkoła... trochę nudzi. Kropka. Choć wciąż lubię Creative Writing. Zaczęliśmy poezję. Okazuje sięże nie napotkałam z nią tylu oczekiwanych problemów – kto by się martwił o przecinki, czasy, gramatykę! To sama kreatywność. Tworzę wiersze błyskawicznie, lubując się w białych i dosyć... artystycznych haha. To naprawdę spora przyjemność i kolekcjonuję utwory, z których jestem bardzo dumna. A nasza nauczycielka tryumfuje w tym roku i właśnie dostała tytuł nauczyciela roku naszego dystryktu, co jest wielkim osiągnięciem!

A co po szkole, co po szkole...

Po szkole wkładam moje buty do biegania (Tutaj miejsce na śmiech na widowni. Przecież mieszkam w Ameryce. Oczywiście, że chodzę w butach do biegania cały czas, sportowcem jestem, więc mi wolno) i idę na boisko footballu, które okrążają intensywnie czerwone tory. Pogoda w Indianie jest kapryśna (to nie żart - dziś 20 stopni, we wtorek padał śnieg).



 Szególnie dokuczliwy bywa słynny w tym stanie wiatr nie napotykaj
ący oporu drzew czy budynków, z którym walka bywa niesamowicie trudna. W poniedziałek było tak zimno, że po powrocie do domu musiałam odczekać kilka minut przed wskoczeniem pod prysznic, bo nie mogłam rozwiązać butów skostniałymi palcami! Czasami musimy więćwiczyć w środu i raz wróciłam nawet... Na basen! 


To dopiero było! „Biegaliśmy” w specjalnych pasach zamiast pływać. Potem zrozumiałam, dlaczego, kiedy doszło do wielkiego wyzwania - "wyścigu" w sztafetach. Okazuje sięże niektórzy są przekonani, iż zanurzenie głowy w basenie gwarantuje utonięcie na miejscu.  Starają się więc płynąć mocząc się jak najmniej. Wygląda to... komicznie. Robienie przewrotu nagle stało się dla mnie świetną zabawą i ileżmi dało satysfakcji! Niesamowicie dziwne!

Track okazał się bardzo wymagającym metalnie doświadczeniem jak na razie. Matka Natura dała mi przystosowanie do biegów długodystansowych, więc kiedy wszyscy kończą po kilkudziesiciu minutach i idą do domu, ja z małą grupą dziewczyn biegam kolejne kółka. I kolejne, i kolejne...



Pierwsze zawody miałam dwa tygodnie temu. Niebo było ciężkie i złowrogie, wydawało się,że zaraz pęknie z głośnym trzaskiem i na ziemię zaczną spadać kawałki ciemnych chmur. Ja umierałam z nerwów i po dwóch okrążeniach rozgrzewki chciałam uciekać do autobusu, choćbym miała zasiąść za kierownicą i zatrzymać się przy oceanie w desperackiej próbie powrotu do mniej usportowionej krainy, gdzie nigdy nie byłam zmuszona do takich tortur...

Na szczęście powstrzymałam się w ostatniej chwili i nie siedzę jeszcze w więzieniu za kradzież żółtego pojazdu. Biegłam trzecia w sztafecie 4X800 i samotnie – 1600 metrów. Na razie tylko dwa wyścigi,bo trener nie chciał informować moich rodziców o konieczności transportu samolotem trumny.

Tak, sztafeta... Czy znacie słynny utwór z „Frozen”  - „Let it go”? Tutaj to pierwsze miejsce na liście przebojów. „Let it go, let it go. I can’t hold it anymore” – ten wers rozbrzmiewał w mojej głowie, gdy zaczęła mi ciążyć odpowiedzialność za pałeczkę.  Już po pierwszych stu metrach.

Ale biegnę, BIEGNĘ!  I modlę się „błagam, stój, nie biegnij, poczekaj”, już niemal na mecie, zupełnie nie zrozumiana przez następną biegaczkę, która oczywiście wyciąga rękę i startuje, kiedy ja usiłuję się pozbyć przeklętego kawałka metalu. Czemuż to? Czemuż? Na szczęście nogi dogoniły numer cztery, zanim ręka wykonała godny podziwu rzut.




Tak, panie i panowie, byłam bliska śmierci. Można powiedziećże niemal przeszłam na drugą stronę w ciągu ostatnich tygodni, nie raz i nie dwa. Doświadczyłam równieżodłączenia mózgu od ciała w czasie treningu, kiedy moje nogi przejęły kontrolę, a świat dziwacznie skakał przy każdym kroku, jak w komicznym tańcu. Wiem też, jak wygląda niebo. Zdradzęże ma wiele wspólnego z pościelą i spokojnym snem. Jedzenie to jego przedsionek.

Powtarzam sobie, że jeszcze miesiąc, miesiąc i sezon będzie dobiegał końca. Jeszcze trochę zawodów i stresów i treningów, oby wiele satysfakcji i siły (mentalnej... Choć odkryłam fantastyczne mięśnie na mojej łydce i spędziłam wspaniałe kilka minut w uniesieniu, próbując przypomnieć sobie, czy tam były, bo jeśli nie...).

Dziś pobiegłam sobie na kilkumilową przebieżkę, przygotowuję się na perspektywę bardzo trudnego tygonia i zapowiadane wyzwania. Tym razem upewniłam sięże wybieram właściwą trasę. Ostatnio skręciłam w złą drogę i niesamowicie się na siebie złościłam, że trzy mile i tak wolno mi to idzie, więc walczyłam dzielnie, aby spotkać przewidywany czas. Odkryłam później, że wybrałam się na „lekką” 10-cio kilometrową wyprawę! Ale można sobie wyobrazićże drogi tutaj są tak bardzo podobne... Asfalt i asfalt i asfalt i drzewo i asfalt i asfalt i asfalt.




Oprócz biegania doświadczyłam zawodów umysłowych w World Language Quizbowl, czyli w ten czwartek uczestniczyłam w turnieju wiedzy z hiszpańskiego. Moja czteroosobowa drużyna stanęła na 3-cim miejscu na podium po długich wysiłkach przy odpowiadaniu na pytania z kultury, gramatyki i słownictwa, którego uczyłam się trochę na ostatnią chwilę, ale z jaką pasją ;)






 To był wspaniały wieczór!


Weekendy to zawsze czas tworzenia najprzyjemniejszych wspomnień.


 W tamt
ą sobotęspotkałam się ze sporą grupą znajomych u chłopaka, który mieszka dosłownie na polu golfowym i odkrywaliśmy przyjemność biegania po nim z daleka od szlaków z psem. Potem chcieliśmy odkryć również te szlaki z pojazdami dzieciństwa (i tak, wszyscy mająokoło osiemnastu lat. Ale cicho sza, przecież ja też jestem SENIOR, prawda?). Nie polecam zjeżdżania ze wzgórza na hulajnodze. Okazuje sięże zanim człowiek przetoczy się w nie najpiękniejszym fikołku na miękką trawę asfalt nie jest najlepszym przyjacielem rąk...

Ale wiadomo, człowiek z moim szczęściem. Wczoraj przypomniałam sobie, czemu nie biegam przez przeszkody, wpadając na jedną z nich stojącą na samym środku drogi. Szkoda gadać. Kto mi pozwolił jechać do Stanów, hm?





 

 

 

 

 


-- 
Marta

środa, 2 kwietnia 2014

Spring Break Florida

Wszyscy patrzyliśmy na bagażnik błagalnym wzrokiem. Wydawał się bardzo pojemny, ale kiedy przyszedł czas na przeniesienie toreb, leżaków, lodówek, kocyków, ręczników plażowych i innych najpotrzebniejszych z potrzebnych (ha!ha!) rzeczy do wnętrza vana, okazało się to niemal niewykonalne. Trzeba się jednak pogodzić z takim obrotem zdarzeń, kiedy podróżuje się z trzema dziewczynami i graczem baseballa, który musi w zakurzonej torbie przewozić kij i...i inne tajemnicze przedmioty.
W końcu z kolanami pod brodami opuścilismy podjazd w słoneczne piątkowe popołudnie, mentalnie przygotowani na długą podróż przez Stany. 



Cała drużyna w komplecie - ja, moja koleżanka Maeve i Kristen z bratem i rodzica, którzy zgodzili się przygarnąć mnie na Spring Break gdy szukałam jakiejś kompanii. Newtonowie mieli swoją wizję rodzinnych wakacji na polu golfowym.
Zatrzymaliśmy się w Nashville na noc i jechaliśmy znów całą sobotę obserwując zmieniające się kolory i krajobrazy - z wypranych pól do soczystej zieleni i PALM! Kiedy w oknie mignął ocean ekscytacja na tylnych siedzeniach sięgnęła zenitu! Ten wyjazd nie mógł się nie udać...


Samo wracanie pamięcią do tych przeżyć wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Z wiadomo, że w amerykańskiej kategorii jestem ponurakiem, więc może powinnam o tym myślec cały czas... 
I jak tu wam to opisać? Tą prostą  przyjemność spędzania czasu z koleżankami, planowania kolejnych godzin z upływem czasu i po prostu spontanicznego przeżywania.
Pogoda? Ha! Fala zimna - kontynuacja. Śniegu nie było. Za to w Lafayette popadało... Nie zazdroszczę tym, którzy zostali w Indianie!
W niedzielę udało nam się wykorzystać słoneczny dzień na plażowanie





 i pójść na czteromilowy spacer brzegiem oceanu (żadna z nas nie mogła usiedzieć zbyt długo na leżakach) i opalić nosy i dłonie i dziwne plamy na ciele...
... I stopy! STOPY?! Było to dość frustrujące, ponieważ jak się pózniej okazało
1. Słońce niespecjalnie chciało się pózniej pojawić, aby dokończyć opaleniznę
2. Wiecie jak się biega z OPALONYMI STOPAMI?


No wlasnie, ja w niekończącym się sezonie codziennie wybierałam się sama lub w towarzystwie na biegi, trzykrotnie na plaży, kiedy padało na bieżni. 


I tak przez tydzień chodziłyśmy własnymi drogami. 
Były śniadania na balkonie i wizyta w słynnym Waffle House, ktory pojawia się co dwie ulice w tamtej okolicy. Do czasu, kiedy podali nam jedzenie byłam niesamowicie podekscytowana amerykańskim klimatem, wystrojem itd. Nie do końca ucieszyła mnie zawartość mojego talerza, czyli pływające w tłuszczu jajka sadzone i przesiąknięte margaryną cztery tosty. Okropność. Ameryka nauczyła mnie już wcześniej nie lubić gofrów... Ale cóż to było za doswiadczenie! 


O wiele bardziej podobała mi się niebieska europejska Creperia i bagel z wędzonym łososiem! (Ale oczywiscie od razu na miejscu kupiłam owsiankę. Bez niej życie nie ma sensu!).
Sporo czasu - właściwie cały zachmurzony poniedziałek - spędziłyśmy na "promenadzie", wchodząc do każdego małego sklepiku z najdziwniejszymi przedmiotami, głowami aligatorów i plażowym ekwipunkiem.
Oglądałyśmy filmy i seriale (nasza wersja "Time of my life" z Dirty Dancing obudziła pewnie pół hotelu w środku nocy...), ale na książki nie starczyło czasu. Wszystkie miłośniczki literatury przewiozłyśmy kilogramy papieru, bo jedna...dwie...trzy... Za mało! Ale cicho sza, przecież umiemy się pakować, prawda? 

(Sklep P, ktory odkryłyśmy. Czytelnicy łączcie się...)

We wtorek przyszedł czas na przygody!! W wielkiej ekscytacji i porannych ciemnościach wyruszyłyśmy do Orlando, do parku rozrywki Universal - świata Harrego Pottera (no, może rownież Marvela, ale ja z Harrym się przyjeźmię już od dziesięciu lat...). Wszystkie jesteśmy wielbicielkami serii (i rollercoasterów), więc były emocje i godzina drogi wydawała się wyjątkowo długa.
Biegłyśmy z parkingu do bramy, z biletami w rękach, żeby tylko zgarnąć mapki i znajomych, którzy rownież się tam pojawili i dotrzeć do Hogesmeade. Okazało się, że mamy problem z komunikacją o ulubionych książkach, bo te słowka to nie takie same... Ledwo rozumiałam, jak mówiły "Hogwart", to zupełnie inna historia...mo kociołkach, imionach smoków i piwie kremowym nie wspominając.
Ach, bo oczywiście wszędzie sprzedawali piwo kremowe...



....było Miodowe Królestwo....


....sklep Olivandera....


....i zamek!!!!


Oczywiście niesamowite atrakcje, animacje, rollercoaster itd. w pakiecie...

Świat Marvela dla mnie może nie był równie ekscytujący, ale i tak dostarczył świetnej zabawy. 


A kiedy wszystko już odkryłyśmy, spędziłyśmy resztę popołudnia w królestwie dzieci (Dr.Seuss) i byłyśmy najstarszymimi i  najweselszimi dziewczynkami na karuzeli. A tak powinny wyglądać budki z lodami:


Koniec dnia był niezapomniany, kiedy już park rozrywki zamknięto poszłyśmy na obiad do największej na świecie Hard Rock Cafe (tak, i tak salatka wygrała z hamburgerami... Ale dobra była, przyrzekam! Choć wytatułowany kelner z wyraźnie punk rockowym zamiłowaniem (i stylem) popatrzył na mnie jak na wariata, kiedy zapytałam o jego opinię przy wyborze. "Ja sałat nie jadam, proszę pani". No tak.).
 To miejsce jest gigantyczne! Nawet przy czekaniu na stolik dostałyśmy pager... Trzy wielkie piętra plus sala koncertowa i bar w osobnym budynku... i ogrooomny sklep. Oczywiście kilkadziesiąt kelnerów i tysiące przedmiotów na ścianach - autografów, ubrań, gitar, płyt. I taki tam cadillac, phi...! 




Następnego dnia nie wstawałyśmy do późna i postanowiłyśmy pojechać do malla, bo jedna zagubiona dziewczynka nie miała butów i biżuterii na prom (ktory był w tę sobotę! Cierpliwości jednak...). I zrobiłbyśmy sobie movie night z popcornem na obiad.
W czwartek podjęlyśmy wyzwanie zbudowania prawdziwej piaskowej fortecy, choć wiatr dmuchał i straszył deszczem. 


Wieczorem pojechałyśmy na świetlną paradę do St. Petersburga (i znów nazwa...). Ach, cóż za amerykańskie przeżycia! I ile zabawy! 



Do miasta wróciłysmy jeszcze następnego dnia (po oglądaniu wschodu słońca na dachu, tak tylko powiem...)


 odkrywając sklepy z antykami, dzielnicę artystów...



...i wydałyśmy wieeeele dwudziestopieciocentówek w niesamowitych automatach...


Szybko przyszedł ostatni wieczór, ostatnia wspólna kolacja w fantastycznej knajpce na plaży i wieczorny spacer na lody. Aż nie chciało się zasypiać z perspektywą wyjazdu następnego dnia. 


Na szczęście nie musiałam się żegnać z Florydą za szybko, zaprosiłyśmy z Maeve całą rodzinkę na wspólne śniadanie przed długą drogą i gdy wyjeżdżaliśmy z miasta zaczynało padać... A potem już tylko padało i padało.

 
Snuliśmy się w długim korku powracających z wakacji przez dwa dni, by znów zobaczyć za oknami szarobure pola. Ale jeszcze przez jakiś czas pozostały w głowie cieplejsze wspomnienia może nie do końca związanie nawet z tropikalną pogodą.