Strasznie mnie kusiły ciemne moce, żeby nie napisać tej notki, ale jestem zdeterminowana. Chociaż kilka słów! Ale wydaje się sporym wysiłkiem ;-)
Tydzień temu obchodziłam swoje urodziny w USA. Szesnaste. Sweet sixteen w Indianie...
Już kilka dni przed 14 listopada przyszły paczki i kilka kopert, które ustawiłam na stole i pozwoliłam się przyjemnie kusić. Rano w czwartek wstałam, zrobiłam sobie urodzinową owsiankę i przy herbacie otworzyłam kartki. Ach. Ach. Ach.
Zeszłam ponownie na dół trochę wcześniej i starczyło mi czasu na otworzenie jednej z paczek, pod czujną obserwacją części Newtonów. Trochę się nie mogli zrozumieć, czym jest bielizna termiczna i co robi w moim prezencie ("to się kupuje głównie na narty czy w zimie, albo jak rodzice są zmartwieni, że dziecko marznie...") i przynieśli mi chusteczki, kiedy odkryłam piękny album od Mamy ("powinni ci zapakować paczkę Kleenexu...!").
Potem pobiegłam do szkoły, zaczynając dość normalny dzień. Będąc na etapie przerażenia perspektywą wskoczenia do basenu po lekcjach i spędzenia upojnego wieczora dnia urodzin w wodzie powiedzialabym nawet, że nie był... najwspanialszy. Najgorsze, że miałam świadomość, że po treningu muszę załatwić sobie podwózkę, dotrzeć do ciemnego domu i otworzyć resztę prezentów sama, bo oczywiście rodzinka do nocy na koszykówce.
Ale na szczęście mam o wiele milsze wspomnienia z tego czwartku. Pływanie jakoś przeżyłam i poczułam się jak część drużyny, dopełniając dziwnej tradycji... Cokolwiek ma to oznaczać, każdy solenizant musi przepłynąć przez jeden z torów, kiedy po obu stronach lin dziewczyny tworzą szalone fale deskami. Co było robić, przepłynęłam...
Nie mogę znaleźć innego określenia, niż DZIWNE.
I okazało się, że trening kończy się dla mnie wcześniej, bo według trenerki moje słabe ciało nie podoła następnemu wyzwaniu, co było najwspanialszym prezentem. Dzięki, moje jakże wytrenowane mięśnie! Pofrunęłam więc do szatni, wzięłam prysznic w oczekiwaniu na moją podwózkę i kilkanaście minut pózniej dowiedziałam się, że Denise załatwiła mi małe przyjęcie niespodziankę! Zamiast do domu, dziewczyna, która miała mnie podwieźć do domu, zabrała mnie i kilka dziewczyn z drużyny do mojej ukochanej Panery! Dostałam nawet wspaniały prezent i zakończyłyśmy nasz obiad Latte Dyniowym w Starbucksie, które bardzo chciałam spróbować. To był fantastyczny wieczór, zupełnie inny, niż sobie wyobrażałam. Impreza w dresach i czapkach na mokrych włosach (tak, mam permanentnie mokre włosy...) - warta zapamiętania. Wróciłyśmy do domu dosyć późno, więc doczekałam się również powrotu sportowców i otworzyłam prezenty od nich.
Oczywiście tutaj na szesnaste urodziny nastolatek otrzymuje często samochód, więc ja też dostałam pojazd... Niewielkiego "hot wheelsa", pomalowanego na kolory szkoły.
I jeszcze kilka miłych rzeczy... No, może zmartwili mnie jednym, bo zawsze to kłopot: cóż zrobić, kiedy człowiek żali się, jak kochał swój mięciutki szlafroczek w domu i otwiera pudełko z paskudnym, sztywnym, szarym nakryciem godnym mnicha... Na razie powiesiłam go w szafie i się zastanawiam. I szaleję z radości, że w paczce od mojej cioci odkryłam różowe, puchate cudo (moja miłość do szlafroków jest znana).
W niedzielę czekała mnie kolejna miła niespodzianka - Newtonowie zrobili rezerwację we włoskiej restauracji w mieście. Dawno nie jadłam tak dobrego, podobnego do europejskiego jedzenia. Mniam!
Chociaż byłam trochę zażenowana, bo wyczyściłam mój talerz do ostatniego kawałka łososia, w końcu urodzinowy obiad trzeba zjeść (!!), a oni wyszli z restauracji z pełnymi pudełkami. No cóż, zjedliśmy ich zawartość na obiad w sobotę...
Zamówiłam również wodę gazowaną, która znów wzbudziła sensację ("no ale jak?!", "po co?" , "a czy to dobre jest?!").
Zupełnie inaczej w ich rodzinie (trudno mi uogólnić do całych Stanów, bo wiadomo, że w wielu domach żyje się bardziej lub mniej podobnie) świętuje się takie okazje. Wyjście do restauracji nie jest ich tradycją, zrobili to specjalnie dla mnie. Na święto mojego najmłodszego hbrata urządzili pidżama party i zamówili pizzę, którą zjedli razem z chłopakami.
Moje urodzinowe ciasto(tak, w jednej paczce z tajemniczym napisem "1kg kiełbasy" odkryłam sernik z polskiego sklepu w Chicago) postawili na blacie w kuchni i nie, że usiedliśmy razem z herbatą czy kawą, żeby zjeść tort, ale każdy przyszedł sobie, kiedy chciał (oglądali wtedy mecz) ukroił kawałek i po temacie. Na szczęście wcześniej wynalazłam świeczki, zdobiłam zdjęcie i cóż, kiedy wróciłam, nie był już w całości...
To bardzo różne od tego, jak wyglądałby rodzinny obiad czy chociaż deser w mojej rodzinie i większości polskich rodzin. Wiadomo, trzeba usiąść razem przy stole czy na kanapie i wypić razem choćby filiżankę kawy. Jak tłumaczyłam im, że zwykle u mnie w domu po obiedzie, nawet codziennym, robimy coś takiego, nie mogli zrozumieć. To niesamowite, te drobne, codzienne różnice. Inna sprawa ze wspólnym obiadem w ogóle... Ale sernik był smaczny z również prezentową herbatą, nawet jeśli trochę zmrożony, bo ktoś go włożył do zamrażarki wcześniej. Taki tam mrożony sernik...
Nie mogę uwierzyć, że następne urodziny będę świętować z powrotem w Polsce. Dlatego te urodziny zapamiętam na zawsze, choć nie nie były rewelacyjne czy pełne niesamowitytych przygód, ale należały do mojej amerykańskiej codzienności. Tylko na chwilkę zniknęłam, malutki momencik, żeby przez kolejne dwa czy trzy lata czytać kartki znów w moim dużym pokoju. Nie jest to zupełnie niepojęte?