niedziela, 24 listopada 2013

(Just a little bit) Bittersweet Sixteen

Strasznie mnie kusiły ciemne moce, żeby nie napisać tej notki, ale jestem zdeterminowana. Chociaż kilka słów! Ale wydaje się sporym wysiłkiem ;-)
Tydzień temu obchodziłam swoje urodziny w USA. Szesnaste. Sweet sixteen w Indianie... 
Już kilka dni przed 14 listopada przyszły paczki i kilka kopert, które ustawiłam na stole i pozwoliłam się przyjemnie kusić. Rano w czwartek wstałam, zrobiłam sobie urodzinową owsiankę i przy herbacie otworzyłam kartki. Ach. Ach. Ach.
Zeszłam ponownie na dół trochę wcześniej i starczyło mi czasu na otworzenie jednej z paczek, pod czujną obserwacją części Newtonów. Trochę się nie mogli zrozumieć, czym jest bielizna termiczna i co robi w moim prezencie ("to się kupuje głównie na narty czy w zimie, albo jak rodzice są zmartwieni, że dziecko marznie...") i przynieśli mi chusteczki, kiedy odkryłam piękny album od Mamy ("powinni ci zapakować paczkę Kleenexu...!").
Potem pobiegłam do szkoły, zaczynając dość normalny dzień. Będąc na etapie przerażenia perspektywą wskoczenia do basenu po lekcjach i spędzenia upojnego wieczora dnia urodzin w wodzie powiedzialabym nawet, że nie był... najwspanialszy. Najgorsze, że miałam świadomość, że po treningu muszę załatwić sobie podwózkę, dotrzeć do ciemnego domu i otworzyć resztę prezentów sama, bo oczywiście rodzinka do nocy na koszykówce.
Ale na szczęście mam o wiele milsze wspomnienia z tego czwartku. Pływanie jakoś przeżyłam i poczułam się jak część drużyny, dopełniając dziwnej tradycji... Cokolwiek ma to oznaczać, każdy solenizant musi przepłynąć przez jeden z torów, kiedy po obu stronach lin dziewczyny tworzą szalone fale deskami. Co było robić, przepłynęłam... 


Nie mogę znaleźć innego określenia, niż DZIWNE.
I okazało się, że trening kończy się dla mnie wcześniej, bo według trenerki moje słabe ciało nie podoła następnemu wyzwaniu, co było najwspanialszym prezentem. Dzięki, moje jakże wytrenowane mięśnie! Pofrunęłam więc do szatni, wzięłam prysznic w oczekiwaniu na moją podwózkę i kilkanaście minut pózniej dowiedziałam się, że Denise załatwiła mi małe przyjęcie niespodziankę! Zamiast do domu, dziewczyna, która miała mnie podwieźć do domu, zabrała mnie i kilka dziewczyn z drużyny do mojej ukochanej Panery! Dostałam nawet wspaniały prezent i zakończyłyśmy nasz obiad Latte Dyniowym w Starbucksie, które bardzo chciałam spróbować. To był fantastyczny wieczór, zupełnie inny, niż sobie wyobrażałam. Impreza w dresach i czapkach na mokrych włosach (tak, mam permanentnie mokre włosy...) - warta zapamiętania. Wróciłyśmy do domu dosyć późno, więc doczekałam się również powrotu sportowców i otworzyłam prezenty od nich. 

Oczywiście tutaj na szesnaste urodziny nastolatek otrzymuje często samochód, więc ja też dostałam pojazd... Niewielkiego "hot wheelsa", pomalowanego na kolory szkoły. 
I jeszcze kilka miłych rzeczy... No, może zmartwili mnie jednym, bo zawsze to kłopot: cóż zrobić, kiedy człowiek żali się, jak kochał swój mięciutki szlafroczek w domu i otwiera pudełko z paskudnym, sztywnym, szarym nakryciem godnym mnicha... Na razie powiesiłam go w szafie i się zastanawiam. I szaleję z radości, że w paczce od mojej cioci odkryłam różowe, puchate cudo (moja miłość do szlafroków jest znana).

W niedzielę czekała mnie kolejna miła niespodzianka - Newtonowie zrobili rezerwację we włoskiej restauracji w mieście. Dawno nie jadłam tak dobrego, podobnego do europejskiego jedzenia. Mniam! 
Chociaż byłam trochę zażenowana, bo wyczyściłam mój talerz do ostatniego kawałka łososia, w końcu urodzinowy obiad trzeba zjeść (!!), a oni wyszli z restauracji z pełnymi pudełkami. No cóż, zjedliśmy ich zawartość na obiad w sobotę... 

Zamówiłam również wodę gazowaną, która znów wzbudziła sensację ("no ale jak?!", "po co?" , "a czy to dobre jest?!").
Zupełnie inaczej w ich rodzinie (trudno mi uogólnić do całych Stanów, bo wiadomo, że w wielu domach żyje się bardziej lub mniej podobnie) świętuje się takie okazje. Wyjście do restauracji nie jest ich tradycją, zrobili to specjalnie dla mnie. Na święto mojego najmłodszego hbrata urządzili pidżama party i zamówili pizzę, którą zjedli razem z chłopakami.
Moje urodzinowe ciasto(tak, w jednej paczce z tajemniczym napisem "1kg kiełbasy" odkryłam sernik z polskiego sklepu w Chicago) postawili na blacie w kuchni i nie, że usiedliśmy razem z herbatą czy kawą, żeby zjeść tort, ale każdy przyszedł sobie, kiedy chciał (oglądali wtedy mecz) ukroił kawałek i po temacie. Na szczęście wcześniej wynalazłam świeczki, zdobiłam zdjęcie i cóż, kiedy wróciłam, nie był już w całości...

 To bardzo różne od tego, jak wyglądałby rodzinny obiad czy chociaż deser w mojej rodzinie i większości polskich rodzin. Wiadomo, trzeba usiąść razem przy stole czy na kanapie i wypić razem choćby filiżankę kawy. Jak tłumaczyłam im, że zwykle u mnie w domu po obiedzie, nawet codziennym, robimy coś takiego, nie mogli zrozumieć. To niesamowite, te drobne, codzienne różnice. Inna sprawa ze wspólnym obiadem w ogóle... Ale sernik był smaczny z również prezentową herbatą, nawet jeśli trochę zmrożony, bo ktoś go włożył do zamrażarki wcześniej. Taki tam mrożony sernik...
Nie mogę uwierzyć, że następne urodziny będę świętować z powrotem w Polsce. Dlatego te urodziny zapamiętam na zawsze, choć nie nie były rewelacyjne czy pełne niesamowitytych przygód, ale należały do mojej amerykańskiej codzienności. Tylko na chwilkę zniknęłam, malutki momencik, żeby przez kolejne dwa czy trzy lata czytać kartki znów w moim dużym pokoju. Nie jest to zupełnie niepojęte?

niedziela, 17 listopada 2013

Imperium chloru kontratakuje

Ten tydzień... Był dość stresujący. Właściwie moja natura sprawia, że wszystko, co mnie spotyka wiąże się ze stresem, ale pierwsze zanurzenie się w zielonkawym basenie nie należało do najprzyjemniejszych doświadczeń, możecie mi wierzyć! 
W połowie treningu w środę dostałam kopniaka w oko,  myślałam, że już nigdy nie wyjmę okularu z mojego biednego oczodołu. Wydawało mi się, że mają kiepskie uszczelki, a kiedy przyczepiła mi się do twarzy to za nic usunąć! Więc płakałam, najpierw z bólu, a potem z frustracji. Dlaczego zdecydowałam się na takie męki?  Chciałam w połowie pierwszego tygodnia wyjść natychmiast i nigdy nie wracać.
Dwie godziny w wodzie to... Łagodnie mówiąc, mało fascynujące przeżycie. 
Czułam się przerażona perspektywą spędzenia następnych miesięcy na tej udręce (przed i po szkole!).
Do grudnia. Wytrzymać miesiąc, a potem się zobaczy - stwierdziłam wieczorem po pożarciu mnóstwa gofrów, które mieliśmy na obiad i zapisaniu małego strumienia świadomości w dzienniku. Zawsze pomaga.
W czwartek z lustra spogłądała na mnie szesnastoletnia (o tym w następnej notce...) nagle Marta, z półkolistą raną pod łukiem brwiowym, wciąż mokrymi włosami i silnym postanowieniem, żeby jakoś postarać się cieszyć nawet z treningowej męczarni. 
I nawet mi się udało! 
Jestem ostatnią ofiarą losu, jeśli chodzi o mój talent w kwestii fizycznej...

Jest to właściwie bardziej śmieszne, niż tragiczne, z dumą mogę stwierdzić, że bez problemu mogłabym równać się z Jasiem Fasolą w moim filmie o jakimś chwytliwymi tytule z cyklu "Imperium chloru kontratakuje" czy "O syrence, która utonęła".
Jest to śmieszne i tragiczne, ponieważ w tym tygodniu muszę pokazać, co potrafię, a raczej czego nie potrafię, w aż trzech wyścigach w innych  miastach (w sezonie będziemy jeździć na zawody nawet trzy razy w tygodniu. Powrót około 22:00, potem o 6:00 nigdy jeszcze nie odwołany w historii drużyny trening, nie ma zmiłuj się!).
Uczniowie licznych szkół będą obserwować moje profesjonalne skoki i... No właśnie. Może kilka słów opisu mojego kunsztu pływackiego.
Ominęłam dwa tygodnie sezonu, które były poświęcone skokom na główkę i przewrotom. 
Kiedy wykonywaliśmy starty weszłam na słupek. Zeszłam. Przepuściłam wszystkie dziewczyny. Znów weszłam. Pochyliłam się. Balansowałam chwilę na krawędzi, wyginając się jak inne pływaczki, usłyszałam sygnał do startu i... Zeszłam, niezdolna wskoczyć do wody, która wydawała się całe miłe od niebieskiego bloku. 
Poprosiłam trenerkę, żeby może...cóż... Nauczyła mnie jak skakać? Zajęta naszymi gwiazdami na ostatnim torze wykonała wtedy dziwny ruch, dołączając pomocny komentarz "just jump". 
Więc skoczyłam i po pierwszej próbie otrzymałam kolejną wojenną ranę. Tak, można AŻ TAK niezdarnie skoczyć,żeby woda rozcięła skórę i pozostawiła czerwony placek na nodze!
W następnym popisowym skoku wystartowałam ze wszystkimi i musiałam podjąć błyskawiczną decyzję - co zrobić, kiedy czepek i okulary zostają w tyle?! Płynąć czy wracać? Rozpaczliwie chwyciłam więc kawałek gumy, któremu udało się jakimś cudem opuścić moją niemałą głowę i dopłynęłam do drugiego końca basenu. 
Na szczęście po trzecim skoku, który chyba usłyszał cały basen, bo na główkę to na pewno nie skoczyłam (chyba raczej na "plaskającą ofiarę losu"), kiedy dodałam troszkę słonej wody do basenu, na brzegu czekała na mnie trenerka. Litościwie zaprezentowała mi co nie co i pozwoliła nie wchodzić więcej na potworny blok startowy, ale na razie ćwiczyć lądowanie w przerażającej toni z niższego poziomu. 
W sobotę przyszła pora na mierzenie czasu w próbnych wyścigach, żeby ustawić nas na nadchodzące zawody...
Kiedy wszystkie tory gratulują ci po skończonym wyścigu, poklepując po ramionach i szepcząc "Dobra robota" może to oznaczać jedno z dwóch.
Albo masz przyszłość jako gwiazda olimpiady, albo... Cóż. Odwrotnie.


(Marta wychodzi z wody po wyścigu. Urodzony champion, dumna z siebie, świadoma niespotykanego talentu i wyjątkowej aparycji. Brawa!) 


Najpierw trzeba wskoczyć.
No to skaczę, z gracją siekiery wrzuconej do wody. Oczywiście tak daleko, że wynurzam się niewiele dalej niż jakbym po prostu weszła do basenu.
Ale płynę. Płynę!
Potem trzeba dotknąć drugiego końca basenu. Wszystkie dziewczyny wyginają się w błyskawicznym przewrocie i już są w połowie drogi powrotnej, ale nie ja! Ha! Nie ja!
Ja dotykam dwoma rękami brzegu, jak należy i wykonuję dramatyczny manewr odwrotu, w przypływie szczęścia może odbijając się od ściany.
Raz tak zgrabnie udało mi się zawrócić, że dotkęłam ściany dwoma rękami, ale jedną nogą, i zamiast kontynułować wyścig po środku, skierowałam się w stronę toru po prawej... Niemalże zderzając się z liną.
Ale nieważne! Przecież płynę! 
Mój kraul był niczego sobie, to mój najlepszy styl, więc właściwie poradziłam sobie całkiem nieźle - choć odkleił mi się jeden okularów (mówię przecież, że te uszczelki są do niczego!). Żabka oczywiście powinna się nazywać ślimakiem, jeśli o mnie chodzi. Grzbiet nie tak zły, choć czułam się jak młyn, co nie oznacza, że miałam jakąś prędkość... Mam na myśli, że prawdopodobnie wyglądałam jak rasowy topielec. 
Natomiast pokaz, który dałam przy motylku... Tylko Otylia jest lepsza ode mnie! Nie wiedziałam, że mogę oddychać jak astmatyk do tego momentu! To dopiero odkrycie! 

(Ja latam, nie pływam)

Dlaczego wszyscy mogą ci powiedzieć "Good job.". Bo wyszli z wody przed tobą oczywiście...
Ale mimo mojej dość rozpaczliwej prezentacji w wodzie nie nie byłam ostatnia w większości tych symulacji, hurra! Jedna dziewczyna była kilka sekund za mną! Ha! 
Mistrz Marta. 
Dziękuję. Nie, aż takie brawa mi się nie należą, jeszcze się zaczerwienię... Och.
Więc pływam sobie na pierwszym torze, trenerzy do nas już nie dochodzą, bo to baaardzo daleko. W zasadzie tuż przy drzwiach, więc również zimno jak diabli! 
Doprowadzam moje koleżanki z toru do szaleństwa, bo nie rozumiem niczego, co jest napisane na naszej rozpisce treningu, więc nigdy nie wiem, jak mam płynąć. A, no i jeszcze co czyni mnie słabszym członkiem stada? Wada wzroku.
Ech, natura mnie pokarała!
Więc?
Więc nie widzę zegara. Nie tego pokazującego godzinę, ale stopera mierzącego czas. To bardzo ważna różnica. Wszystko na naszej rozpisce to styl i... sekundy, w jakich powinnyśmy pokonać dany dystans, kiedy wystartować, ile trwają przerwy.
Kiedy one już pływają, ja zakładam okulary, bo wydawało mi się, że mamy kilka sekund odpoczynku (zwykle mamy od 15 do 45 sekund. Pomiędzy gdzieś 40 basenami.) Potem ściągam płetwy, bo źle zrozumiałam instrukcję, nie mam czasu ich założyć, one odpływają, ja nie mam pojęcia, co robimy i ogólnie prezentuję się jako osoba, którą można by opisać jako... Hm... Mało rozgarniętą ;-)
Ale przynajmniej płynę, nie tonę! Sukces!
I o poranku o 6:00 pocę się chlorem (nie wnikajmy. Takie życie...) przy jakiś dotychczas mi nieznanych, ale atakujących moje biedne, słabe mięśnie ćwiczeniach. Lepiej nie opisywać...!
 Dzielimy się na trzy grupy, losując kolorowe żetony. Można trafić do pokoju kardio na maszyny tortur, na siłownię, która pachnie jak śmierć i niewątpliwie może ją spowodować, lub na salę gimnastyczną. Na razie odkryłam dwie pierwsze.
Potem prysznic, śniadanie i na lekcje. 
Wytrzymałam te kilka dni i zamierzam teraz spróbować (przynajmniej mogę próbować). Spróbuję samego pływania oczywiście, ale co ważniejsze... To może się trochę wyluzowa. Odrobinkę. Mini-mini.
Just keep swimming, jak to mówią ryby. Łatwo przecież być nie miało.

(Marta i woda.
 Wewnętrznie czuję się kotem. Pamiętam, że jedna nauczycielka kiedyś mi powiedziała, że wie, że stresuję się w szkole i jak mnie mija na korytarzu mam minę kota w kuwecie. Tak wiem, to przykre. W wodzie natomiast mam minę kota w wodzie, więc czuję się zupełnie na miejscu.)







poniedziałek, 11 listopada 2013

Magia teatru, czyli High School... Fall Play


Trudno podsumować w jednym poście trzy miesiące i streścić coś niesamowitego, co wydarzyło się pomiędzy czytaniem scenariusza w kole na porysowanej scenie, a zginaniem się w ostatnim ukłonie. Nie da się opisać tym wszystkich godzin, których było o wiele za mało, jak się teraz okazuje.
Bardzo zależało mi na dostaniu roli w tym przedstawieniu. Za rok nie miałabym szansy ponownie brać udziału w przesłuchaniach, prawda? Zupełnie nie wierzyłam jednak, że naprawdę mogę stać się częścią obsady.
I stało się. Los sprzyja wymieńcom, jak widać... I cóż, osobom z akcentami chyba. Grałam nauczycielkę muzyki o francuskim nazwisku i otrzymałam liczne gratulacje od widowni, która była przekonana, że naśladuję akcent!

I cóż mam dalej napisać? Zobaczyłam moje imię na liście wybranych i przeszłam długą drogę wraz z całą obsadą. Nie wiem, jak pójdę do szkoły i nagle nie będzie tej świadomości, że trzy razy w tygodniu po lekcjach pojawię się w kulisach. Stało się to częścią mojego życia, czymś pewnym. 

Najgorsza jest świadomość, że tak naprawdę w tym tygodniu zaczęliśmy się przyjaźnić w naszej grupie. Przedtem nie mieliśmy tej świadomości, że tworzymy coś razem i często każdy za sceną walczył z zadaniami domowymi zamiast rozmawaić z innymi, więc niewiele się działo początkowo.
Przedstawienie, które wystawialiśmy ma tytuł "Our Miss Brooks". Jak głosi okładka scenariusza, "komedia w trzech aktach"... Romans też się pojawiał (tak, był jeden buziak ;-) ) ! To sztuka... W skrócie o robieniu sztuki w szkole. Napisana w latach 50. i właśnie w takim klimacie utrzymana (kostiumy! Ach!). 

I szczerze powiedziawszy, co najbardziej nas na koniec zgrało, to rozpaczliwa próba jej uratowania. Bo nasza reżyserka pierwszy raz robiła coś takiego, bo późno skompletowaliśmy zestaw rekwizytów, bo nikt nie pamiętał swojej roli, bo... Bo jakoś za mało czasu! 
Więc zorganizowaliśmy dwa spotkania w weekendy i w tym tygodniu pracowaliśmy naprawdę ciężko!






W poniedziałek mieliśmy próbę do 9:30, w połowie na scenie, w połowie na korytarzu...
We wtorek spotkanie i czytanie roli...



I wreszcie w środę nie poszliśmy na lekcje i skupiliśmy się na próbie generalnej.


 Która niezbyt nas podniosła na duchu (choć wyglądaliśmy niczego sobie, powiedzcie sami!)  Zaproszeni seniorzy... Spali. No dobrze, może nie wszyscy, ale był jednen starszy pan, który autentycznie chrapał! A potem bardzo entuzjastycznie nam gratulował... 
W czwartek nadszedł dzień naszego pierwszego przedstawienia. Po lekcjach wybraliśmy się na mrożone jogurty (w naszych zielonych koszulach, oczywiście). 


Potem zrobiliśmy naszą "rozgrzewkę". Co innego motywacja przed wyścigiem cross country, a co innego wspieranie się przed przedstawieniem, które zakłada tańczenie i przekazywanie fali energii. No, i może testowanie mikrofonów, ale to już kwestia techniczna. Nikt zresztą chyba za tym nie przepada, bo trzeba nadawać bez ładu i składu aż głośność będzie odpowiednio ustawiona...
Nie da się opisać emocji, które ogarnęły kulisy, kiedy scena rozświetliła się i padły pierwsze słowa. Oczywiście kulisy pogrążone w ciemności, pełne obsługi technicznej i rekwizytów. I członków obsady, spacerujacych w jedną i drugą stronę, jak lunatycy, powtarzających pod nosem kolejne kwestie.

(To przed wejściem na scenie w ostatnim akcie)

Nasza garderoba zmieniła się w kompletne pobojowisko, zmienianie kostiumów pomiędzy aktami było związane z dramatycznym poszukiwaniem nagle zaginionych ubrań i przyborów do makijażu. Seniors mieli prawo do zostawienia motywujących wiadomości na lustrach :-)




A ja zastałam w garderobie kwiaty od mojej host rodziny!


Kłanialiśmy się po raz pierwszy, dumni z siebie, bo komedia okazała się komedią i widownia naprawdę się... Śmiała. Nie żartuję!
Potem nadszedł piątek, wyjście do pizzy hut...
...i kolejne ukłony. I byli tam też moi rodzice - a przynajmniej tak sobie wyobrażałam, bo to przedstawienie było nagrywane. 
I dostałam wspaniały, pierwszy prezent urodzinowy od wyżej wymienionych bliskich... Najukochańszych rzecz jasna. Ach, nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie znajdę czas, żeby ją otworzyć!

W sobotę wylądowałam z grupą ludzi w mallu, co skończyło się tym, że od razu wszyscy się pogubiliśmy (naprawdę od razu. "Ja poszukam miejsca a wy idźcie" nie zawsze jest dobrym pomysłem... Możecie mi wierzyć!).
Wypuścić dzieci do sklepu...
Więc odnajdywaliśmy się, znów rozdzielaliśmy i szukaliśmy reszty grupy, która postanowiła nagle zniknąć w którymś ze sklepów. Doszło do tego, że z jednym z chłopaków szukaliśmy naszego kierowcy, nie mając jego numeru, kiedy wszyscy pojechali do szkoły. Kiedy wreszcie go znaleźliśmy, musieliśmy szukać reszty pasażerów. A potem zgubiliśmy samochód. Przez piętnaście minut chodziliśmy po parkungu, aż gigantyczna zguba z siedmioma siedzeniami się znalazła. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że po drodze się rozdzieliliśmy (po prostu jak w horrorach, kiedy ci bezmózgowi nastolatkowie postanawiają osobno unikać potworów w lesie) żeby poszukiwania były bardziej efektowne...
Skończyło się na pędzeniu autostradą do high school - dwie godziny na przygotowanie to naprawdę niedużo!
Było wiele nostalgii w tym ostatnim występie. Daliśmy z siebie wszystko, energia buchała ze sceny i podnosząc nasze złączone ręce wiedzieliśmy, że jesteśmy prawdziwą aktorską rodziną.
Sztuka, która była pod wielkim znakiem zapytania okazała się sukcesem. Może publika była nie tak duża, jak można oczekiwać, ale dziś w szkole otrzymałam kilka przemiłych gratulacji na korytarzu. Moja nauczycielka teatru miała nawet łzy w oczach jak dziękowała nam, killku osobom, które w moje klasie zaangażowały się w sztukę, za poświęcenie się tej produkcji.
Pod koniec od moich kolegów otrzymałam też tyle miłych słów, których nigdy nie zapomnę. Czy na papierze w senior letters, czy na plakatach, które podpisywaliśmy. Może nie miałam głównej roli, ale to doświadczenie było wyjątkowe w każdym calu.
Dziś po lekcjach sprzątaliśmy scenę. 

Nagle zniknęła cała scenografia, która zdawała się być jej integralną częścią. Zrobiło się pusto i smutno.
A ja na wielkiej  ścianie podpisów w pracowni technicznej umieściłam swoje imię. Może nie pozostanie tam na zawsze, ale na pewno przez kilka lat będę jeszcze obecna w audytorium, którego klimat zupełnie mnie urzekał przez cały ten czas. 
Jest coś magicznego nawet w zwyczajnym siedzeniu za sceną, pod rzędami świateł i kurtynami.


Jest coś magicznego w tworzeniu przestawienia. Każdego oczywiście, ale dla mnie wyjątkowe było to nowe doświadczenie powstawania takiego prawdziwego, dwugodzinnego, na które trzeba kupić bilety i otrzymuje się program przy wejściu. W które zaangażowane jest tyle ludzi. Ludzi, którym zależy...
Choć są zupełnie szaleni.
Bo to aktorzy.



Note: Kiedy tylko dostanę trochę zdjęć z właściwej sztuki, od razu się podzielę!

niedziela, 3 listopada 2013

Granie, pływanie i gotowanie

Ostatni tydzień był bardzo zabiegany, stresujący i pełen różnych wyzwań!
W ten czwartek mamy nasze pierwsze przedstawienie Fall Play. I cóż... Zrobiło się gorąco, bo jesteśmy troszkę w lesie. I nie mam na myśli małego parczku, ale prawdziwy gąszcz. Zapowiada się wielka improwizacja! Więc próby do 18:00 i niemało nerwów... 


Ale tak naprawdę ja nie tak bardzo denerwowałam się aktorstwem. Za to doszłam do granicy wytrzymałości w kwestii pływania. Jeszcze nawet się nie zaczęło, a w pewnym momencie miałam już wrażenie, że jeśli ktoś powie coś o wodzie, eksploduję. W drugiej wersji - moje mięśnie zareagują traumatycznej wstrząsem i do końca życia będę kołysać się w tył i w przód, mamrocząc pod nosem. 
To źebyście mogli sobie wyobrazić moje mentalne roztrzęsienie. W horrorze obudziłabym się, czując zapach siarki. Ja sprawdzałam zegarek, widziałam niewyraźne "3:00" lub "4:30" i byłam pewna, że jestem gdzieś w okolicy chorowanej wody...! 
 Zwykle przy podejmowaniu decyzji człowiek ma przynajmniej delikatne przeczucie, co powinien zrobić. Chociaż niewielką wizję. Jedyne, co widziałam, kiedy myślałam o dołączaniu do drużyny - gigantyczne, drukowane litery "N I E  W I E M". 
Więc w czwartek, dzień ostatecznej decyzji stanęłam przed klasą mojej trenerki. Zadzwonił pierwszy dzwonek. 
Drugi. 
Wiedziałam, źe spóźnię się na kolejną lekcję i muszę szybko wejść i to załatwić. Ludzie patrzyli się na mnie dziwnie, bo niewiele osób stoi na środku korytarza minutę przed lekcją. A nawet JEŚLI stoją, to pewnie nie mają wyrazu twarzy szalonego proroka, który głosi "Koniec świata nastąpi za 60 sekund".
I weszłam.
Powiedziałam, co miałam powiedzieć.
I... Jestem. W. Drużynie.
Wybrałam trudniejszą opcję. No - jestem Marta i nie wystarczy mi być w Ameryce, muszę podjąć kolejne wyzwanie... Czasem trzeba żyć ze swoim charakterem.
Jestem przerażona... ale spróbuję. Nigdy nie robiłam czegoś takiego. Może o to właśnie chodzi? Wychodzę daleko poza moją "strefę bezpieczeństwa"...!
Na razie nie zaczynam normalnych treningów jak inni, czyli będę gdzieś daleko w tyle, ale cóż, w tym tygodniu mamy próby i przedstawienie...! A nawet 4!
W środę i czwartek miałam ważny projekt na zajęciach gotowania - prowadziliśmy prawdziwą restaurację! Kilka słów wyjaśnienia.
 Każda klasa przez dwa dni prowadzi restaurację w czasie lunchu dla nauczycieli i rodziców. Przez prawie dwa tygodnie wymyślaliśmy motyw przewodni, szukaliśmy przepisów, przygotowywaliśmy wystrój itd. Wreszcie nadszedł czas na prawdziwe wyzwanie kulinarne! 
W naszej klasie powstała restauracje "Pink Coast Cafe" z hasłem "From East to West - protest the breast", czyli w klimacie październik miesiącem Breast Cancer Awarness (możecie sobie wyobrazić mój szok, kiedy jakiś chłopak zaproponował restaurację pod hasłem raka piersi... Na szczęście szybko zostałam oświecona, bo zaczęłam trochę protestować, że jak to w ogóle - co ma jedzenie do tego? Ale tutaj w październiku świat kręci się w okół różowych kampanii).



Podzielono nas na dwie grupy. Ja byłam w drużynie kucharzy w środę i moim zadaniem  wraz z Ishraq było przygotowanie 60 kawałków lasagni z kurczakiem, mieszanką serów i szpinakiem. Oczywiście kłóciliśmy się z moją wybitną grupą przez dwie lekcje, że w naszym menu nie może być WŁOSKIEJ lasagni, skoro to zachodnie wybrzeże! Ale wszyscy byli przekonani, że jest to całkowicie na miejscu. Wspaniale... ;-)
Zaczęłyśmy o 7:30 i do pierwszego luchu dwa piekarniki były wypełnione lasagniami!




(Tu ogromne ilości sosu beszamelowego)

(Moje własne dzieło!)

Potem ja musiałam stać przez resztę dnia na końcu "linii produkcyjnej" i na przygotowane talerze nakładać kawałki naszego dzieła.
Otóż, jak wyglądała nasza oferta: 



A na deser... Czekoladowo-malinowe muffinki. Oczywiście róż, róż, róż...



W czwartek byłam kelnerką, więc obsługiwałam moje dwa stoliki przez cały dzień. Bawienie się w kucharza dostarcza i wiele więcej frajdy, jak możecie się domyślać, chociaż stres jest - nasza nauczycielka prawie nas zamordowała, bo hm... Niemal nie wyrobiliśmy się na czas, bo zupełnie zapomnieliśmy o rozmrażaniu szpinaku!  I potem musieliśmy na zmianę go ugniatać, żeby pozbyć się całej wody, co jest mało przyjemnym zajęciem... ;-)

Wreszcie czartek - Halloween. U mnie w szkole przeszło bez echa. Zupełnie. Żadnych tam przyjęć, spotkań, kostiumów...
Udało mi się namówić Sam, żebyśmy poszły treat or tricking, co nie było dla mnie wyjątkowo wspaniałym doświadczeniem. Przebrałam się za kota, bo ten kostium zakładał użycie kurtki przeciwdeszczowej. Polak potrafi! Sam stwierdziła, że w sumie też ma gdzieś kocie uszy...


No właśnie, czemuż moje amerykańskie Haloween było nie takie idealne?
Po pierwsze - lało. Niewiele odważnych wyszło z domu, możecie mi wierzyć! 
Po drugie - Sam jest nastolatkową nastolatką z chłopakiem. I ma telefon. I średnio ją interesuje, że ktoś idzie koło niej i może ma ochotę porozmawiać, kiedy wymienia miłosne wiadomości z ukochanym. W takiej sytuacji człowiek ma się ochotę zamierzyć torebką z obrzydliwymi amerykańskimi słodkościami i... Nie, wcale nie jestem agresywną osobą. Ja tylko zaczynam naprawdę nienawidzić smsujących ludzi ;-)
Zebrałam trochę słodyczy i doświadczyłam tej tradycji. I dobrze. Cieszę się, że mogłam spróbować, bo według tutejszych standardów jestem już duuużo za stara na łażenie po domach w przebraniu... O jakieś 10 lat!


Z powodu okropnej pogody, którą mieliśmy przez ostatnie tygodnie, niewiele pojawiało się dekoracji. Właściwie widziałam tylko kilka dyni przed domami! 





A piątek? Próba do 17:30, obiad i upojne godziny spędzone na lekturze. Musiałam sprawdzić, co jest tutaj numerem jeden na liście popularnych książek...