poniedziałek, 11 listopada 2013

Magia teatru, czyli High School... Fall Play


Trudno podsumować w jednym poście trzy miesiące i streścić coś niesamowitego, co wydarzyło się pomiędzy czytaniem scenariusza w kole na porysowanej scenie, a zginaniem się w ostatnim ukłonie. Nie da się opisać tym wszystkich godzin, których było o wiele za mało, jak się teraz okazuje.
Bardzo zależało mi na dostaniu roli w tym przedstawieniu. Za rok nie miałabym szansy ponownie brać udziału w przesłuchaniach, prawda? Zupełnie nie wierzyłam jednak, że naprawdę mogę stać się częścią obsady.
I stało się. Los sprzyja wymieńcom, jak widać... I cóż, osobom z akcentami chyba. Grałam nauczycielkę muzyki o francuskim nazwisku i otrzymałam liczne gratulacje od widowni, która była przekonana, że naśladuję akcent!

I cóż mam dalej napisać? Zobaczyłam moje imię na liście wybranych i przeszłam długą drogę wraz z całą obsadą. Nie wiem, jak pójdę do szkoły i nagle nie będzie tej świadomości, że trzy razy w tygodniu po lekcjach pojawię się w kulisach. Stało się to częścią mojego życia, czymś pewnym. 

Najgorsza jest świadomość, że tak naprawdę w tym tygodniu zaczęliśmy się przyjaźnić w naszej grupie. Przedtem nie mieliśmy tej świadomości, że tworzymy coś razem i często każdy za sceną walczył z zadaniami domowymi zamiast rozmawaić z innymi, więc niewiele się działo początkowo.
Przedstawienie, które wystawialiśmy ma tytuł "Our Miss Brooks". Jak głosi okładka scenariusza, "komedia w trzech aktach"... Romans też się pojawiał (tak, był jeden buziak ;-) ) ! To sztuka... W skrócie o robieniu sztuki w szkole. Napisana w latach 50. i właśnie w takim klimacie utrzymana (kostiumy! Ach!). 

I szczerze powiedziawszy, co najbardziej nas na koniec zgrało, to rozpaczliwa próba jej uratowania. Bo nasza reżyserka pierwszy raz robiła coś takiego, bo późno skompletowaliśmy zestaw rekwizytów, bo nikt nie pamiętał swojej roli, bo... Bo jakoś za mało czasu! 
Więc zorganizowaliśmy dwa spotkania w weekendy i w tym tygodniu pracowaliśmy naprawdę ciężko!






W poniedziałek mieliśmy próbę do 9:30, w połowie na scenie, w połowie na korytarzu...
We wtorek spotkanie i czytanie roli...



I wreszcie w środę nie poszliśmy na lekcje i skupiliśmy się na próbie generalnej.


 Która niezbyt nas podniosła na duchu (choć wyglądaliśmy niczego sobie, powiedzcie sami!)  Zaproszeni seniorzy... Spali. No dobrze, może nie wszyscy, ale był jednen starszy pan, który autentycznie chrapał! A potem bardzo entuzjastycznie nam gratulował... 
W czwartek nadszedł dzień naszego pierwszego przedstawienia. Po lekcjach wybraliśmy się na mrożone jogurty (w naszych zielonych koszulach, oczywiście). 


Potem zrobiliśmy naszą "rozgrzewkę". Co innego motywacja przed wyścigiem cross country, a co innego wspieranie się przed przedstawieniem, które zakłada tańczenie i przekazywanie fali energii. No, i może testowanie mikrofonów, ale to już kwestia techniczna. Nikt zresztą chyba za tym nie przepada, bo trzeba nadawać bez ładu i składu aż głośność będzie odpowiednio ustawiona...
Nie da się opisać emocji, które ogarnęły kulisy, kiedy scena rozświetliła się i padły pierwsze słowa. Oczywiście kulisy pogrążone w ciemności, pełne obsługi technicznej i rekwizytów. I członków obsady, spacerujacych w jedną i drugą stronę, jak lunatycy, powtarzających pod nosem kolejne kwestie.

(To przed wejściem na scenie w ostatnim akcie)

Nasza garderoba zmieniła się w kompletne pobojowisko, zmienianie kostiumów pomiędzy aktami było związane z dramatycznym poszukiwaniem nagle zaginionych ubrań i przyborów do makijażu. Seniors mieli prawo do zostawienia motywujących wiadomości na lustrach :-)




A ja zastałam w garderobie kwiaty od mojej host rodziny!


Kłanialiśmy się po raz pierwszy, dumni z siebie, bo komedia okazała się komedią i widownia naprawdę się... Śmiała. Nie żartuję!
Potem nadszedł piątek, wyjście do pizzy hut...
...i kolejne ukłony. I byli tam też moi rodzice - a przynajmniej tak sobie wyobrażałam, bo to przedstawienie było nagrywane. 
I dostałam wspaniały, pierwszy prezent urodzinowy od wyżej wymienionych bliskich... Najukochańszych rzecz jasna. Ach, nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie znajdę czas, żeby ją otworzyć!

W sobotę wylądowałam z grupą ludzi w mallu, co skończyło się tym, że od razu wszyscy się pogubiliśmy (naprawdę od razu. "Ja poszukam miejsca a wy idźcie" nie zawsze jest dobrym pomysłem... Możecie mi wierzyć!).
Wypuścić dzieci do sklepu...
Więc odnajdywaliśmy się, znów rozdzielaliśmy i szukaliśmy reszty grupy, która postanowiła nagle zniknąć w którymś ze sklepów. Doszło do tego, że z jednym z chłopaków szukaliśmy naszego kierowcy, nie mając jego numeru, kiedy wszyscy pojechali do szkoły. Kiedy wreszcie go znaleźliśmy, musieliśmy szukać reszty pasażerów. A potem zgubiliśmy samochód. Przez piętnaście minut chodziliśmy po parkungu, aż gigantyczna zguba z siedmioma siedzeniami się znalazła. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że po drodze się rozdzieliliśmy (po prostu jak w horrorach, kiedy ci bezmózgowi nastolatkowie postanawiają osobno unikać potworów w lesie) żeby poszukiwania były bardziej efektowne...
Skończyło się na pędzeniu autostradą do high school - dwie godziny na przygotowanie to naprawdę niedużo!
Było wiele nostalgii w tym ostatnim występie. Daliśmy z siebie wszystko, energia buchała ze sceny i podnosząc nasze złączone ręce wiedzieliśmy, że jesteśmy prawdziwą aktorską rodziną.
Sztuka, która była pod wielkim znakiem zapytania okazała się sukcesem. Może publika była nie tak duża, jak można oczekiwać, ale dziś w szkole otrzymałam kilka przemiłych gratulacji na korytarzu. Moja nauczycielka teatru miała nawet łzy w oczach jak dziękowała nam, killku osobom, które w moje klasie zaangażowały się w sztukę, za poświęcenie się tej produkcji.
Pod koniec od moich kolegów otrzymałam też tyle miłych słów, których nigdy nie zapomnę. Czy na papierze w senior letters, czy na plakatach, które podpisywaliśmy. Może nie miałam głównej roli, ale to doświadczenie było wyjątkowe w każdym calu.
Dziś po lekcjach sprzątaliśmy scenę. 

Nagle zniknęła cała scenografia, która zdawała się być jej integralną częścią. Zrobiło się pusto i smutno.
A ja na wielkiej  ścianie podpisów w pracowni technicznej umieściłam swoje imię. Może nie pozostanie tam na zawsze, ale na pewno przez kilka lat będę jeszcze obecna w audytorium, którego klimat zupełnie mnie urzekał przez cały ten czas. 
Jest coś magicznego nawet w zwyczajnym siedzeniu za sceną, pod rzędami świateł i kurtynami.


Jest coś magicznego w tworzeniu przestawienia. Każdego oczywiście, ale dla mnie wyjątkowe było to nowe doświadczenie powstawania takiego prawdziwego, dwugodzinnego, na które trzeba kupić bilety i otrzymuje się program przy wejściu. W które zaangażowane jest tyle ludzi. Ludzi, którym zależy...
Choć są zupełnie szaleni.
Bo to aktorzy.



Note: Kiedy tylko dostanę trochę zdjęć z właściwej sztuki, od razu się podzielę!

4 komentarze:

  1. Powiedziałam mojej hrodzinie, jak ludzie myśleli, że udawałaś akcent - bardzo im się to spodobało ;) przedstawienia w HS są mega, to jedna z tych rzeczy, których możemy się teraz nacieszyć. czekam na zdjęcia!

    OdpowiedzUsuń
  2. Naprawdę czuć w Twoim opisie magię teatru... gratuluję!

    OdpowiedzUsuń
  3. Chciałoby się tam być... Liczę na youtube, lub inne medium, żeby to zobaczyć!
    Rzeczywiście to prawdziwa scena, krzesła i obsługa, i cała ta magia, jaką jest teatr... Coś czuję, że na tym się nie skończy...

    OdpowiedzUsuń
  4. Ciesze sie, ze nareszcie znalazlas jakas fajna grupe przyjaciol. Mam nadzieje, ze nawet teraz, po spektaklu bedziecie sie trzymac razem .

    OdpowiedzUsuń