sobota, 16 stycznia 2016

Nowe na starym

Hi guys!

Nie wiem, czy mój blog jest jeszcze odwiedzany, gdy moje przygody na amerykańskiej ziemi się skończyły. Może?
 Ja niestety wciąż jestem w liceum (IB, why oh why!?), bo musiałam powtarzać klasę, ale robię różne ciekawe rzeczy i obecnie z kilkoma koleżankami realizuję kampanię społeczną promującą otwartość i wielokulturowość - Spot !t.

Na razie koncentrujemy się na Facebooku: https://www.facebook.com/spotitwro/, którego format przypomnina słynny fanpage Humans of NY, mamy też Instagrama i Snapa.

Spotykam się więc z wieloma niesamowitymi ludźmi, marzę o podróżach i zazdroszę Wam, tegorocznym i przyszłym wymieńcom bardzo :)
Zachęcam Was bardzo do odwiedzenia, poczytania, polubienia i może nadesłania posta o spotkaniu z inną kulturą na nasz konkurs?
Trzymajcie się i do usłyszenia.
Jak macie jakieś pytanka czy myśli różnej treści, wciąż tu często nostalgicznie zaglądam!



piątek, 3 października 2014

Halsowanie do portu

A pokład pod stopą trzeszczy
Maszty połamie sztorm
I po co się włóczysz po świecie
Skoro masz własny dom?

Ten post napisałam tuż po powrocie, zapisałam, zapomniałam. A może nie zapomniałam? Może zwyczajnie coś się skończyło i blog przestał być tak potrzebny? 
Te kilka wersów na górze to refren jednej z moich ulubionych szant. Bardzo nostalgiczna ballada, opowiada historię młodego chłopaka, który pewnego dnia, bez uprzedzenia zamknął drzwi, wrzucił klucz do kieszeni i odłynął w nieznane. Choć po każdej zwrotce refren kwestionuje jego wojaże, on wita kolejne porty z coraz mniejszym entuzjazmem, ale jego podróż nie ma szczęśliwego zakończenia. Nie potrafi znaleźć drogi do znajomego progu.
Ja włóczyłam się przez dość długi czas, oczywiście z perspektywy mojego szesnastoipółletniego dopiero życia. Ale bezpiecznie zacumowałam w moim rodzinnym porcie, kończąc mój rejs, który jeszcze rok temu był w gruncie rzeczy - niewiadomą, mglistą ideą, marzeniem, którego znaczenia nie byłam jeszcze do końca pewna.
Mój ostatni tydzień w Lafayette pamiętam jak wielki wir emocji, spraw do załatwienia, myślenia o przyszłości. Niebieski pokój ilustrował chyba moje wnętrze i postanowił wybrać kreację "po przejściu tornada". W końcu Indiana to stan najróżniejszych katastrof pogodowych, więc było to absolutnie usprawiedliwione (przeze mnie). Wydawało mi się, że doskonałym pomysłem jest opróżnienie garderoby, ale był to ostatni doskonały (i jakikolwiek w ogóle) pomysł, który miałam na sprawne wyprowadzenie się od Newtonów. Newtonowie oczywiście zniknęli. Dzisiaj muszę przyznać, że zupełnie nie pamiętam, gdzie się znajdowali. Czy to koszykówka? Football? Golf? Bardzo cicho siedzieli przed telewizorem? Ach, jeszcze letnia szkoła - przecież wakacje to nie do końca odpoczynek w USA. Kto wie, czy nie tam się ukryli... Uznajmy więc, że po prostu wciągnęło ich to samo tornado, które szalało w moim pokoju. To było na prawdę potęęężne bydlę, ten powietrzny wir! 
Może łatwiej byłoby mi przetrwać te kilka dni, gdybym miała plan. Ja w większości przypadków, (99.9999%) mam PLAN, lub przynajmniej wizję, ale trudniej, gdy dochodzi jeszcze kwestia innych ludzkich stworzeń, szczególnie tak niezorganizowanych jak amerykańscy przyjaciele z samochodami, którzy są tak WOLNI, że aż nie do uchwycenia. Dlatego też ten tydzień pamiętam jako pełen frustracji i rozczarowań, nieustannego wysyłania (coraz bardziej dramatycznych) esemesów i niemożności zaplanowania czego choćby na dzień do przodu.  Ale co udało mi się zrobić na pewno będę wspominać miło... Starając się nie wracać do wysiłku, który towarzyszył organizacji! Wiele się działo! 

Spotkałam się z moją koleżanką z Chin, która przyjechała do mojej szkoły tylko na dwa miesiące na najbardziej (lub jeden z...) niesamowity obiad w moim życiu. Chińskie jedzenie już nigdy nie będzie smakować tak samo po domowym posiłku przygotowanym przez jej mamę - takim, który zwykle jedzą w ich kraju (tu musiały pojechać na azjatycki targ). Siedziałyśmy przy niewielkim, rozkładanym stoliku,ktory odmówił rozłożenia się, i do miseczki z fenomenalnym ryżem nakładałyśmy najróżniejsze przysmaki. Niesamowicie podobały mi się ich składane, metalowe pałeczki, które przywiozły w zamszowych futerałach. Ja z wdzięcznością przyjęłam widelec na czas jedzenia (wiedząc, że w życiu nie zjem tego obiadu bez jego pomocy...;) potem, gdy skończyłyśmy tę niewielką ucztę, godziłam się ze swoim beztalenciem, starając się ułożyć piramidę z krewetek...




We wtorek spotkałam się z Shelby i Kristen na kupowanie sukienek na graduation. Wcześniej odebrałyśmy bilety na "Gwiazd naszych wina", co wprawiło mnie w niesamowicie dobry nastrój i pozwoliło przetrwać zakupy w moim jakże ukochanym mallu. Poszłyśmy na lunch do Panery; ja stawiałam, w podziękowaniu za setki podwózek. Czy kupiłam sukienkę? Ha! Ha! Ha! Może nawet bym ją miała, ale poszłyśmy do Barnes & Nobles. Spędziłyśmy tam upojną godzinę. Czy wiecie, że za 26 dolarów można kupić kawałek materiału albo około sześćset stron, tysiące znaków i dwie okładki? Wydaje mi się, że wybór jest zupełnie oczywisty. Czasami robienie zakupów jest tak proste...
W środę spotkałam się z moimi koleżankami z pływania Rosalie i Corrisą, zjadłyśmy pizzę (bo przecież w świecie nastolatka z Indiany nie ma życia społecznego bez kawałka ciasta z tłustym serem. Niech im będzie. Ostatni raz.) i Ptasie Mleczko z moich zapasów i obejrzałyśmy Kac Vegas.
W czwartek wściekłe tornado wypluł na moment rodzinkę; zaprosiłam Newtonów na obiad i zaraz potem popędziłam do jedynego kina w Lafayette, które miało wieczorną premierę najwspanialszych "Gwiazd...". Przed salą byłyśmy już godzinę i pół wcześniej, żeby zająć dobre miejsca. I udało się, choć zjawił się niesamowity tłum. Każdy trzymał pudełko chusteczek. Oprócz mnie. Podejmowałam więc dramatyczne wysiłki wpychania łez (głownie siłą woli) z powrotem do kanalików łzowych, strzepywałam, suszyłam rękami... Polak potrafi. 


Ten film był... Ach. Och. Wspaniały. Oczywiście według mnie żaden film nie może wygrać z książką, ale jak doskonale ją zilustrował! I przecież akcja ma miejsce w...Indianapolis. Tam-tam-taaaam! (Tutaj muszę podzielić się moim dramatem i złamanym sercem. Wydawało mi się, że kiedy już przekroczyłam całutki ocean i znalazłam się w przesławnej Indianie, byłam już tak blisko poznania Johna Greena, że... No bliżej być nie można! Godzina drogi? Przecież mógł mieszkać w KAŻDYM innym mieście w USA, nie w Indianapolis. W prawdziwej powieści miałoby to sens. , Młoda podróżniczka w swojej wielkiej wyprawie trafia w sam środek pól kukurydzy, ale... Ale na jej prostej-płaskiej-z-żółtym-paskiem-chropowatej-otoczonej-kolbami drodze staje ulubiony autor! Fanfary! Radość! Aplauz! ... A tak w ogóle to nie kupiłabym tej książki. Brzmi dość tandetnie. I jeszcze te kolby?).
W piątek doczepiłam się do Kristen i jeździłyśmy wspólnie po graduation parties. Było sporo zabawy, jedzenia i gratulacji. Czasem fajnie mieć wszystkich znajomych w ostatniej klasie. Skończyłyśmy podróżowanie w domu Maclaine, na oświetlonej lampkami, nagrzanej werandzie, gdzie wszyscy zjechali się po swoich przyjęciowych przygodach i skusili się na czekoladową fontannę (delicioso!). Był to niezapomniany wieczór. A następny miał nadejść już w przeciągu dwudziestu czterech godzin...




Rano dopakowywałam walizkę i sprzątałam pokój. 



Udało mi się jedno i drugie. No dobrze, ta walizka nie była aż TAK gotowa, ale szybko podjęłam decyzję o wyjściu, nałożyłam letnią sukienkę i podobnie jak poprzedniego dnia jeździłam od domu do domu z Kristen, słuchając jej "letniej playlisty" i naprawdę doskonale się bawiąc. Do późna spędzałam czas z dość dużą grupą ludzi, w gruncie rzeczy wszystkimi moimi znajomymi, na ognisku u kolegi Jake'a. Siedzieliśmy na trawie w nierównym kręgu, oni ciesząc się jednym z wielu takich popołudni zaczynających się obiecująco wakacji, ja - żegnając się cicho i zapamiętując te wspólne popołudnie. 
Ostatni raz położyłam się spać w moim wysokim łóżku, jak zwykle śpiąc na samym skraju szerokiego materaca. Wcześnie rano zadzwonił budzik, patrząc na mnie niemal przepraszająco. Data się zgadzała, dzień tygodnia również, ale we mnie niewiele się zgadzało. Przyjechała moja ciocia-babcia, poszliśmy razem z Newtonami jak zawsze na 8.00 do kościoła, potem na śniadanie. Obdarowaliśmy się prezentami, ja szybko przebrałam się w sukienkę i zakryłam ją togą. Ceremonia trwała niedługo. Niewiele więcej ponad godzinę. Dużo wcześniej musieliśmy się ustawić w podziemiach audytorium Purdue i stać jak te kołki na korytarzu, czekając jedynie na upływ czasu. Moje imię zostało wyczytana jako przedostatnie. Siedziałam na samiutkiej górze podium. Dostałam dyplom. Jednak się nie pomylili i nie mogę iść na studia, ech ci staranni administratorzy... Kiedy wszyscy cieszyli się z końca high school ja myślałam o kolejnych trzech latach liceum i niedalekim powrocie...


Potem wszystko potoczyło się w zawrotnym tempie. Dziękowałam Newtonom, machałam, sprawdzałam, czy wzięłam przynajmniej telefon, bo nie pamiętałam do końca, jak znalazły się w bagażniku moje torby i z całkowitą pewnością siebie zwracałam się do cioci po angielsku. Przez kilka śni miałam w głowie absolutny mętlik i cieszyłam się, że nie zaszczycam moim pogubieniem rodziców... Wiedziałam, że nie będę już bardziej gotowa, żeby wyjechać. Nie płakałam, bo nie wiedziałam, za czym. Nie zostawiłam niczego, bez czego absolutnie nie mogłabym żyć. Przerażała mnie łatwość, z jaką opuściłam Indianę, nie mogłam uwierzyć, jak szybko się to odbyło. Dwie godziny później przekroczyłam granicę Ohio, nie wiedząc, czy kiedykolwiek przyjdzie mi widzieć biały dom na końcu długiego podjazdu. Nie wiedziałam, co teraz, gdzie, jak, z kim.  I jednak był we mnie smutek, poczucie nostalgii, którego źródło w pełni uświadomiłam sobie dopiero, kiedy koła samolotu z łoskotem uderzyły o betonowy pas we Wrocławiu. Kończyła się moja przygoda. Wymiana. Marzenie.


Kilka pocztówek z szalonych przygód podczas tych kilkunastu dni z ciocią.

Zwiedzałam sama Waszyngton.




Pojechałam do NYC, już drugi raz, więc zamiast szalonego jeżdżdzenia po zabytkach cieszyłam się miastem.
.... i widziałam mój ukochany Les Miserables...


...Spędziłam upojny dzień w muzeach....


...Zjadłam najpyszniejszego fallafela w West Side...


... Spacerowałam wieczorem po ulicach...


... Widziałam balet...


...wypiłam Bubble Tea w China Town...


I robiłam mnóstwo zakupów, bo nagle pojawiło się dużo sklepów i outletów, których w Lafayette, ekhem, nie było ;) 
To były wspaniale dwa ostatnie tygodnie, które pozwoliły mi trochę się zdystansować, uspokoić emocje, przypomnieć sobie język ojczysty...Trudno mi było w końcu wyjechać i już NAPRAWDĘ, bez odwlekania zostawić Stany na czas nieokreślony. Ale krew w żyłach szemrała mi radośnie i z ekscytacją. Do domu! Wreszcie do prawdziwego domu! 


Kiedy samolot kołował nad Wrocławiem mimo absolutnego zmęczenia ledwo mogłam usiedzieć w miejscu. Starszy pan koło mnie patrzył na mnie dziwnie, kiedy oddychałam szybko, śmiałam się pod nosem i wciąż czesałam włosy i układałam moje rzeczy. Próbowałam sobie przypomnieć, nad czym możemy lecieć. 
I wreszcie.
Wreszcie wyszłam z terminala.
Z moją walizką. Z plecakiem. Z bagażem podręcznym. Z nieważnym już biletem. Z całym rokiem niezwykłych wspomnień w głowie.
Nie płakałam, śmiałam się, kiedy ich zobaczyłam pomalowanych na biało-czerwono, z balonami, plakatami, pełnych miłości. To było niesamowite.

To było jedno z najlepszych popołudni, jakie miałam i najlepszy później tydzień. Wspólny obiad, rozmowy, odwiedziny mojej przyjaciółki, z którą tak wspaniale było znów się zobaczyć.


Następnego dnia obudziłam się już z moim kotem przy boku, w najwygodniejszym łóżku, jakby cała wymiana była jedynie absolutnie szalonym senem. Do czego się obudziłam? Tego dopiero się dowiaduję. 



Jeśli chodzi o wszelkie podsumowania mojej wymiany - myślę, że robiłam to już bardzo wiele razy i w tym poście nie muszę już więcej opisywać moich konfliktów wewnętrznych. Nic nie jest idealne, miejsca nie są idealne, ludzie nie są idealni, ani w Polsce ani w Ameryce. To chyba najważniejsza rada, jaką chciałabym przekazać przyszłym podróżnikom. Tamujcie perfekcjonizm, cieszcie się każdą miłą chwilą, starajcie się zintegrować z rodzinką jak najmocniej. Naprawdę może nie być tak, że się wspaniale trafi.
I dbajcie o siebie, minimalizujcie stres, bo z tego nic dobrego nie wynika. Wszyscy mówią, że w stanach się grubnie. Ja na newtonowej diecie (czyli niejedzenie tego co oni i maksymalny wysiłek fizyczny) schudłam sporo i nie czułam się najlepiej.To nie jest fajne. Nikt nie lubi przymusowo tyć, a zimno człowiekowi cały czas jakby żył na Antarktydzie!
 Trzymam kciuki za wszystkie wasze niezapomniane doświadczenia. Ja moje schowałam w kuferku z gwiaździstą flagą na samej górze szafy. Czekam na kolejne.



niedziela, 1 czerwca 2014

Koniec szkoły

W poniedziałek nie idę do szkoły. Nie idę do szkoły przez następne trzy miesiące. Nie idę do Amerykańskiego high school... Już nigdy w życiu. Kilka miesięcy temu codzienność pełna była nowości. Teraz zmienił się balans, mnożą się pożegnania i ostatnie razy. Za tydzień już mnie nie będzie w Lafayette, odjeżdżam z moją Ciocią po graduation. Nie będę mieszkać więcej w Camp Newton, mój pokój pozostanie pusty do samych świąt Bożego Narodzenia, gdy do domu znów przybędą dziewczyny. Może zatęskni za mną mój wierny towarzysz, niebieski fotel przy oknie? 
Jeszcze nie płaczę, trochę zaczynam tylko wzdychać - i to raczej ze stresu!  Jak tu przeżyć te wszystkie pozostające godziny, jak się spakować na czas, spotkać ze znajomymi i przy okazji nie zwariować? To dostyć ciężkie zadanie! Szczególnie, kiedy człowiek chciałby, aby to było idealne i niezapomniane i nie wiadomo, co jeszcze. Cóż, chyba nie będzie. To może chociaż przeżyć bez strat w ludziach i sprzęcie, poproszę!
Ostatni tydzień? Hm, to chyba głównie pisanie Finals (i zupeeeełnie nie dbanie o oceny i naukę) i ogólne przygotowania do końca roku. 



Podziękowałam moim nauczycielom listami i słodyczami, przypominając sobie, że miałam wiele dobrych chwil w szkole! 



Przeszłam z kamerą korytarzami, zrobiłam kilka zdjęć. Opróżniłam szafkę.






Nie mogę uwierzyć, że wiecej nie wejdę do klasy F113 na Creative Writing. To była dla mnie niesamowita przygoda, bardzo ważna cześć mojej wymiany i rozwoju osobistego. Wiele odkryłam przez pisanie i miałam ogromną ilość zabawy! A myślałam, żeby zrezygnować z tego kursu na początku semestru, obawiając się o j.angielski! Jakże uboższe byłyby moje przeżycia i inne doświadczenia w szkole - to było moje doładowanie energii na dzień pełen wyzwań, bezpieczny azyl i czas na tworzenie. Pokochałam nawet poezję i piszę wiersze po angielsku jak szalona! Nie wiem, czy w życiu poznałam równie niepowtarzalną osobę jak moja nauczycielka. Nigdy nie zapomnę jej osobowości, wspaniałych komentarzy i nieustającego wsparcia. 




Nasz final polegał na czytaniu fragmentów naszych projektów. Była to świetna sprawa, usłyszeć choćby urywki prac innych - na niewyobrażalnie wysokim poziomie (zmagania z zazdrością i owszem, miały miejsce). Potem, ku naszemu zaskoczeniu, Ms. Nimmer wyciągnęła listę obecności w Braile'u i... Powiedziała każdemu, jak wygląda! W większości przypadków - absolutnie bezbłędnie. Swój obraz opiera na osobowości i głosie - słuchaliśmy z zapartym tchem jej opisów tego, jak nas widzi, choć było to zdanie czy dwa. Ja mam bardzo kręcone włosy, twarz szerszą w czole i węższą na dole i silnym akcentem są na niej moje oczy. Zgadza się! Najśmieszniejsze było jednak, kiedy niektórym potrafiła zgadnąć rodzaj butów, które ma na nogach czy nawet kolor T-shirtu... Niemal jak magiczne zdolności! 
W mgnieniu oka poniedziałek przeszedł w środowy wieczór, a czwartkowe popołudnie przerodziło się w piątek. Budziłam się w nocy, myśląc tylko "to będzie ostatni raz. To będzie ostatni raz.". Wreszcie o 5:55 zadzwonił mój budzik, i jak każdego dnia w tym tygodniu zerwalam się jednym płynnym ruchem, bez sekundy narzekania i zbiegłam na śniadanie. Miałam tylko jeden final, z hiszpańskiego. Bardzo lubiłam tę lekcję i wiele nauczyłam się przez ten rok. Może w USA wszystko posuwa się trochę wolniej do przodu, ale za to jest czas na ugruntowanie wiedzy i nie ma SZANSY na niezrozumienie czegoś czy straty wątku na lekcji. A nauczyciela była również wyjątkowa i zaangażowana w prowadzenie lekcji jak mało kto! 




Gdy zadzwonił dzwonek wręczyłam jej list, po hiszpańsku zresztą,  i ustawiłam się w długiej kolejce do oddania laptopów i toreb. Zdawało się to trwać całe wieki, ale już po 11:00 opuszczałam szkolny parking z moją koleżanką. Bez fajerwerków, tańców, rzucania książkami czy śpiewania "What time is it? Summer is time" (no, możliwe że odśpiewałam ten hit High School Musical przed samochodem... Zmuszając innych do uczestniczenia w choreografii...).
 Nie było czasu na nostalgię! Z letnią playlistą na cały regulator pojechałyśmy spotkać sporą grupę znajomych na śniadanie w popularnej restauracji Route 66. 



I naprawdę zaczął się mój najwspanialszy ostatni dzień szkoły, lepszy niż mogłam sobie wymarzyć! Nastroje były rzecz jasna doskonałe, w końcu wszyscy moi znajomi świętują nie tylko początek wakacji, ale też wyjazd do college'u! Byliśmy najgłośniejszą i największą grupą w lokalu, to na pewno. Stół wypełnił się amerykańskimi przysmakami, zapachniał bekon, pojawiły się hamburgery, wielkie talerze z równie wielkimi, ociekającymi syropem pancake'ami i inne specjały; ja miałam okazję po raz ostatni zjeść mój ulubiony omlet ze szpinakiem i pieczarkami, mniam!


A później? Żadne tam dzikie balangi w klubach! Pojechałam do parku i przez kilka godzin bawiłam się jak nigdy w życiu jeżdżąc na hulajnodze, szalejąc na placu zabaw, biegając na boso po łące i grając w freesbee. Powiem jedno - uwielbiam zdolność kreatywnego spędzania wolnego czasu i gotowość na prostą zabawę tej grupy ludzi! 




Później część się zmyła, ale przybyła drużyna piknikowa z kocykiem i koszem pełnym niespodzianek... Oczywiście nie mogło zabraknąć Apple Pie! 








Kiedy zmęczyło nas słońce zdecydowaliśmy się rozstać, ale nie na długo... Tego wieczoru spełniło się moje wielkie marzenie! Udało się! Wyjeżdżam, ale mogę powiedzieć, że byłam w drive-in movie theatre! Choć to już miejsca znikające ze Stanów, to jeszcze jest kilka, które otwierają się z przyjściem lata. Co prawda nie w samym Lafayette, ale mamy 45 minut stąd tę wciąż działającą atrakcę... Ach! Alleluja! Przejechaliśmy przez wszystkie niepowtarzalne malutkie wioski Indiany, Ameryka w każdym calu, i gdy zaczął zapadać zmrok wjechaliśmy do "kina". 





Na dwóch ekranach pokazywane są dwa filmy, trzeba zdecydować sie na jeden pakiet i ustawić samochód tyłem do ekranu. Tutaj przydaje się pick-up, o wiele wygodniejszy jest od bagażnika... Ja siedziałam w krzesełku na tyle jednego, 


wiele osób zajęło miejsca na kocykach czy kszesłach na ziemi. Załowaliśmy tylko, że nie zabraliśmy... Kanapy! 


Trochę musieliśmy poczekać na zajście słońca, ale kiedy tylko schowało się za bujnym lasem, zaczął się film - "X-men", potem "Godzilla". 


To był niepowtarzalny wieczór. Siedzieliśmy opatuleni w kocyki, pod czystym niebem przyprawionymi szczyptą gwiazd i w poczuciu absolutnego spokoju i zadowolenia. I z mnóstwem popcornu i ciepłą czekoladą pitną. To zawsze pomaga w poprawie nastroju!
... I przywołuje dzikie zwierzęta - poznaliśmy bardzo przyjacielskiego szopa pracza, który wyraźnie miał nadzieję, że się podzielimy... A w życiu! Ludzie to jednak samolubne istoty.
Do łóżka wskoczyłam koło 3:00 nad ranem, zachwycona tym wyjątkowym piątkiem!

Sobotę oczywiście zaczęłam później i już po śniadaniu jechałam na spotkanie z moją koordynatorką - do Indianapolis. Pamiętam, jak jeszcze jak kilka miesięcy temu siedziałam w tym samym miejscu na jej kanapie i wypełniałam bardzo podobne kwestionariusze, ale o moich oczekiwaniach, marzeniach, motywacjach. Teraz mogłam spojrzeć na całą wymianę za moimi plecami, już nie jak tajemniczą, nową drogę przed stopami. Wkraczam również na nową, ale inną! Wymianę...w drugą stronę. I też troszkę się obawiam, jak przed tamtą przygodą. I też się nie mogę doczekać, żeby odkryć, co to sie wydarzy.
Wróciłam po południu, poszliśmy do kościoła i pojechałam na (moje pierwsze) Graduation Party koleżanki z Niemiec, Fee. Ona też wyjeżdża za tydzień. Nie rozmawiałyśmy o zbyt dużo o kalendarzu. Nie ma po co, on jest nieugięty w swoich prawach! 



niedziela, 25 maja 2014

Pachnie wiosną

Ciekawa jest psychologia pisania i co nas popycha do złapania za pióro. Albo nie popycha... Przytłoczona trochę raportowaniem wszystkiego, co się u mnie dzieje przez maile, czaty,  pisaniem w prywatnym dzienniku, publikowaniem zdjęć w moim projekcie 365 (czyli jedno każdego dnia), intensywnej pracy na zajęciach pisania itd.,  pozwoliłam blogowi leżeć w wirtualnym słoneczku i odpoczywać. Chyba wypracował już estetyczną opaleniznę i trzeba go troszkę wziąć w obroty.
Zaczynam Finals Week po Memoriał Day.  Już nawet nie mam normalnego planu, ale dwa egzaminy, na początku i końcu dnia do końca tego tygodnia. A kiedy nastanie piątek... Szkoła w Indianie oficjalnie się skończy. Możecie w to uwierzyć? Ja nie potrafię! Zupełnie! To już? A gdzie wystawianie ocen? Walka o pasek? Konczenie podręczników? Tak po prostu, bardzo nagle, urywa się tutaj moja edukacja. 
Ostatnie tygodnie były wypełnione raczej przyjemnościami niż stresami. Było mi miło, codzinna rutyna nie dokuczała, szkoła nie irytowała. Skończył się Track, ale tym razem nie było wielkiego świętowania - kiedy tylko następnego dnia nie poszłam na trening, moje mięśnie zapłakały, że wcale nie chcą odpoczywać, ale biec, biec, biec...! 
Niewiele opowiadałam tutaj o tym okresie, zajęta i bardziej ceniaca sen niż relacje. Był to sezon krótki i dobry. Był wyzwaniem, ale wyzwaniem, któremu podołałam! Teraz  zaczynam zapominać te wielkie stresy i mało pozytywne myśli przed zawodami i wyjątkowo trudnymi wysiłkami na naszej szkolnej bieżni, ale co by nie było - cieszę się bardzo z dołączenia do drużyny! Dzielnie startowałam w wyścigach na 800 i 1600 metrów. Zawody, które większość sportowców tak uwielbia, były najmniej oczekiwanym wydarzeniem... Nie najgorzej się bawiłam, ale kiedy już przebiegłam co trzeba było... Jakoś potrafiła mnie wytrącic z równowagi presja trenera z jego zieloną teczką z czasami i moja własna, bo jak tu nie pobiec lepiej!  







Były zawody zamarzające, kiedy z kurtki musiałam rozebrać się do tych okropnych spodenek i bluzki na ramiączkach (w rozmiarze L, oczywiscie dodatkowe rozmiary przyszły po ostatnich wyścigach!), parne i gorące, że powietrze nad czarną bieżnią było gęste i falujące, niewyobrażalnie wietrzne, tak że miałam problem z pozostaniem na białej lini (biegnąc z gracją typową dla osób raczej pod wpływem substancji odurzających i dziwacznym grymasem cierpienia) - raz wiatr wiał z prędkością 45km/h. Marzenie, prawda?





Kiedy tylko skończyły się treningi zaczęło mi brakować mierzenia się ze sobą i nawet tego przezwyciężania zakwasów z (trudnego) dnia poprzedniego. Satysfakcji. Poczucia dobrego zmęczenia i ulgi snu. 
Nie narzekałam jednak na brak zajęć i jakoś tak przyjemnie było wrócić nagle do domu po lekcjach, nie musieć planować idealnego lunchu sportowca i godziny ostatniego posiłku przed wysiłkiem, mieć czas na przegrupowanie wewnętrzne i myślenie, pisanie, zebranie emocji. 
 Przez pierwszy tydzień dom był pełny, dzieci skończyły szkołę i zatrzymały się na kilka dni przed wyruszaniem w rożnych kierunkach na całe wakacje pracy, stażów itp. Dobrze było zobaczyć dziewczyny! Poszłyśmy z Abbie na obiad w sobotę do irlandzkiej restauracji. Pojechałyśmy właściwie, i to Newtonowym jeepem. Był wiatr we włosach i muzyka na cały regulator!





 A jedzenie jakie dobre! Zostałam wypytana o wszystko, co możliwe przez studentkę dziennikarstwa i podzieliłam się z nią odczuciami z całego roku, zyskując trochę wizji Newtonów na mój pobyt w ich domu. 
W niedzielę to my przygotowywałyśmy wielką uczę na Dzień Matki. Wszyscy zrezygnowali z meczów i po kościele i śniadaniu pracowaliśmy w ogrodzie. 

A obiad, obiad był na bogato, ileż wspaniałości udało nam się wyczarować (tzn. Ja byłam siłą pracującą, od krojenia, ale zawsze!). Nie zabrakło nawet ulubionego letniego deseru Amerykanów, Strawberry Shortcake z lodami. 


Kiedy pózniej przyjechała Natalie zabrała mnie do wyjatkowego miejsca, które zawsze chciałam tu odwiedzić, a nie do końca miałam z kim - "All Fired Up". 



Jestem zachwycona pomysłem takiego biznesu! W wyjątkowo artystycznej atmosferze, wsród farb, pędzli, naczyń, można wybrać (kupić) formę, element zastawy, ramkę czy cokolwiek, co jest wystawione na półce i korzystając z mnóstwa materiałów pozwolić wenie twórczej działać! 


Wcześniej pojechałyśmy do kawiarni i wyposażyliśmy sie w herbatę i ciasteczka z piekarni, która kiedyś należała do całej rodziny i stworzyłam pamiątkę dla Newtonów. Nie mogę się doczekać kiedy ją odbiorę już wypaloną i w intensywnych kolorach! 


To był deszczowy tydzień, więc nawet raz odwołano golfa i mogliśmy zjeść razem obiad, co w tygodniu nie zdarza się tak często!
W piątek poszłam na pożegnalne przyjęcie mojej koleżanki z drużyny pływackiej i długodystansowej, Noelle, która wyjeżdża do Californi. Była Ameryka, a raczej Midwest, hot-dogi w drewnianej stodole (po raz pierwszy w Stanach zjadłam hot-doga; powiem tyle - był głód) atmosfera niepowtarzalna...!



Przez cały tydzień biegałam intensywnie wciąż na bieżni czy pustych drogach Indiany, ale moja ambicja jakoś zgasła w następnym tugodniu, zabrakło czasu - poświęciłam się zupełnie pracy nad moim końcowym projektem na Creative Writing. Starałam się skompletować kolekcję różnych opowiadań, wierszy i opisów z wymiany i kiedy termin zaczął się zbliżać, przerwałam pisanie kolejnych tekstów i rozpoczęłam maraton klejenia i malowania, przygotowując odpowiednią aranżację dla każdej pracy. Może nie brzmi to jak zabawa życia, ale jakież to było dla mnie przyjemne! Siedziałam w otoczeniu stosów papierów, kredek, markerów i gotowych wydruków, z muzyką w tle... i tonęłam w kreatywnym szczęściu. Ach.




Z domu wyciągnął mnie tylko długi poniedziałkowy spacer, Sectionals w tracku. Wygrane, obejrzane, to było dłuuuugie, gorące popołudnie! Ale dzielnie kibicowałam tym najlepszym z najlepszych w naszej drużynie. 



W czwartek konieczna była praca przy catering dla końca roku zerówki z moją klasy gotowania (czyli pokroiłam ciasto i oglądałam tańczące maluchy siedząc na widowni w fartuchu.


Nie powiem, było to dość rozrywkowe... A jak poważnie wyglądali w togach!). Szybko nadszedł piątek, dzień absolutnie fantastyczny!
Zaczęlo się od niespodzianki, którą przygotowała grupa seniors - słynny Senior Prank. Co roku seniors chcą być zapamiętani za jakiś mniej lub bardziej szalony psikus. Tym razem., m.in. obkleili każdy korytarz taśmą, tak, że nie można było przejść bez turlania się, wypełnili wejścia dziesiątkami balonów( i nie zapomnieli wstawić wiatraków...) i połączyli wszystkie szafki sznurkiem, tak, że nikt nie mógł otworzyć drzwiczek. Oczywiście musieli wszystko szybko posprzątać przed pierwszą lekcją. Porządek musi być...


Po czwartej lekcji natomiast otrzymaliśmy wyjątkowy prezent. My, czyli znów mowa o ostatniej klasie. Zwolnieni ze szkolego obowiązku (za 5 dolarów mogliśmy otrzymać specjalną czerwoną bransoletkę) wyszliśmy na trawę boiska do piłki nożnej, aby przez kolejne kilka godzin relaksować się i cieszyć z Senior Cookout! Wszyscy przeparkowali samochody i otworzyli bagażniki, pojawiły się namioty, krzesełka wędkarskie, kocyki, wiatr roznosił zapach grilla. Jeden młody nauczyciel, ktory pracuje po godzinach jako DJ ,założył  swoje gigantyczne słuchawki i królował na platformie przy głośnikach! To było wspaniale popołudnie na słońcu, ostatni normalny piątek szkoły okazał się niestandardowy! 






Po powrocie i godzinie leżakowania musiałam ubrać się ładnie i pójśc na grę baseballa, która była naszą senior night dla Tracku. Tak, zupełnie inna bajka niż pływanie, jak zresztą całe doświadczenie drużyny biegowej (nieistniejące). Wyczytalno moje imię, nawet nie najgorzej (przynajmniej zrozumiałam, o kogo chodzi, więc był to utalentowany komentator!), przeszłam kilka metrów, były oklaski i po wszystkim.

Potem musiałam zostać z Denise na meczu przez jakiś czas. Nawet dotknęłam istoty baseballa na moment, miałam przebłysk zrozumienia dla sportu. To był moment.


 Z ulgą zeszłam z trybun po godzinie czekania na podwózkę i rozpoczęłam najwspanialszy wieczór ze znajomymi. Właściwie dwoma koleżankami. Poszłyśmy na sushi, buszowałyśmy po gigantycznym sklepie z bardzo niewielkimi drobiazgami, wypiłam doskonałą herbatę (wcale nie w Starbucksie!). Dobrze tak skończyć tydzień... 





I przeżyć baaaaardzo ważny dzień. Data w kalendarzu? 23.05 - równo miesiąc do mojego wylotu do Wrocławia!
Czyli dochodzimy chyba do tematu emocji. Już za niecałe cztery tygodnie opuszczę Stany, za dwa tygodnie wyjadę z Lafayette. Tak po prostu, nagle skończy się ta przygoda, wymiana, rok wspaniały, trudny, straszny, czasem zupełnie do nieczego. Ale nie kończy się przecież moje życie ani czas przygód, czas tylko na kolejne! Czuję się gotowa do wyjazdu. Będzie trudno, na pewno, ale czy teraz czy za miesiąc czy za cztery byłoby równie niełatwo, bo to proste ludzkie zmaganie się ze zmianą - miejsca zamieszkania, osobowości, przyzwyczajeń, otoczenia. Ale powtarzam sobie, że to naturalny, kolejny krok. I już tak nie mogę się doczekać spotkania z autentycznymi, meterialnymi, oddychającymi tuż koło mnie ludźmi, nie ich obrazem na komputerze. Ze wszystkimi, za ktorymi tak tęskniłam.  Czuję już szybsze bicie szczęśliwego serca. Ależ to będzie ekscytujące - kolejna wymiana, w drugą stronę! Na razie jednak cieszę się dniami, które mi zostały tutaj! Patrzę na pola z zielonymi, niewysokimi rządkami już niemal z uśmiechniętą nostalgią. Jak piękna jest wiosna w Indianie! Rozkwitła niedawno, rozszumiała się soczystą zielenią liści, delikatnymi przydrożnymi kwiatami, zapachniało ciepłem i slodyczą. Siedzę teraz za domem, w cieniu drzew. Widoki są naprawdę jak z atlasu, długie drogi już nie nieorzystępnd i zbyt proste, ale niemal romantyczne!