niedziela, 25 sierpnia 2013

Nie wiem, nie wiem, nie wiem...

Czekam.
Tkwię w tym zupełnie nieprzyjemnych stanie zawieszenia, próżni, w której unoszę się otoczona zmartwieniami.
Tak, wiem, nie powinnam się martwić rzeczami, na które nie mam wpływu. Ale kiedy myślę, przynajmniej coś robię i staram się wierzyć, że może naprawdę zmiana rodziny jest tą blokadą do otworzenia moich oczu na naprawdę przeżywanie roku w Stanach.
Ale już teraz dochodzę do wniosku, że amerykańska kultura nie będzie odgrywać znaczącej roli w mojej wymianie. Mam na myśli obserwowanie jej z wyraźnym zaciekawieniem i dochodzenie do oryginalnych wniosków. Może nawet nie uda mi się zobaczyć więcej tej Ameryki niż kukurydzę i...kukurydzę. Ale na pewno stoczę wielką walkę - ze sobą i o siebie. Właśnie dziś wpadłam w waleczny nastrój, który mam nadzieję, nie wpłynie zbytnio na mój pusty na razie plik w rejestrze policyjnym. 
Wszyscy mi piszecie, jaka to jestem dzielna. A ja się w ogóle dzielna nie czuję. Czuję się mała, zagubiona i nadwrażliwa. Wisząca na skraju skarpy i każdego dnia walcząca, żeby nie spaść. I bujam się tak, troszkę już zmęczona, usiłując zatrzymać przed oczami cel tego całego wysiłku. I nie umrzeć z tęsknoty. 
Mimo wszystko drugi tydzień nie był chyba tak tragiczny, jak pierwszy. Wydarzyło się kilka naprawdę miłych rzeczy, o których nie chcę zapomnieć. 
Nie jestem pewna, czy nawet zostanę w tej szkole, ale postanowiłam mimo wszystko spróbować dołączyć do drużyny cross-country. I chyba już dawno bym się poddała, ale otrzymałam niesamowicie dużo pomocy mojego nauczyciela (i trenera) i pani z administracji, która zastanawia się nad goszczeniem mnie (nic nie wiadomo, nic nie wiadomo). 
Okazało się, że żaden z posiadanych przeze mnie dokumentów nie wystarczy, zeby poświadczyć o moim zdrowiu, muszę mieć oryginalny wydruk ze szkoły. To stanowiło barierę nie do przejścia - skoro moja hm nie da rady mnie odebrać nawet z jednego treningu, to co dopiero zawieźć do lekarza! A gdybym miała czekać z tym do zmiany rodziny, byłoby już za późno na dołączenie do drużyny.
Okazało się, że w szkole będzie jakiś lekarz do graczy futbolu. Pani z biura udało się umówić mnie na wizytę, w środę pojechałam na trening, siedziałam na trawie przez dwie godziny (fascynujące, doprawdy), a potem trener zawiózł mnie do szkoły. Czekaliśmy w pokoju dla kotuzjowanych przez chyba pól godziny. Rozmawiałam o piłce nożnej z sympatycznym Halidem z Afryki, który oczywiście kojarzył Polskę z Euro 2012 ;-) Niestety, lekarz się nie pojawił, więc... Trener powiedział, że odwiezie mnie do domu.
 Potem dowiedziałam się, że jestem pierwszą osobą w dziejach szkoły, którą surowy trener Phillips zaprosił do swojego samochodu... I jeszcze odwiózł 40 minut do domu. Kiedy się do tego później przyznałam, wywołałam prawdziwą sensację. Załatwił mi też podwózki u jednej z dziewczyn, która nie mieszka tak potwornie daleko jak inni.
I cóż, następnego dnia wyszłam z wf-u i jakimś dziwnym przypadkiem znalazłam się w prywatnej przychodni z panią z biura, w kolejce do znajomego lekarza. Przebadali mnie dokładnie (tak, musiałam zapytać o wszystkie choroby, które podejrzewam, że mam - ale naprawdę wydawałam się narażona na powstanie przepukliny. Nie, to nie jest śmieszne.) i okazało się, że.... Napięcie... Jestem zdrowa i mogę pozwolić sobie na aktywność fizyczną. Tam-tam-tam!
Pojechałyśmy jeszcze do hm pracy po podpis i załatwić lunch do auta (bo ominęłam mój). Przez całą drogę spowiadałam się z całego życia, mojego i rodziców, odpowiadając na tysiące pytań zadawanych przez panią. Myślę, że próbowała wybadać, z jakiej jestem rodziny, jaki mam styl życia itd. Zobaczymy, co tam sobie o mnie pomyślała pewnie niedługo... 
W każdym razie nie pamiętam, kiedy praktycznie obcy ludzie tak mi pomagali! Ciągle tylko dziękuję! 
I w czwartek po raz pierwszy  poszłam na trening. Na szczęście tego dnia nie był zbytnio trudny (to były dwa dni tzw. "easy run". Dla kogo easy dla teho easy...) chociaż jak można się domyślić, byłam ostatnim ślimakiem na szlaku, walczącym z bólem kolan i wypominającym sobie prawie trzymiesięczną przerwę w jakiejkolwiek aktywności fizycznej...
Po treningu wsiadłam do samochodu Maegan i odwoziłyśmy jeszcze trzy dziewczyny.
"Znasz mrożone jogurty?"
"Znasz jakieś amerykańskie filmy?"
"Znasz tę piosenkę?"
"Znasz Diary Queen?" - tego nie znałam. Zdobiłyśmy więc spontaniczny skręt i po raz pierwszy zrobiłam coś amerykańskiego. Można to uznać za pewnien początek, jeśli wam na tym zależy. Zjadłam słynnego "blizzard", czyli pewnien rodzaj loda. Baza śmietankowa zmixowana z dowolnym dodatkiem. Zamówiłam  tajemniczy "Choco Cherry Love". Bo "all you need is love" , prawda? A czekolada tylko pomaga!
W sobotę zaczynał się sezon i pierwsze zawody (ja żeby startować w zawodach muszę mieć min.10 treningów, inaczej prawdopodobnie w połowie trasy zwaliłabym się z nóg), więc trening trwał niecałe pól godziny, a potem pojechaliśmy na, znane  niektórym, "pasta dinner". Czyli obiad w domu jednego z członków drużyny przed wyścigiem, kiedy wcina się całą masę makaronu, żeby mieć dużo siły w zawodach (filozofia dziwna, ale przynajmniej jest to w miarę normalne jedzenie. Choć w przemyśłowych ilościach). 
Niestety, nie specjalnie udało mi się na razie nawet troszkę zakolegować z żadną z dziewczyn z drużyny. Jest nas tylko ok.15 i nie czuję, żebym miała z nimi być jakimiś wielkimi przyjaciółkami. Na razie mnie głownie ignorują i mimo moich wysiłków, żeby przynajmniej się PRZEDSTAWIĆ, myślą, że jestem freshmenem, bo zwykle wtedy dołącza się do drużyny. Czuję się więc nieswojo, bardzo wyobcowana.
 Więc pasta dinner nie jest moim specjalnie przyjemnym wspomnieniem. 
Żeby wrócić do domu znów musiałam prosić o podwózkę Maegan, co zaczyna się dla mnie robić krępujące, szczególnie, że w sobotę również zawiozła mnie i odwiozła z zawodów (tak, nawet kiedy nie startuję muszę być codziennie na treningu i na każdych zawodach :( ). 
Wieczór spędziłam sama. Hm pojechała na całonocną randkę, dzieci do babci na wieczór i sobotę. Ale był naprawdę przyjemny. Udało mi się poczytać, posłuchać muzyki i wreszcie pójść trochę wcześniej spać. Pobudka? 6:15! 
Czy wczesne pobudki muszą być tak powszechne również za oceanem? 
Zawody to była jedna wielka nuda. Kiedy wystartowały patrzylam zszokowana.
"Czemu one tak szybko biegną?" - Spytałam mimowolnie dziewczyny koło mnie.
"Emmm... To jest wyścig?" - otrzymałam odpowiedź i pełen wyższości uśmiech.
No dobrze, może miałam jeszcze nadzieję na przebiegnięcie tych 3 mil. To tylko 5 kilometrów, w Polsce robiłam takie pętle.
Ale mój czas na pewno nie wynosił 15 minut! 
Zawodnicy otrzymują medale w kategoriach klas, więc ja byłabym punktowana z wytrenowanymi seniorkami ;-)




W sobotę miałam ogólnopojęty kryzys. Wróciłam do pustego domu i wykonałam morderczy (dla łóżka oczywiście) rzut na materac. Poczułam się jak człowiek pozostawiony na bezludnej wyspie, dostający jedynie wiadomości w butelkach, a poza tym sam, samiusieńki, zdany na siebie. I przy tym zupełnie wyobcowany. Naczytałam się opowieści na innych blogach o niesamowitych znajomościach i tonach przyjaciół od pierwszego dnia i teraz mam za swoje! 
Hm wpadła za to w szał pieczenia. Jej chłopak przyniósł sporo brzoskwiń i jabłek, więc wczoraj powstały dwa różne brzoskwiniowe coblery. Bardzo home-made. Bardzo. Pojechała do sklepu, bo nie starczyło gotowego ciasta... 


Dzisiaj tworzy wypieki jabłkowe.
"Wiesz" - mówi mi dzisiaj - "znalazłam wczoraj rewelacyjną górę dla Apple Pie. Mam już dół gdzieś w zamrażalniku, więc będziemy mieć pyszne ciasto! I tak szybko!".
Jednak Amerykanie to Amerykanie! Wszystcy kochają domowe wypieki i potrawy.
Ale przyznam, że bardzo ją prosiłam o jakąś dostawę warzyw i owoców i w lodówce mam trochę zapasów! A nawet... Arbuza. Nie powiem, to mnie zaskoczyło ;)
Dziś jedziemy na obiad do jej starszego syna i jego dziewczyny, jeszcze ich nie poznałam. Zobaczę, co oni potrafią wyczarować w kuchni.
A w szkole robili nam zdjęcia! Ja jako senior oczywiście również do yearbooka. Nie jestem pewna, czy wyglądam na nim jak przy zdrowych zmysłach. Powiem szczerze, że fotograf miał wyjątkowo dentystyczne zamiłowanie. Nie przestawał ktzyczeć "Pokaż mi swoje zęby! Tak! Pięknie! Chcę zobaczyć twoje zęby!". Nie wiedziałam, że moje uzębienie potrafi wywołać w ludzkich takie emocje!
W kolejce rozmawiałam z chłopakiem z Puerto Rico, który oczywiscie chciał wiedzieć, czy jestem mixed.
 "What do you mean, like black and white?". 
Tak, wlasnie o to mu chodziło. Wspaniale wyglądać na exchange studenta z POLSKI! Ogólnie nikt tutaj nie orientuje się, że jestem wymieńcem, bo nie wyróżniam się specjalnie i nie mam wyraźnego akcentu. Chyba w większości myślą po prostu, że jestem tępawa, kiedy ślęczę nad testem z angielskiego pól godziny (serio... nie wiedziałam, że wszystcy już skończyli!) dłużej niż inni.
A, no i dostałam w szkole laptopa. Każdy otrzymuje tu przydział torba+komputer+długopis do ekranu. Mi się poszczęściło, bo seniors dostają naprawdę nowoczesne, cienkie notebooki hp, podczas gdy freshmen musi się męczyć z wielką, czarną cegłą bez jakiejkolwiek marki. Ewolucja! Na sociologi mopówiliśmy o postępie i jedna ze starszych dziewczyn powiedziała:
"A pamiętacie... To chyba było jeszcze w mojej Elementary School. Ale nauczyciel miał taką dużą książkę, gdzie zapisywał przy nazwisku uczenia jego oceny. Ale to dawno było...". 
Rewolucja ;-)
Teraz wszystko odbywa się na laptopach, co jest dla mnie, staromodnej fance własnoręcznych notatek, trochę nieprzyjemne. Nawet podpis rodzica musiał być wypełniony specjalnym długopisem w  komputerze (mój podpis wygląda jak dziecka z przedszkola. Jedne literki niewiadomo czemu wychodzą większe, drugie mniejsze...). Nauczyciel wyświetla też orezentację swoich notatek na tablicy multimedialnej (nie używają już praktycznie zwykłych tablic), ale równoległe większość osób śledzi je na swoich ekranach. Oczywiście mam dostęp do wszystkich materiałów z lekcji itd. A nawet mail do kontaktów z nauczycielami...
Dla mnie ten komputer to w sumie dobra opcja nawet, na przykład do kontaktów. Zawsze można gdzieś spróbować napisać maila w wolnej chwili. Niestety, brak polskiej klawiatury i zablokowane różne strony. Także blogger!
Więc znów piszę na Ipadzie, który w ten swój fantastyczny sposób stara się poprawić każde moje słowo. Cóż, może on wie lepiej? 
Może zaczynam mój ostatni tydzień czekania na wybawienie? Podobno to trwa 1-2 tygodnie. Zobaczymy, oczywiście będę się starała pisać jak często będę mogła. Choć codziennie treningi do późna i autobus raniutko.
Błagam, ja chcę mieszkać bliżej szkoły! 

środa, 21 sierpnia 2013

Żyj i gumę żuj.


Specjalnie dla fanów Amerykańskich gum do żucia. 
Wiecie, że do was mówię, ci, którzy pakują je w dużych islościach do walizkek i tych, którzy się potem nimi zachwycają...
Ja jestem fanką cynamonowych. Może na razie?
Yummy.

Biały worek

Siedzę w pokoju, a właściwie jeszcze się nie rozsiadłam, bo dopiero co weszłam i łóżko tonie w papierach i książkach, które tam od razu rzuciłam (nie wiem, po co to robię, skoro zaraz i tak muszę wszystko sprzątać) i nagle słyszę dziwne odgłosy dobiegające zza ściany.
Nowy dom, więc pojawiają się rożne nieznajome odgłosy (a nawet wrzaski przy graniu u młodego), więc na początku ignoruję tajemnicze piski i chlupoty.
Po chwili jednak, może po części dla tego, że nie chce mi się sprzątać łóżka, wychodzę na korytarz. Akurat w tym samym momencie otwierają się drzwi pokoju na końcu korytarza i staje w nich Kara (15-latka). Przyglądamy się sobie przez chwilę, ja niezdecydowana co robić , widząc zaplakane dziewczę i słyszę tylko dwa, podobne do jęków słówka:
"Shadow died."
 W trakcie kolejnych kilku sekund mój mózg próbuje przetworzyć, co oznacza ta wiadomość. Idziemy do garażu. Kara nie przestępuje progu, ja, odważna z wyboru, wchodzę. Szary kot od razu rzuca się na mnie radośnie, ale ja niczym siły specjalne z misją wybadawczą skradam się do leżącego w kącie zwierzątka. 
Spogłądam mu w szkliste oczy i rozpoczynam natychmiastową operację odwrót.
"He really died" - wygłaszam wyjątkowo błyskotliwą opinię lekarską.
Nie wiemy do końca, co zrobić. Kara zalewa się łzami, ja plotę coś o tym, że przecież miał poważną astmę i teraz już na pewno nie musi walczyć o każdy oddech. A drugi kot miauczy jak na złość i próbuje wejść do domu.
W końcu transportuję Karę do dużego pokoju, przeprowadzam wymyślony pospiesznie program terapeutyczny, chcę ją nawet przytulić (porażka). W końcu decyduję się na przejście do punktu terapii pt. na razie lepiej o tym nie myśleć, i Kara ogląda swój ulubiony (jeden z wielu) program telewizyjny z przyniesionym przeze mnie nielegalnie drugim kociakiakiem.
Nie jestem chyba osobą, z którą chciałaby rozmawiać (pomimo moich zdolności psychologicznych oczywiście!), więc wycofuję się do pokoju i dzwonię do rodziców (nie po to, żeby pogadać o kocie, dla ścisłości). 
Omija mnie więc przyjazd reszty rodziny i słyszę tylko niemałe zamieszanie.
Potem jedziemy na obiad do chłopaka hm. Wychodzimy przez garaż i serce mi staje, kiedy mała pokazuje mi swoje dzieło - na miejscu śmierci biednego zwierzątka wielki napis "R.I.P" i imitacja nagrobka zrobiona wściekle zieloną kredą.
Całą drogę rozmawiamy o kocie, omawiając warianty jego odejścia.
Dojeżdżamy do chłopaka i okazuje się, że w białym worku przy koszu znajduje się obgadywany towarzysz. 
Gdzieś przecież musieli go zabrać, a to, że jedyny zdolny do tego mężczyzna (który przyjechał w trakcie mojej rozmowy) nie mieszka z nimi, to już nie problem...
Jemy obiad i stajemy przed kolejnym problemem.
"Nie wezmę go przecież na siedzenie w vanie!" - martwi się na głos hm, stojąc nad workiem. Kara wyraża wielką chęć pochowania go w ogródku. 
"To może w tym, o, tutaj?" - proponuję. Nie ma mowy. 
" A może koło tego stawu gdzie byliśmy?". Wszystcy wątpimy, czy pochowanie kota w miejscu publicznym jest uznawane za zgodne z normami społecznymi.
Chłopak hm nie zamierza więcej jeździć z kotem, więc musimy wziąć go ze sobą. Hm upiera się, że najlepiej przypiąć go na dachu...
W końcu host brat pełni rolę śmiałka i szybko pakujemy worek do bagażnika.
Kiedy dojeżdżajmy jest już późno, więc stawiamy worek przy śmietniku i idziemy do domu.
Pogrzeb za dnia?
Rano Kara stwierdza, że Shadow zniknął. 
Owszem, znajduje się teraz w koszu, żeby nic go nie...zjadło. Nie ma czasu na pożegnania, więc idziemy do szkoły.
Namawiam hm, żeby kazała małej zmyć zielony nagrobek.
Potem piszę wieczorem bardzo długi i dramatyczny wpis na bloga przy stole piknikowym w ogródku, a za moimi plecami pracują dwie łopaty. Młodsze rodzeństwo stara się wykopać godny grób dla zmarłego przyjaciela.
Kiedy przychodzi hm okazuje się, że moglibyśmy pochować mamuta, gdyby się jakiś w Indianie znalazł. Pod drzewem mamy pożądny krater.
Kara nie wychodzi z pokoju, więc ktoś pędzi po biały worek, wrzucają go do głębokiego dołu i  dużo szybciej niż przy kopaniu używają łopat. Kot jest czarny a worek biały. Rozumiecie chyba, o czym mówię?
Nie ma żadnych pieśni czy pochodu. Kotek spoczywa spokojnie w ojczystej ziemi, tam, gdzie się urodził. 
Mała nie płacze, ale pisze na fb pożegnanie do kota, który za, jak to mówią kociarze, "tęczowym mostem" zapewne nabył umiejętność obsługi komputera.
Umieszcza rówież jego zdjęcie, więc przesyłam je tu, żebyście mogli wyobrazić sobie maluszka. Jakim był za życia...






PS: Naprawdę uwielbiam koty i gdybym widziała go więcej niż kilka razy, czy pobyła trochę dłużej, pewnie sama bym płakała, i to bardzo. Jednak historia białego worka wydawała się zbyt dobrą anegdotą, żeby jej nie opisać. Przepraszam, miłośnicy zwierząt!

wtorek, 20 sierpnia 2013

Wyjaśnienia i blogerka na kozetce

Może najpierw troszkę słów wyjaśnienia. O mojej host rodzinie i tym, co teraz się u mnie dzieje...
Powiem szczerze, że już kiedy dostałam ich aplikację miałam złe przeczucia. Starałam się myśleć pozytywnie i nie skupiać się na myśli, że mogę jechać do jaskini wilków (wlasnie tak to sobie wyobrażałam!). Już od początku nie dawało mi spać pytanie: "Co zdecydowało o tym, że własnie mnie wybrali?". Przerażalo mnie, że w zainteresowaniach dzieci widniały tylko "computers" a hm, niby singielka, na facebooku na każdym zdjęciu pojawiała się z jakimś mężczyzną.
Ale cóż poradzić, przecież nie miałam wpływu na wybór rodziny i chociaż miałam kryzys przedwyjazdowy i pomysł z wymianą nie był już tak ekscytujący, to spakowałam walizkę i zaczęłam naprawdę cieszyć się z czekającej mnie przygody.
Ale jak mogliście przeczytać w poprzednim poście, nic nie poszło tak, jak powinno.  Już na lotnisku dowiedziałam się, że "To jest Kristen, z którą będziesz w pokoju". Słucham? Jechaliśmy przez niekończącą się autostradę, kukurydzy przybywało i moich zmartwień również.
Nie chcę się już rozwlekać tego tematu. Nie mam powodów, żeby szukać oskarżeń, bardzo ułatwili mi sprawę tym, że sami zdali sobie sprawę ze swojego błędu. Gdybym to ja chciała wnioskować o zmienę rodziny, musiałabym u nich mieszkać jeszcze przynajmniej przez miesiąc! 
 Naprawdę nie mają warunków - rodzinnych, domowych, żadnych na goszczenie wymieńca. 
Starsza córka mnie nie toleruje, młodszy nie zauważa, a hm zajmuje się swoim chłopakiem i tysiącem treningów, lekcji, kursów (gra nawet w drużynie siatkówki!).  To prawda, mała jest sympatyczna. Ale chyba też nie w pełni zachwycona z dzielenia malusieńkiego pokoiku z nastolatką, która przywiozła całą walizkę rzeczy (i jeszcze mówi, że spakowała najistotniejsze. Zgroza!). Nie chodzi nawet o to, że traktują mnie bardzo źle, bo tak nie jest. Po prostu oni nie wiedzieli, co robią, i nie zostaliśmy dobrze dopasowani.
Wyjaśniłyśmy sobie wszystko z hm i... Na pewno będę zmieniać rodzinę. Pozostaje pytanie - kiedy?
W sobotę pojechałam na spotkanie z koordynatorką. Najpierw odbyło się planowe zapoznanie z innymi wymieńcami z regionu. Nie jest nas dużo, jedynie cztery osoby. Musieliśmy przejść przez wszystkie punkty programu i opracowywaliśmy scenariusze zachowań, omawialiśmy stresujące sytuacje itd. Wszyscy mają na razie dobry start i okres idealizacji. Przyznam, że miałam na razie najwięcej przygód, głownie tych nieprzyjemnych. Łzy często gęsto, z różnych powodów, napływały mi do oczu. A oni patrzyli na mnie przerażeni. Co poradzić.
Potem po wszystkich przyjechały rodziny (tylko ja mieszkam tak daleko, oni raczej w swojej okolicy). I porozmawiałam z koordynatorką, Kathy, sam na sam. Oczywiście nie protestowała, wysłuchała mnie uważnie i obiecała, że zacznie poszukiwania nowej rodziny. I rzecz jasna ja mam się niczym nie martwić i zostawić to jej. Potem... W zasadzie to sprawy poszukiwania rodziny są skomplikowane. Rodzina koordynatorki zaproponowała, że mogą mnie wziąć (spotkałam ich przez przypadek i bardzo wzruszyła ich moja historia. Ja jednak jestem osobą, która polega calkowicie na swoich przeczuciach i wydawało mi się, że nie jest to dla mnie idealny wybór.) i musiałam na razie błagać o umieszczenie ich na "liście rezerwowych". Możecie się domyślać, że oczekiwała ode mnie innej reakcji...! 
Intensywne i na razie ukryte przed fundacją poszukiwania prowadzi genialny organizator i anioł wcielony w Oregonie. Pokładam w staraniach kochanej Moniki nieśmiałą nadzieję...
A, no i jest jeszcze pani z biura sportowców, która, gdy przyszłam z jakimiś papierami, wyraziła niepewną na razie propozycję goszczenie mnie.
A w moim sercu prawdziwe burze.
Byłam już dłużej poza domem, ale tęsknię za moimi rodzicami już teraz. Nie chcę nawet myśleć, że minęło tak niewiele czasu. To prawda, że moja sytuacja sprzyja tęsknocie za domem....
Na razie nie jestem jeszcze rozpaczliwie homesick, czuję się za to bardzo kochana i po prostu mam ochotę ich uściskać, całą rodzinkę. Nie wiem, czy jestem jedyna w tych przemyśleniach, ale dopiero teraz widzę olbrzymie wsparcie, które od nich otrzymuję. Przez ostatnie, ciężkie dni, codziennie rano budziłam się, od razu sprawdzałam maile i czytałam je jeszcze w łóżku (jak najszybciej), przy śniadaniu (wzruszając się bardzo) i w autobusie (szykując się do walki). Kiedy budzę się sama, w nieznanym miejscu, cieszę się niesamowicie, gdy zaczynam dzień wiedząc, że nie jestem samotna i zupełnie opuszczone na końcu świata. Bez nich (i innych osób, które myślą o mnie i piszą mi wiadomości!)  już byłabym w samolocie do Polski. Staram się nie rozczulać i nie dzielić zbytnio moimi wzruszeniami. Wiem, że to wszystko może brzmieć trochę ckliwie i za słodko, ale myślę o nich i z jednej strony płaczę (tak, znów moczę Ipada. Chyba już wiem, czemu się biedaczek zawiesza!), a z drugiej wiem, że nasza relacja się wzmacnia. Nie wspomnę na razie o tęsknocie za moim nie takim już małym v
Braciszku, który jeszcze na wakacjach i z dala od komunikacji.
Bardzo długo jestem już w strasznym, ściskającym za żołądek stresie i nie mogę się doczekać, kiedy poczuję, że ucisk zelżal. Mam nadzieję, że nie nastąpi to dopiero za dziesięc miesięcy...!
Powtarzam sobie, że nie znalazłam się tu przez przypadek, ot, taka sierotka wrzucona do samolotu do USA. Że może moja droga teraz jest ciemna i ledwo widzę mój następny krok, ale za zakrętem może czekać słońce. Jak mantrę recytuję "myśl pozytywnie", a że mi się czasem nie udaje i czuję, że zapadam się głęboko w siebie, to może kwestia mojego charakteru i jeszcze trochę małej praktyki.
Mam nadzieję, że zmiana rodziny coś polepszy i problem tkwi w trudnym początku, nagłym rozstaniu z domem i jakimś szokiem poprzyjazdowym.  
Szkoła bardzo mnie rozczarowała i zdziwiła. Na blogach zawsze czytałam peany na temat amerykńskiego systemu nauczania i zupełnie nie przejmowałam się, że pójdę do prawdziwego high school. Miałam nawet nadzieję, że nareszcie naprawdę polubię naukę i odkryję w szkole coś innego niż tylko znienawidzoną instytucję.
Ale jak okazało się, szkoła w Indianie to zupełnie inna bajka. Najpierw dowiedziałam się, że nie mogę wziąć żadnych lekcji, na których mi zależało. To była okropna niespodzianka i wydaje mi się, że jest to wyjątkowo niesprawiedliwe, że nie mogą zrobić wyjątku dla jednej więcej osoby - exchange studenta. 
Mój plan, po wielu rozmyślaniach, pytaniach i modlitwach wyglada tak:

US history
Sociology
Geometry
PE Team sports
Spanish 2
English 11 Academic
Study Hall

Szkoła jest jednak wyjątkowo surowa i wymagająca. Przypomina mi moje gimnazjum, chociaż tam było mniej odgórnych, niemożliwych do przejścia przepisów. Lekcje nie są bardzo ciekawe i na niektórych  się nudzę. No własnie, podobno jednym z aspektów wymiany jest stres spowodowany niepewnością własnej roli/pozycji. Nie nawykłam odpuszczać sobie, pozwalać dać odpocząć ambicji i po prostu gapić się w ścianę. Na razie nie mam znajomych, ani planów po lekcjach, więc może nie doceniam jeszcze zmiany planu na w miarę lekki. Większość lekcji staram się zrobić w czasie study hall, resztę kończę w domu. I zaczynam pracować nad Hiszpańskim. Będę musiała poświęcić mu nalrawdę sporo czasu...

Nie mam pojęcia, jaką rolę mam tutaj odegrać. 
 Stoję na scenie i mam wrażenie, że zgubilam scenariusz i brak mi pomysłu, gdzie go szukać.

Nie dołączyłam oczywiście do żadnego clubu ani drużyny i nie mam przyjaciół. Każdą lekcję mam z innymi osobami i siedzę koło nie najlepszych kandydatów na przyjaciół (serio). 
Podobno jest szansa, że jutro mogę przyjść na trening cross-country, na razie popatrzyć, bo nie mam potrzebnych kwitków od lekarza i potem ktoś odwiezie mnie do domu... Więc jest nadzieja!
Tak naprawdę staram się nie nastawiać na zmianę szkoły, żeby nie rozczarować się bardzo (i tak wszyscy wiecie, że żyję tylko tą nadzieją, ale błagam - cicho-sza i udawajmy, że nad tym pracuję!). Zobaczymy, jak to będzie.
Mam taką przypadłość (chyba częściowo lub całościowo odziedziczoną po kimś...), że się  samodzielnie potrafię wprowadzić w stan udręczenia. 
Czyli? Czyli się martwię. Oczywiście wiem, że nie mam wpływu na nową rodzinę ani praktycznie...na nic innego, ale i tak się martwię. Nie potrafię przestać.
Przed wyjazdem moja mama powiedziała mi coś, co teraz często mi powtarza. 

"Chroń siebie".

I staram się nie zwariować i opiekować się czymś, czym mogę. SOBĄ. 
Chronić siebie przed tym całym stresem, zamieszaniem, niepewnością. Na razie probuję (to nie zakłada tylko zmuszania się do jedzenia! :-) ) 
Jeżeli jesteście osobą taką jak ja, zdolną (pisząc mało literackie językiem) "zajechać się na smierć", powtórzcie sobie codziennie rano, tuż po pomyśleniu o tym, że nie jesteście sami i ktoś (jeśli jesteście wierzący, Bóg szczególnie zalicza się do listy opiekunów!) stoi za wami murem, powtórzcie sobie kilka razy "Chroń siebie" i przytulcie się na pocieszenie. Na razie testuję to na sobie i mam nadzieję, że zobaczę jakieś efekty ;-)
Staram się dać sobie trochę czasu i  spokojnie, regularnie pozwalam tuszowi do rzęs spłynąć po policzkach. Dzisiaj miałam piękne turkusowe smugi. Ach, cóż za oryginalny make-up! 
 Oczyszczanie organizmu z toksyn to najważniejsza sprawa, pamiętajmy!

Naprawdę minął tylko tydzień? Mam wrażenie, że przeżyłam już pół życia. Tak ekstremalnych emocji nie doświadczyłam bardzo dawno, jeżeli w ogóle. Brzmi to wszystko, jakby ktoś umarł, albo, co gorsza, jakbym to ja umarła. A jeszcze niedawno denerwowalam się, że ludzie traktują mnie, jakbym odchodziła na zawsze!
A przecież, jak napisał mi tato: "Za kilka miesięcy, pod słońcem Toskanii, będziemy się z tego śmiać". Koniecznie jedząc jakieś genialne włoskie jedzenie, Tatuś! Czuję, że po powrocie do Europy zacznę naprawdę (!) grubnąć - Stany to pikuś, połowy rzeczy nie włożę do ust - fuj, fuj, fuj. Ale wspaniały makaron ze świeżymi warzywami, prawdziwe lody, dżem figowy na śniadanie... O moich ukochanych, domowych (tzn. zrobionych przez obdarzonego zdolnościami gotowania członka rodziny) potrawach nie wspominając! 
Pisanie ma właściwości terapeutyczne i ja czuję się teraz jak po wizycie w gabinecie psychologa (wyobrażam sobie, że tak się można czuć...). Biedni tylko wszyscy świadkowie mojej terapii blogowej! 
Pocieszajcie się, że może wkrótce zaczniecie poznawać świat przed moimi oczami zamiast penetrować ze mną zbolałe części mojego umysłu.
Na dworze robi się ciemno i cykady urządzają prawdziwy koncert. Zmieniam więc miejsce i planuję napisać dziś lub jutro jeszcze jedną, krótką chociaż notkę o charakterze mniej... Płaczliwym. 
Wyrzucamy do kosza biedne, mokre kulki i ruszamy! 
Jeszcze nikt nie umarł.
 A właściwie to wlasnie chcę napisać o pewnym niefortunnym zgonie...









niedziela, 18 sierpnia 2013

Pierwsze dni szkoły (troszkę z obowiązku)

Minęły trzy dni szkoły.
Trzy?
Naprawdę tylko trzy?
Czuję się, jakbym przebiegła prawdziwy maraton, trwający dzień i noc. Bez przystanków na wodę i banany! 
Moje emocje były... Intensywne. Wszystko się złożyło - sprawa rodziny, pierwsze trudne dni szkoły i wielkie niezdecydowanie - co z moim planem, jaka ma być moja rola tutaj. Z nagłym przerażeniem uświadowmiłam sobie, że znów daję się zapędzić w zupełnie bezsensowny szkolny wyścig. I nie do konca jeszcze wiem, jak wyluzować w szkole. ale nie za bardzo, bo przecież C muszę mieć.
Więc w koszu wylądowało duuużo chusteczek.
Pierwszy dzień szkoły miał być świetny. Kurczę, żółty autobus, kolejka przyjaciół gotowych do zawarcia przyjaźni, może jakiś łagodny wstęp do równie przyjemnej nauki (w końcu to AMERYKANIE?).
Wstałam o tej ciemnej i mroźnej 5:30, zjadłam owsiankę z wodą z braku mleka (nie polecam, to nie było wybitne przeżycie kulinarne) i ruszyłam z moim wyjątkowo chętnym do rozmowy towarzyszem na nasz autobus. I tak, założyłam sukienkę w ten lodowaty poranek. Teraz już wiem, że w Indianie lepiej chodzić w jeansach i swetrze! 
Z autobusu obserwowałam wschód słońca, jadąc przez szerokie pola kukurydzy i mimowolnie słuchając porządnego country, ktorego fanką okazała się oczywiście pani kierowca! 
A potem pamiętam tylko słowa kierowcy autobusu "Shoot for the moon and If you lose, you'll kandydatów among the stars"  i ściśnięty ze stresu żołądek.
 I gdzie ja, motyla noga, wylądowałam? 
Nie mogę sobie przypomnieć wszystkiego ze szczegółami. Latałam z klasy do klasy, ledwo mogąc unieść te wszystkie książki i próbowałam otworzyć moją szafkę (co opanowałam mniej więcej dopiero w piątek!)
Nie wiem, może szkoła w Indianie przygotowuje ludzi do zostania wybitnymi farmerami, w każdym razie to nie jest takie proste, łatwe i przyjemne.
Wróciłam z toną zadań domowych, mnóstwem zasad i wymagań i zapowiedzianymi testami.
Niestety nie mam wielu fun classes, bo nie były już dostępne (za późno, za późno...).
Moja szkoła okazała się na wyjątkowo wysokim poziomie, ludzie przemeldowują się, żeby posłać do niej dzieci. I ma wiele surowych zasad - żadnych, chyba że w absolutnej emergency (chyba zacznę pracować nad krwotokami...) przepustek do toalety w czasie lekcji, w czasie lunchu nie można opuścić stołówki i wiele innych.
I ja w tym wszystkim, zagubiona i z zaleceniem "traktować jak normalnego ucznia".
Chyba znów, po raz drugi zmienię mój plan, bo matma wciąż na nieosiągalnym poziomie... Nie mam bladego pojęcia, jak go logicznie ułożyć. Teraz mam już dość problemów, ale dopiero dziś pomyślałam tak naprawdę, że przecież nie wiem, co się ze mną stanie po powrocie!  Więc ze sciśniętym żołądkiem próbuję podjąć decyzję, czy wziąć kurs biologii, czy uczyć się czegoś innego na matmie, czy wziąć study hall. jak tylko myślę o kolejnym podejmowaniu decyzji w sprawie moich lekcji mam ochotę walić głową w ścianę. 
Nie wiem, nie wiem, nie wiem. Każdy radzi mi inaczej, a ja nie mam siły analizować opinii innych i szukać w moim zabałaganionym umyśle mojej własnej.
Nie powiem, zdziwiło mnie ta szkoła! To prawie koszary wojskowe...
Piszę tę notkę trochę z konieczności, bo przecież trzeba napisac coś o szkole. Zaczęłam ją tworzyć w piątek, ale z perspektywy tego wszystkiego, co teraz się dzieje, pierwsze dni w szkole wydają mi się naprawdę dalekie, dlatego przepraszam, że może nie jest zbytnio rozbudowana. 
Gubię się trochę w tym wszystkim i czuję się naprawdę przytłoczona. Jutro ostateczne poprawki planu i kolejne stresy, kolejne lekcje, kolejne starania... 
Mam nadzieję, że mimo wszystko moja droga troszkę się wyprostuje niedługo. Bo ile można żyć z pędzącym sercem, prawda?


piątek, 16 sierpnia 2013

Dlaczego niektórzy znajdują się teraz w środku pola kukurydzy?

Mam w połowie skończoną notkę o szkole, pierwszych dniach i wielu innych rzeczach, które się wydarzyły. Ale stało się coś, o czym muszę napisać bez zwłoki i stwierdziłam, że jakoś wytrzymacie chwilkę bez notatki o moich szkolnych zmaganiach. Dacie radę?

Nie musiałam nawet wiele w tym kierunku robić. Szykowałam się na rozmowy z koordynatorem, myślałam o konkretnych, uzasadnionych powodach i ogólnie byłam niepewna całej sytuacji.
Ale wszystko wyjaśniło się samo. Na pewno wiecie już, o czym próbuję napisać, oplatając potwornie (tak, wszyscy to uwielbiają!).
Ok, to może jeszcze tylko jedno naprowadzenie dla tych, którzy lubią zagadki, ale nie potrafią ich rozwiązywać (nie piszę o sobie, tak?).
Kochani wymieńcy, czy wiecie, czemu zostaliście wytypowani spośród tylu innych? Dlaczego wy, nastolatki z nieznanej Polski trafiacie tu i tam? Ja zastanawiałam się nad tym cały czas. Czemu ta rodzina? Zainteresowania trochę się nie zgadzały, może wiek, może religia? 
Ja już wiem.
No dobrze, powiem to wreszcie.
Zmieniam host rodzinę.
Dzisiaj dowiedziałam się, że jutro rano jadę w godzinną podróż do koordynatorki, żeby z nią porozmawiać.
Wybrali mnie dlatego, że... Nie napisałam, ze uprawiam sport. Ponieważ nie zaznaczyłam wyraźnie, że mam jakąś silną pasję, albo że będę chciała (ojej, co za zaskoczenie!) zostawać po lekcjach w klubach lub dołączyć do drużyny.
A ja przyjechalam i wiedziałam, że w domu się w życiu nie dam zamknąć.
Spytałam moją hm, czy mogłaby mnie odebrać z kilku treningów cross country, zanim poznam jakiś znajomych.
Oświeciła mnie, że nie jest taksówką i będę musiała zapytać przyjaciół (których już mam?) o podwiezienie.
Myślę, że z ich strony nie chodziło tylko o odbieranie mnie przez kilka dni z treningów. Chyba myśleli, że będę samoobsługową maskotką, która coś opowie, zabawi dzieci, pojedzie do szkoły autobusem i grzecznie autobusem wróci.
I nie będzie potrzrebowała pójść na zakupy, poznać przyjaciół, zwiedzić okolicę, zrobić COŚ.
Cieszę się, że nie musiałam bawić się w prokuratora i oskarżać ich o każdy szczegół, żeby przekonać koordynatora (naprawdę nie mam gdzie robić lekcji!), ale nie powiem, że nie zrobiło mi się przykro. 
Kurczę, to dlatego jestem w środku pól kukurydzy? Tak wygląda typowanie studentów i rodzin? Który łatwiejszy w obsłudze?
Poszłam do pokoju, nie zauważyłam nawet łez, które napłynęły mi do oczu. Płakanienjest dla mnie równie naturalne jak oddychanie! Czegóż mnie te Stany uczą ;-)
Na szczęście ja też nie byłam zachwycona tym placementem i tą rodziną. Warunkami i ich stosunkiem do mnie. 
Więc udajmy, że były to łzy szczęścia. Bo naprawdę się cieszę! I jestem podekscytowana jak przed wyjazdem. 
No dobrze, trochę inaczej.
Może to nowy początek mojej przygody?
Nie wiadomo, możliwe, że zmienię szkołę (to byłoby miłe widziane).
Zobaczymy, jak to wszystko się potoczy. Może potrwać troszkę, nawet kilka tygodni :-( oby jak najkrócej!!! 
Trzymajcie za mnie kciuki!
Dobrze, muszę iść spać, bo jestem zupełnie wykończona tym tygodniem, a jutro wcześnie wstaję. Wyobrażacie sobie, że tydzień temu pakowałam moją walizkę? Ja zupełnie tego nie pojmuję! 
Dzięki za wszystkie komentarze. Przepraszam, że na nie nie odpowiadam, ale mam jakiś problem z Ipadem i nie mogę dodawać komentarzy w 95%. Postaram się coś wykombinować, na razie dziękuję wam tutaj za dobre rady i po prostu kilka miłych słów.
Dobranoc!

wtorek, 13 sierpnia 2013

Ostatni dzień wakacji

Dzisiaj znowu obudziłam się wcześniej i przez dwie godziny myślałam i próbowałam uspokoić rozpaczliwie bijące serce (wariactwo) Opracowałam też ambitny plan dnia.
Żeby zdążyć do szkoły będę musiała wstawać o 5:30, więc nie wiem, kiedy będę się zamartwiać. Co za szkoda... Późne chodzenie spać  na pewno odpada!
Na śniadanie starałam się zrobić sobie owsiankę, która nie jest do końca instant... Zmusiłam się do zjedzenia całej miski. To było wyzwanie! Przez stres i zmianę czasu mam konflikt z apetytem.
Potem pozbyłam się nadmiaru wody z organizmu, czytając maile i wiadomości. 
Tak w ogóle to piję tu naprawdę rekordowe ilości wody, mają w kuchni taki baniak z dwoma kurkami i z plastykowymi kubkami jak u lekarza czy coś! 
A potem... Nawiązywałam relację z młodszą siostrą. Reszta rodzeństwa na razie zupełnie mnie ignoruje, ale cóż. Poszłysmy na rowery (moja okolica to dwie ulice z domami i highway, więc już po dwóch kólkach znałam wszystkie domu na pamięć. Nie ma co jak mieszkać w zupełnej pustce), potem uczyłam ją grać w "kolanko", kopałyśmy gigantyczną piłkę. Okazało się, że mają trochę gier planszowych i ograłam ją w Operację i LIFE (starałam się nie wygrywać, ale niespecjalnie mi się udało). 

Pole za ogrodem

Następnie wygłupiałyśmy się, latając na boso po ulicy i wymyśliłam rysowanie kredą po chodniku. Starałam się namówić ją, żeby zamiast lodów zjadła coś innego na lunch i udało mi się zaserwować jej jajka, ale zjadła je z dwoma cheeseburgerami z opakowania, więc amerykański akcent był ;-)



Więc ten dzień nie był najgorszy. Cóż, będę się przyjaźnić z 10-latką!  Starsza siostra... To jakaś inna planeta. Serio.
Na obiad zjedliśmy makaron z gotowym sosem do spagetti. So much american...
W mojej okolicy niestety nie ma żadnych wymieńców z mojej organizacji, jest cień szansy, że są jacyś z innych... Podobno wszyscy z CCI mieszkają w Indianapolis. Bardzo szkoda, chciałabym mieć jakieś wsparcie w osobach w tej samej sytuacji. Naczytałam się na blogach o przyjaźniach między exchange studentami! 
Nie piszę już wiecej o moich rozterkach i zmartwieniach, dam wam dzień przerwy od moich smutków. Na szczęście jutro zaczyna się szkoła - nie sądziłam, że kiedykolwiek będę czuła taką ulgę myśląc o niej! Bardzo się boję tego pierwszego dnia, ale z drugiej strony jestem szczęśliwa, że coś się wreszcie ciekawego wydarzy! 
Nie chcę was zbytnio stresować, kochani wymieńcy, teraźniejsi i przyszli - muszę po prostu gdzieś o tym wszystkim napisać, poza tym na razie mam sporo czasu. Pamiętajcie, że każdy ma inne odczucia i przeżycia. Dziękuję wszystkim za wspaniałe komentarze i słowa pocieszenia - naprawdę cieszę się z każdego wsparcia, które otrzymuję od was. To podnosi mnie na duchu. Poza tym wiedza o tym, że inni czytają mojego bloga, jest uskrzydlająca!
Pozdrawiam  jeszcze szykujących się na wymianę (pakujcie się mądrze!) i wszystkie kochane, bliskie mi osoby :-)

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Kilka nowych wydarzeń

Przez cały dzień myślałam, czy mam pisać dzisiaj jakąś notkę. W końcu, trochę z nudów, podjęłam tę życiową decyzję.
Powstrzymam się na razie z opisem mojej host rodziny i wszystkich rozczarowań, jakie mnie spotkały, bo muszę to wszystko jeszcze przemyśleć i nie straszyć zbytnio innych...
Rano obudziłam się i za wszelką cenę starałam się kontynuować przerwaną czynność. Nie udało się, więc mimowolnie zaczęłam się stresować. Taki tam normalny poranek.
W końcu usłyszałam pytanie do drzwi. To była hmama, która oznajmiła mi, że jednak podwiezie mnie dzisiaj do szkoły. Kiedy wychodzimy? Miałyśmy być tam o 13:00. Odetchnęłam z ulgą, myśląc, że mam jeszcze trochę czasu. Taak... musiałam być gotowa w 10 minut. Rzeczywiście był to PORANEK. Nastrój poprawił mi fakt, że przed drzwiami zobaczyłam mój bagaż. Przywieźli go chyba w środku nocy, bo bardzo długo czekałam na niego wieczorem i dzwoniłam nawet na lotnisko, żeby dowiedzieć się, czy go znaleźli (delivery proces initiated - to wyjaśnia wszystko....).
Pojechałyśmy do szkoły, która jest w środku pola kukurydzy i dojechanie do niej zajmuje pół godziny. Będę musiała wstawać koło 5:40, żeby zdążyć na autobus! Horror! 
Jak większość w Stanach, moja szkoła jest olbrzymia. Ma trzy piętra i całą masę korytarzy. Od razu poszłyśmy do pokoju councellorki, ja jeszcze rozespana i rozpaczliwie promująca znaleźć kosz na gumę do rzucia (uwielbiam, kiedy nie mam czasu zjeść śniadania i umyć zębów). Wybór przedmiotów był jakąś masakrą. Prawie wszystkie klasy były już pełne, wymagały kursów w poprzednich latach albo nazywały się "technology - comstructions". Ale... Jestem seniorem! To dopiero awans :-) Moje przedmioty to:
United States History
Journalism/sociology (jeszcze nie wiem, którą wezmę, mam się w środę zapytać nauczyciela, czy mój poziom angielskiego będzie problemem na journalismie).
Pre-Calculus
PE:Team Sports
Spanish II
Lunch
English 11: Academic
Biology I

Moja szafka ma dziwny numer F2001 - udało mi się ją otworzyć po 5 próbach i z pomocą jakiegoś pracownika. Poza tym mam 99% pewności, że się zgubię w drodze z klasy do klasy. Każdą mam na innym piętrze! Przerwy trwają 6 minut (serio nie mogli dać po po prostu 5?). 
Po prawie 2 godzinach wyszłyśmy ze szkoły i wróciliśmy do domu, gdzie o 3:00 zjadłam płatki śniadaniowe. Kiedyś trzeba ;-)
No dobrze, nie ominę tej części mojego dnia... bowiem pózniej nastąpił kryzys. Otworzyłam mój bagaż (który zajął niemal cały pokój!) rozłożyłam wszystko na łóżku i się załamałam. Dostałam tylko dwie szuflady i kilka wieszaków. Zaczęłam więc przeglądać pocztę, chciałam napisać do rodziców maila, kiedy zobaczyłam wiadomość od mamy. No i wybuchłam płaczem. Tak po prostu. Wszyscy byli zajęci sobą (a właściwie IPadami/Iphonami i telewizorem), więc szlochałam sobie spokojnie, wydmuchując raz za razem nos. Kiedy wreszcie się uspokoiłam, postanowiłam napisać odpowiedź i łzy znów napłynęły mi do oczu. Wystukałam więc co mogłam, starając się nie utopić niewinnego IPada. 

Kiedy człowiek nie ma co robić i z kim pogadać, zaczyna myśleć mało pozytywnie...
Potem wróciła hm, zrobiła makaron z sosem ze spagetti i pojechałyśm na zakupy do sklepu podobnego do makro. Kupili jakąś tonę gotowych posiłków, burgery, lasagnie i podobne rzeczy, które wkładasz do mikrofalówki (podstawowy sprzęt w amerykańskim domu)  i ta-dam! I oczywiście chleb tostowy, który podobno jest normalnym chlebem. Ha-ha! Ja kupiłam sobie (tak, musiałam zapłacić za moje zakupy. Mam wrażenie, że oni strasznie oszczędzają, wszystko biorą z promocji w wielkich opakowaniach...) jakiś gigantyczny wór marchewek, paczkę jabłek, jajka i pakę 12O porcji owsianki :-) (instant, tylko taką tu mają).  Oczywiscie nie miałam pojęcia, co wybrać, więc musiałam porozmawiać z jakimś innym konsumentem nienaturalnej ilości owsianek...
Potem pojechaliśmy do innego sklepu po przybory szkolne i mam już mój segregator, ołówki i kilka notesów! Jej! 

Już w domu obdarowałam rodzinkę prezentami z Polski i pod telewizorem (mają dwa telewizory, serio!) leży już koronkowy obrusik, a w doniczce stoi flaga.
A pózniej... Wszyscy rozeszli się do swoich norek, na dworze zaczął padać deszcz a ja zjadłam amerykańskie, baaaardzo czerwone jabłko, które mogło spokojnie zagrać w "Królewnie Śnieżce" ;-)



niedziela, 11 sierpnia 2013

Pożegnalny ton

Morza I oceans grzmią
Pieśni pożegnalnej ton.
Jeszcze nieraz zobaczymy się,
A teraz...
Czas stawić żagle i z portu wyruszyć nam w rejs!
(~szanta "Pożegnalny ton")

Od czego właściwie zacząć tę notkę? Myślałam nad tym kilka minut, ale wciąż nie wiem, jak tu logicznie wszystko opowiedzieć.
Chyba zanim przejdę do samych przygód w czasie podróży, cofnę się do piątku. Czy w jeden dzień można się spakować? Nie polecam, ale jak się okazuje - nie jest to niemożliwe. Podjęłam próbę przygotowania wszystkiego wcześniej i bez entuzjazmu rozłożyłam trochę rzeczy na łóżku, ale jak można się spodziewać, to nie jest najtrudniejsza część... W każdym razie w piątek poszłam jeszcze do fryzjera i wczesnym popołudniem zaczęłam się zbierać. A skończyłam? No cóż, w stanie lekkiej histerii, po północy.
 Po południu miałam jeszcze pożegnalny obiad rodzinny z moim ulubionym łososiem w wykonaniu mojego taty (och, jak polsko!).
W piątek, i w zasadzie przez wszystkie ostatnie dni w Polsce, nie miałam czasu na jakiekolwiek sentymentalne pożegnania, spacery po okolicy i rozmyślania. Bardzo szybko przyszła sobota.
Wstałam już z bólem brzucha. Wspaniały poranek! Po raz tysięczny omówiłam z rodzicami drogę przez lotniska, zadając coraz bardziej idiotyczne pytania - leciałam samolotem już wiele razy, ale nagle, gdy słyszałam słowo "terminal" miałam pustkę w głowie. (Czyli nastąpiło krańcowe ogłupienie.)
Zanim się zorientowałam, musieliśmy już wyjeżdżać na lotnisko. Dopięłam torby, po raz ostatni wygłaskałam koty i przeszłam cały dom. I już. Tyle. W kilka minut zostawiłam wszystko.

Dotarliśmy na lotnisko. I nastąpiła jedna z najniezwyklejszych chwil - pożegnanie. Ma w sobie wywołującą przyjemne mrowienie w czubkach palców ekscytację, niepokój, orzeźwiającą radość  i ten rozdzierający żal. To było bardzo, bardzo trudne. Po prostu odwrócić się, wytrzeć łzy, żeby przejść jakoś przez kontrolę i iść do przodu, mając świadomość, że twoi bliscy stoją 5,10,15 metrów za tobą, i że już nie możesz do nich wrócić.
Pierwszy samolot - Wrocław --> Frankfurt. Długo staliśmy na lotnisku. Wciąż z niepokojem spogłądalam na zegarek. Wiele nasłuchałam się o lotnisku we Frankfurcie, a że mam wspaniałą orientację w terenie, wolałabym mieć trochę więcej czasu. A ile mi zostało na znalezienie mojego gate'u? Niecałe pól godziny! Pędziłam jak szalona, ciągnąc moją małą walizkę i walcząc ze spadającą z ramienia torbą. Biegłam i biegłam za znakami, ale wciąż nie widziałam celu. Wreszcie na ostatniej prostej, kiedy do lotu miałam 5 minut, wyszła do mnie pani z obsługi krzycząc "Waszyngton?". I wtedy zapomniałam, że mówię po angielsku. A własciwie bylam tak zdyszana, że ledwo moglam coś powiedzieć. Dlaczego zawsze trafiam na baaaardzo wyraźnie mówiące murzynki? 
Mój popis inteligencji zaczął się od pytania: "Where do you come from?". "Frankfurt". "Nooo, ya r not from Frankfurt, girl!". Może na tym zakończę opis tej genialnej rozmowy w drodze samolotu.
Weszłam jako ostatni pasażer, przeszłam całuski samolot, żeby zająć moje miejsce. Ja zawsze najlepsze - w samym środku rzędy, pomiędzy dwoma murzynami. Yupi! Jak to się dzieje, że tak wiele osób spotyka kogoś, z kim można zamienić parę słów w samolocie, a ja zawsze trafiam na ludzi z wielkimi słuchawkami, którzy wyglądają, jakby wracali do Bronxu?
I co? Oczywiście znów mieliśmy opóźnienie (nie przeze mnie, nie spóźniłam się aż TAK!).
Podróż minęła mi bez fajerwerków, obejrzałam film, poczytałam i usilnie starałam się zdrzemnać. Udało się. Spalam jakieś pół godziny...
I wreszcie, wreszcie, wreszcie dotarliśmy! I zaczęła się zabawa. Mieliśmy spore opóźnienie, ale nie tylko my. W mniej więcej tym samym czasie doleciało kilka samolotów i kolejka do security była olbrzymia... Wreszcie dotarłam (do kogo? Murzyni z dziwnymi akcentami mnie kochają!) i poszłam szukać mojej walizki, którą musiałam tam przechwycić. Jak można się domyślić, wszystcy odebrali bagaże, a moja torba zbuntowała się i postanowiła zwiać. Musiałam więc czekać po jakiś kwiatek, potem znów w kolejce do wyjścia i kiedy wyszłam na mój terminal miałam 10 minut do odlotu samolotu. I maraton do przebiegnięcia. Lotnisko było autentycznie puste. Prawie zero obsługi, niektóre części pozamykane. A ja nawet nie znałam mojego gate'u! 
Kiedy miałam już łzy w oczach, udało mi się znalezc tablicę z "departures". Wsiadłam w kolejkę do innego terminala. I znalazłam, znalazłam! Podbiegłam z moją kartą pokładową i zostałam poinformowana przez fantastycznego murzyna, że mój samolot odleciał. 
Przez chwilę stałam w szoku, nie mogąc nic powiedzieć. Słyszałam tylko, jak wali mi serce.
Kiedy następny samolot?
Jutro o 8:30.
Bożebożeboże.
Pan przebookował mi bilet i powiedział, że niestety muszę spędzić noc na lotnisku, bo nie mam 18 lat i nie dadzą mi hotelu. Zaprowadził mnie do pokoju dziecięcego, gdzie oczywiście nie starczyło dla mnie prowizorycznych łóźek a i dostałam trzy lotniskowe krzesła. Pozostała kwestia host rodziny, która wyruszyła już do Indianapolis, żeby mnie zabrać. A miałam tylko ich domowy telefon. Zadzwoniłam więc do koordynatora, znów zapomniałam języka i otrzymałam obietnicę, że się tym zajmie. Kupiłam więc herbatę w DD i starałam się znaleźć sobie miejsce w pięknie sie nazywającym "club of young travelers". 
Noc na krzesłach nie należała do przyjemnych, ale przynajmniej udało mi się chwilkę zdrzemnąć. A rano bagel i w drogę! Tym razem byłam gotowa, kiedy rozpoczął się boarding i udało mi się wsiąść do samolotu.

Otóż Indianapolis!

I cóż... W Indianapolis musiałam zgłosić zaginięcie bagażu, który udał się w podróż - prawdopodobnie do Chicago. I spotkałam moją host rodzinę. Właściwie przyjechała tylko mama z najmłodszą córką. Liczyłam cichutko na plakat powitalny, no niestety. Powitanie było troszkę niezręczne, nie do końca wiedziałyśmy, co mówić, przez większość czasu opowiadałam moje przygody.
Do Lafayette jechałyśmy około godziny. Krajobraz jak z filmu - autostrady i kukurydza ;-) A potem... Parę rzeczy okazało się być zupełnie inne, niż przypuszczałam. A właściwie niż przeczytałam w aplikacji. Nie mam sama pokoju. Dzielię go z 11-letnią host siostrą. I jest...malutki. Mamy tylko troszkę miejsca pomiędzy łóżkami i szafę. Dowiedziałam się też, ze szkolny bus jeździ tylko od razu  po lekcjach i host mama nie może mnie odbierać codziennie pózniej, więc chyba muszę zrezygnować z planów dołączenie do drużyny sportowej lub masy klubów. 
Spotkanie z moim guidance councellorem mam prawdopodobnie przed lekcjami w środę, więc na razie nie mam pomysłu, jakie przedmioty muszę wziąć i które bym chciała.
Dzisiejszy dzień był bardzo dziwny. Wszyscy głownie kąpali się w basenie (a ja przecież nie mam stroju), albo siedzieli w pokojach, więc trochę nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale potem namówiłam młodszą siostrę na krótki spacer po okolicy i atmosfera trochę się polepszyła. Próbuję więc myśleć pozytywnie i NIE ZASYPIAĆ.  Chyba mam lekki Jet Lag, kiedy myślę o jedzeniu to... Fu, i ogólnie czuję się dziwnie. Pocieszam się, że będzie lepiej i powtarzam sobie, że to dopiero pierwszy dzień. 
Wszyscy, którzy jeszcze przed podróżą - dacie radę, nie zwariujcie ze stresu. Jeśli macie jednak przeczucie, że zgubią waszą torbę, SPAKUJCIE JAKIŚ ZESTAW UBRAŃ do podręcznego. Bo znienawidzicie koszulkę, którą macie na sobie na zawsze ;-)