wtorek, 20 sierpnia 2013

Wyjaśnienia i blogerka na kozetce

Może najpierw troszkę słów wyjaśnienia. O mojej host rodzinie i tym, co teraz się u mnie dzieje...
Powiem szczerze, że już kiedy dostałam ich aplikację miałam złe przeczucia. Starałam się myśleć pozytywnie i nie skupiać się na myśli, że mogę jechać do jaskini wilków (wlasnie tak to sobie wyobrażałam!). Już od początku nie dawało mi spać pytanie: "Co zdecydowało o tym, że własnie mnie wybrali?". Przerażalo mnie, że w zainteresowaniach dzieci widniały tylko "computers" a hm, niby singielka, na facebooku na każdym zdjęciu pojawiała się z jakimś mężczyzną.
Ale cóż poradzić, przecież nie miałam wpływu na wybór rodziny i chociaż miałam kryzys przedwyjazdowy i pomysł z wymianą nie był już tak ekscytujący, to spakowałam walizkę i zaczęłam naprawdę cieszyć się z czekającej mnie przygody.
Ale jak mogliście przeczytać w poprzednim poście, nic nie poszło tak, jak powinno.  Już na lotnisku dowiedziałam się, że "To jest Kristen, z którą będziesz w pokoju". Słucham? Jechaliśmy przez niekończącą się autostradę, kukurydzy przybywało i moich zmartwień również.
Nie chcę się już rozwlekać tego tematu. Nie mam powodów, żeby szukać oskarżeń, bardzo ułatwili mi sprawę tym, że sami zdali sobie sprawę ze swojego błędu. Gdybym to ja chciała wnioskować o zmienę rodziny, musiałabym u nich mieszkać jeszcze przynajmniej przez miesiąc! 
 Naprawdę nie mają warunków - rodzinnych, domowych, żadnych na goszczenie wymieńca. 
Starsza córka mnie nie toleruje, młodszy nie zauważa, a hm zajmuje się swoim chłopakiem i tysiącem treningów, lekcji, kursów (gra nawet w drużynie siatkówki!).  To prawda, mała jest sympatyczna. Ale chyba też nie w pełni zachwycona z dzielenia malusieńkiego pokoiku z nastolatką, która przywiozła całą walizkę rzeczy (i jeszcze mówi, że spakowała najistotniejsze. Zgroza!). Nie chodzi nawet o to, że traktują mnie bardzo źle, bo tak nie jest. Po prostu oni nie wiedzieli, co robią, i nie zostaliśmy dobrze dopasowani.
Wyjaśniłyśmy sobie wszystko z hm i... Na pewno będę zmieniać rodzinę. Pozostaje pytanie - kiedy?
W sobotę pojechałam na spotkanie z koordynatorką. Najpierw odbyło się planowe zapoznanie z innymi wymieńcami z regionu. Nie jest nas dużo, jedynie cztery osoby. Musieliśmy przejść przez wszystkie punkty programu i opracowywaliśmy scenariusze zachowań, omawialiśmy stresujące sytuacje itd. Wszyscy mają na razie dobry start i okres idealizacji. Przyznam, że miałam na razie najwięcej przygód, głownie tych nieprzyjemnych. Łzy często gęsto, z różnych powodów, napływały mi do oczu. A oni patrzyli na mnie przerażeni. Co poradzić.
Potem po wszystkich przyjechały rodziny (tylko ja mieszkam tak daleko, oni raczej w swojej okolicy). I porozmawiałam z koordynatorką, Kathy, sam na sam. Oczywiście nie protestowała, wysłuchała mnie uważnie i obiecała, że zacznie poszukiwania nowej rodziny. I rzecz jasna ja mam się niczym nie martwić i zostawić to jej. Potem... W zasadzie to sprawy poszukiwania rodziny są skomplikowane. Rodzina koordynatorki zaproponowała, że mogą mnie wziąć (spotkałam ich przez przypadek i bardzo wzruszyła ich moja historia. Ja jednak jestem osobą, która polega calkowicie na swoich przeczuciach i wydawało mi się, że nie jest to dla mnie idealny wybór.) i musiałam na razie błagać o umieszczenie ich na "liście rezerwowych". Możecie się domyślać, że oczekiwała ode mnie innej reakcji...! 
Intensywne i na razie ukryte przed fundacją poszukiwania prowadzi genialny organizator i anioł wcielony w Oregonie. Pokładam w staraniach kochanej Moniki nieśmiałą nadzieję...
A, no i jest jeszcze pani z biura sportowców, która, gdy przyszłam z jakimiś papierami, wyraziła niepewną na razie propozycję goszczenie mnie.
A w moim sercu prawdziwe burze.
Byłam już dłużej poza domem, ale tęsknię za moimi rodzicami już teraz. Nie chcę nawet myśleć, że minęło tak niewiele czasu. To prawda, że moja sytuacja sprzyja tęsknocie za domem....
Na razie nie jestem jeszcze rozpaczliwie homesick, czuję się za to bardzo kochana i po prostu mam ochotę ich uściskać, całą rodzinkę. Nie wiem, czy jestem jedyna w tych przemyśleniach, ale dopiero teraz widzę olbrzymie wsparcie, które od nich otrzymuję. Przez ostatnie, ciężkie dni, codziennie rano budziłam się, od razu sprawdzałam maile i czytałam je jeszcze w łóżku (jak najszybciej), przy śniadaniu (wzruszając się bardzo) i w autobusie (szykując się do walki). Kiedy budzę się sama, w nieznanym miejscu, cieszę się niesamowicie, gdy zaczynam dzień wiedząc, że nie jestem samotna i zupełnie opuszczone na końcu świata. Bez nich (i innych osób, które myślą o mnie i piszą mi wiadomości!)  już byłabym w samolocie do Polski. Staram się nie rozczulać i nie dzielić zbytnio moimi wzruszeniami. Wiem, że to wszystko może brzmieć trochę ckliwie i za słodko, ale myślę o nich i z jednej strony płaczę (tak, znów moczę Ipada. Chyba już wiem, czemu się biedaczek zawiesza!), a z drugiej wiem, że nasza relacja się wzmacnia. Nie wspomnę na razie o tęsknocie za moim nie takim już małym v
Braciszku, który jeszcze na wakacjach i z dala od komunikacji.
Bardzo długo jestem już w strasznym, ściskającym za żołądek stresie i nie mogę się doczekać, kiedy poczuję, że ucisk zelżal. Mam nadzieję, że nie nastąpi to dopiero za dziesięc miesięcy...!
Powtarzam sobie, że nie znalazłam się tu przez przypadek, ot, taka sierotka wrzucona do samolotu do USA. Że może moja droga teraz jest ciemna i ledwo widzę mój następny krok, ale za zakrętem może czekać słońce. Jak mantrę recytuję "myśl pozytywnie", a że mi się czasem nie udaje i czuję, że zapadam się głęboko w siebie, to może kwestia mojego charakteru i jeszcze trochę małej praktyki.
Mam nadzieję, że zmiana rodziny coś polepszy i problem tkwi w trudnym początku, nagłym rozstaniu z domem i jakimś szokiem poprzyjazdowym.  
Szkoła bardzo mnie rozczarowała i zdziwiła. Na blogach zawsze czytałam peany na temat amerykńskiego systemu nauczania i zupełnie nie przejmowałam się, że pójdę do prawdziwego high school. Miałam nawet nadzieję, że nareszcie naprawdę polubię naukę i odkryję w szkole coś innego niż tylko znienawidzoną instytucję.
Ale jak okazało się, szkoła w Indianie to zupełnie inna bajka. Najpierw dowiedziałam się, że nie mogę wziąć żadnych lekcji, na których mi zależało. To była okropna niespodzianka i wydaje mi się, że jest to wyjątkowo niesprawiedliwe, że nie mogą zrobić wyjątku dla jednej więcej osoby - exchange studenta. 
Mój plan, po wielu rozmyślaniach, pytaniach i modlitwach wyglada tak:

US history
Sociology
Geometry
PE Team sports
Spanish 2
English 11 Academic
Study Hall

Szkoła jest jednak wyjątkowo surowa i wymagająca. Przypomina mi moje gimnazjum, chociaż tam było mniej odgórnych, niemożliwych do przejścia przepisów. Lekcje nie są bardzo ciekawe i na niektórych  się nudzę. No własnie, podobno jednym z aspektów wymiany jest stres spowodowany niepewnością własnej roli/pozycji. Nie nawykłam odpuszczać sobie, pozwalać dać odpocząć ambicji i po prostu gapić się w ścianę. Na razie nie mam znajomych, ani planów po lekcjach, więc może nie doceniam jeszcze zmiany planu na w miarę lekki. Większość lekcji staram się zrobić w czasie study hall, resztę kończę w domu. I zaczynam pracować nad Hiszpańskim. Będę musiała poświęcić mu nalrawdę sporo czasu...

Nie mam pojęcia, jaką rolę mam tutaj odegrać. 
 Stoję na scenie i mam wrażenie, że zgubilam scenariusz i brak mi pomysłu, gdzie go szukać.

Nie dołączyłam oczywiście do żadnego clubu ani drużyny i nie mam przyjaciół. Każdą lekcję mam z innymi osobami i siedzę koło nie najlepszych kandydatów na przyjaciół (serio). 
Podobno jest szansa, że jutro mogę przyjść na trening cross-country, na razie popatrzyć, bo nie mam potrzebnych kwitków od lekarza i potem ktoś odwiezie mnie do domu... Więc jest nadzieja!
Tak naprawdę staram się nie nastawiać na zmianę szkoły, żeby nie rozczarować się bardzo (i tak wszyscy wiecie, że żyję tylko tą nadzieją, ale błagam - cicho-sza i udawajmy, że nad tym pracuję!). Zobaczymy, jak to będzie.
Mam taką przypadłość (chyba częściowo lub całościowo odziedziczoną po kimś...), że się  samodzielnie potrafię wprowadzić w stan udręczenia. 
Czyli? Czyli się martwię. Oczywiście wiem, że nie mam wpływu na nową rodzinę ani praktycznie...na nic innego, ale i tak się martwię. Nie potrafię przestać.
Przed wyjazdem moja mama powiedziała mi coś, co teraz często mi powtarza. 

"Chroń siebie".

I staram się nie zwariować i opiekować się czymś, czym mogę. SOBĄ. 
Chronić siebie przed tym całym stresem, zamieszaniem, niepewnością. Na razie probuję (to nie zakłada tylko zmuszania się do jedzenia! :-) ) 
Jeżeli jesteście osobą taką jak ja, zdolną (pisząc mało literackie językiem) "zajechać się na smierć", powtórzcie sobie codziennie rano, tuż po pomyśleniu o tym, że nie jesteście sami i ktoś (jeśli jesteście wierzący, Bóg szczególnie zalicza się do listy opiekunów!) stoi za wami murem, powtórzcie sobie kilka razy "Chroń siebie" i przytulcie się na pocieszenie. Na razie testuję to na sobie i mam nadzieję, że zobaczę jakieś efekty ;-)
Staram się dać sobie trochę czasu i  spokojnie, regularnie pozwalam tuszowi do rzęs spłynąć po policzkach. Dzisiaj miałam piękne turkusowe smugi. Ach, cóż za oryginalny make-up! 
 Oczyszczanie organizmu z toksyn to najważniejsza sprawa, pamiętajmy!

Naprawdę minął tylko tydzień? Mam wrażenie, że przeżyłam już pół życia. Tak ekstremalnych emocji nie doświadczyłam bardzo dawno, jeżeli w ogóle. Brzmi to wszystko, jakby ktoś umarł, albo, co gorsza, jakbym to ja umarła. A jeszcze niedawno denerwowalam się, że ludzie traktują mnie, jakbym odchodziła na zawsze!
A przecież, jak napisał mi tato: "Za kilka miesięcy, pod słońcem Toskanii, będziemy się z tego śmiać". Koniecznie jedząc jakieś genialne włoskie jedzenie, Tatuś! Czuję, że po powrocie do Europy zacznę naprawdę (!) grubnąć - Stany to pikuś, połowy rzeczy nie włożę do ust - fuj, fuj, fuj. Ale wspaniały makaron ze świeżymi warzywami, prawdziwe lody, dżem figowy na śniadanie... O moich ukochanych, domowych (tzn. zrobionych przez obdarzonego zdolnościami gotowania członka rodziny) potrawach nie wspominając! 
Pisanie ma właściwości terapeutyczne i ja czuję się teraz jak po wizycie w gabinecie psychologa (wyobrażam sobie, że tak się można czuć...). Biedni tylko wszyscy świadkowie mojej terapii blogowej! 
Pocieszajcie się, że może wkrótce zaczniecie poznawać świat przed moimi oczami zamiast penetrować ze mną zbolałe części mojego umysłu.
Na dworze robi się ciemno i cykady urządzają prawdziwy koncert. Zmieniam więc miejsce i planuję napisać dziś lub jutro jeszcze jedną, krótką chociaż notkę o charakterze mniej... Płaczliwym. 
Wyrzucamy do kosza biedne, mokre kulki i ruszamy! 
Jeszcze nikt nie umarł.
 A właściwie to wlasnie chcę napisać o pewnym niefortunnym zgonie...









6 komentarzy:

  1. Strasznie ci współczuje ;c Trzymaj się, napewno wszystko się poprawi! :))

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytajac wiecej o twojej h-rodzinie coraz bardziej zastanawiam sie po co zdecydowali sie na exchange studenta?
    Twoja mama ma racje, najwazniejsze zebys chronila siebie. Sytuacje i miejsca sie zmieniaja, a ty musisz dbac o siebie i byc w formie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dokładnie, Twoja mama ma rację! Dbaj o siebie i nie poddawaj się, na pewno znajdziesz świetną rodzinkę, która zrekompensuje Ci to co się teraz dzieje. Trzymamy kciuki!

    OdpowiedzUsuń
  4. Kochana!
    Nie znasz mnie ani ja Ciebie więc może przesadziłam z tym "kochana" ale chcę Ci dać jak najwięcej wsparcia.. ile tylko mogę :) Sama myślę o wymianie, jestem w twoim wieku i śledzę twojego bloga od początku, nie powiem zasmuciły mnie twoje pierwsze niemiłe doświadczenia w stanach... ale po tym poście postanowiłam ci napisać iż uważam, że jesteś bardzo silna! Na prawdę podziwiam, chylę czoła i trzymam kciuki żebyś nadal walczyła o SWOJE. Jestem pewna, że jeśli teraz zaciśniesz zęby, będziesz kontynuować "chronienie siebie" wszystko się ułoży. Prawdopodobnie przeżywasz teraz jedne z trudniejszych chwil w swoim życiu, ale pamiętaj... Everything will be okay in the end. If it's not okay then it's not the end.

    Trzymaj się!
    Bądź silna :*
    I pamiętaj, że trzymam kciuki :)

    OdpowiedzUsuń
  5. study hall - haha! czy u Cb też to jest ambitne nicnierobienie, w sensie trzeba wyglądać na ciężko pracującego? :D a tak całkiem serio, to jak przyjechałam, to byłam ciut rozczarowana, bo poprzednicy nasi na blogach zawsze pisali jak jest super i że czas tak leci. a moja rodzina (jest w porządku) trochę mnie olewała i pierwsze 3-4 dni płakałam bardzo często i nie wiedziałam czy to tylko ja jestem taką beksą czy o co kaman.
    u mnie jest już dużo lepiej, po prawie 2 tygodniach, ale Ty chyba naprawdę musisz zmienić rodzinę. takie sytuację nas wzmacniają, zobaczysz, że to zaprocentuje, będziemy bardziej zaradni kiedyś w życiu :)
    TRZYMAJ SIĘ!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja na study hall staram się zrobic wszystkie zadania domowe, więc trochę wyglądam na zapracowaną! Myślę, że mamy bardzo zbliżone mimo wszystko orzeżycia i oczekiwania po tym, co przeczytałyśmy na blogach - rzeczywiście, zawsze super i nigdy ani łezki. Ale cóż! Głowa do góry, prawda? Oj, będziemy zaradne. Jeszcze będziemy gadać o tych "trudnych początkach" w Polsce ( a może Wrocławiu?) i siś śmiać pobłażliwie, patrząc na siebie

      Usuń