niedziela, 25 maja 2014

Pachnie wiosną

Ciekawa jest psychologia pisania i co nas popycha do złapania za pióro. Albo nie popycha... Przytłoczona trochę raportowaniem wszystkiego, co się u mnie dzieje przez maile, czaty,  pisaniem w prywatnym dzienniku, publikowaniem zdjęć w moim projekcie 365 (czyli jedno każdego dnia), intensywnej pracy na zajęciach pisania itd.,  pozwoliłam blogowi leżeć w wirtualnym słoneczku i odpoczywać. Chyba wypracował już estetyczną opaleniznę i trzeba go troszkę wziąć w obroty.
Zaczynam Finals Week po Memoriał Day.  Już nawet nie mam normalnego planu, ale dwa egzaminy, na początku i końcu dnia do końca tego tygodnia. A kiedy nastanie piątek... Szkoła w Indianie oficjalnie się skończy. Możecie w to uwierzyć? Ja nie potrafię! Zupełnie! To już? A gdzie wystawianie ocen? Walka o pasek? Konczenie podręczników? Tak po prostu, bardzo nagle, urywa się tutaj moja edukacja. 
Ostatnie tygodnie były wypełnione raczej przyjemnościami niż stresami. Było mi miło, codzinna rutyna nie dokuczała, szkoła nie irytowała. Skończył się Track, ale tym razem nie było wielkiego świętowania - kiedy tylko następnego dnia nie poszłam na trening, moje mięśnie zapłakały, że wcale nie chcą odpoczywać, ale biec, biec, biec...! 
Niewiele opowiadałam tutaj o tym okresie, zajęta i bardziej ceniaca sen niż relacje. Był to sezon krótki i dobry. Był wyzwaniem, ale wyzwaniem, któremu podołałam! Teraz  zaczynam zapominać te wielkie stresy i mało pozytywne myśli przed zawodami i wyjątkowo trudnymi wysiłkami na naszej szkolnej bieżni, ale co by nie było - cieszę się bardzo z dołączenia do drużyny! Dzielnie startowałam w wyścigach na 800 i 1600 metrów. Zawody, które większość sportowców tak uwielbia, były najmniej oczekiwanym wydarzeniem... Nie najgorzej się bawiłam, ale kiedy już przebiegłam co trzeba było... Jakoś potrafiła mnie wytrącic z równowagi presja trenera z jego zieloną teczką z czasami i moja własna, bo jak tu nie pobiec lepiej!  







Były zawody zamarzające, kiedy z kurtki musiałam rozebrać się do tych okropnych spodenek i bluzki na ramiączkach (w rozmiarze L, oczywiscie dodatkowe rozmiary przyszły po ostatnich wyścigach!), parne i gorące, że powietrze nad czarną bieżnią było gęste i falujące, niewyobrażalnie wietrzne, tak że miałam problem z pozostaniem na białej lini (biegnąc z gracją typową dla osób raczej pod wpływem substancji odurzających i dziwacznym grymasem cierpienia) - raz wiatr wiał z prędkością 45km/h. Marzenie, prawda?





Kiedy tylko skończyły się treningi zaczęło mi brakować mierzenia się ze sobą i nawet tego przezwyciężania zakwasów z (trudnego) dnia poprzedniego. Satysfakcji. Poczucia dobrego zmęczenia i ulgi snu. 
Nie narzekałam jednak na brak zajęć i jakoś tak przyjemnie było wrócić nagle do domu po lekcjach, nie musieć planować idealnego lunchu sportowca i godziny ostatniego posiłku przed wysiłkiem, mieć czas na przegrupowanie wewnętrzne i myślenie, pisanie, zebranie emocji. 
 Przez pierwszy tydzień dom był pełny, dzieci skończyły szkołę i zatrzymały się na kilka dni przed wyruszaniem w rożnych kierunkach na całe wakacje pracy, stażów itp. Dobrze było zobaczyć dziewczyny! Poszłyśmy z Abbie na obiad w sobotę do irlandzkiej restauracji. Pojechałyśmy właściwie, i to Newtonowym jeepem. Był wiatr we włosach i muzyka na cały regulator!





 A jedzenie jakie dobre! Zostałam wypytana o wszystko, co możliwe przez studentkę dziennikarstwa i podzieliłam się z nią odczuciami z całego roku, zyskując trochę wizji Newtonów na mój pobyt w ich domu. 
W niedzielę to my przygotowywałyśmy wielką uczę na Dzień Matki. Wszyscy zrezygnowali z meczów i po kościele i śniadaniu pracowaliśmy w ogrodzie. 

A obiad, obiad był na bogato, ileż wspaniałości udało nam się wyczarować (tzn. Ja byłam siłą pracującą, od krojenia, ale zawsze!). Nie zabrakło nawet ulubionego letniego deseru Amerykanów, Strawberry Shortcake z lodami. 


Kiedy pózniej przyjechała Natalie zabrała mnie do wyjatkowego miejsca, które zawsze chciałam tu odwiedzić, a nie do końca miałam z kim - "All Fired Up". 



Jestem zachwycona pomysłem takiego biznesu! W wyjątkowo artystycznej atmosferze, wsród farb, pędzli, naczyń, można wybrać (kupić) formę, element zastawy, ramkę czy cokolwiek, co jest wystawione na półce i korzystając z mnóstwa materiałów pozwolić wenie twórczej działać! 


Wcześniej pojechałyśmy do kawiarni i wyposażyliśmy sie w herbatę i ciasteczka z piekarni, która kiedyś należała do całej rodziny i stworzyłam pamiątkę dla Newtonów. Nie mogę się doczekać kiedy ją odbiorę już wypaloną i w intensywnych kolorach! 


To był deszczowy tydzień, więc nawet raz odwołano golfa i mogliśmy zjeść razem obiad, co w tygodniu nie zdarza się tak często!
W piątek poszłam na pożegnalne przyjęcie mojej koleżanki z drużyny pływackiej i długodystansowej, Noelle, która wyjeżdża do Californi. Była Ameryka, a raczej Midwest, hot-dogi w drewnianej stodole (po raz pierwszy w Stanach zjadłam hot-doga; powiem tyle - był głód) atmosfera niepowtarzalna...!



Przez cały tydzień biegałam intensywnie wciąż na bieżni czy pustych drogach Indiany, ale moja ambicja jakoś zgasła w następnym tugodniu, zabrakło czasu - poświęciłam się zupełnie pracy nad moim końcowym projektem na Creative Writing. Starałam się skompletować kolekcję różnych opowiadań, wierszy i opisów z wymiany i kiedy termin zaczął się zbliżać, przerwałam pisanie kolejnych tekstów i rozpoczęłam maraton klejenia i malowania, przygotowując odpowiednią aranżację dla każdej pracy. Może nie brzmi to jak zabawa życia, ale jakież to było dla mnie przyjemne! Siedziałam w otoczeniu stosów papierów, kredek, markerów i gotowych wydruków, z muzyką w tle... i tonęłam w kreatywnym szczęściu. Ach.




Z domu wyciągnął mnie tylko długi poniedziałkowy spacer, Sectionals w tracku. Wygrane, obejrzane, to było dłuuuugie, gorące popołudnie! Ale dzielnie kibicowałam tym najlepszym z najlepszych w naszej drużynie. 



W czwartek konieczna była praca przy catering dla końca roku zerówki z moją klasy gotowania (czyli pokroiłam ciasto i oglądałam tańczące maluchy siedząc na widowni w fartuchu.


Nie powiem, było to dość rozrywkowe... A jak poważnie wyglądali w togach!). Szybko nadszedł piątek, dzień absolutnie fantastyczny!
Zaczęlo się od niespodzianki, którą przygotowała grupa seniors - słynny Senior Prank. Co roku seniors chcą być zapamiętani za jakiś mniej lub bardziej szalony psikus. Tym razem., m.in. obkleili każdy korytarz taśmą, tak, że nie można było przejść bez turlania się, wypełnili wejścia dziesiątkami balonów( i nie zapomnieli wstawić wiatraków...) i połączyli wszystkie szafki sznurkiem, tak, że nikt nie mógł otworzyć drzwiczek. Oczywiście musieli wszystko szybko posprzątać przed pierwszą lekcją. Porządek musi być...


Po czwartej lekcji natomiast otrzymaliśmy wyjątkowy prezent. My, czyli znów mowa o ostatniej klasie. Zwolnieni ze szkolego obowiązku (za 5 dolarów mogliśmy otrzymać specjalną czerwoną bransoletkę) wyszliśmy na trawę boiska do piłki nożnej, aby przez kolejne kilka godzin relaksować się i cieszyć z Senior Cookout! Wszyscy przeparkowali samochody i otworzyli bagażniki, pojawiły się namioty, krzesełka wędkarskie, kocyki, wiatr roznosił zapach grilla. Jeden młody nauczyciel, ktory pracuje po godzinach jako DJ ,założył  swoje gigantyczne słuchawki i królował na platformie przy głośnikach! To było wspaniale popołudnie na słońcu, ostatni normalny piątek szkoły okazał się niestandardowy! 






Po powrocie i godzinie leżakowania musiałam ubrać się ładnie i pójśc na grę baseballa, która była naszą senior night dla Tracku. Tak, zupełnie inna bajka niż pływanie, jak zresztą całe doświadczenie drużyny biegowej (nieistniejące). Wyczytalno moje imię, nawet nie najgorzej (przynajmniej zrozumiałam, o kogo chodzi, więc był to utalentowany komentator!), przeszłam kilka metrów, były oklaski i po wszystkim.

Potem musiałam zostać z Denise na meczu przez jakiś czas. Nawet dotknęłam istoty baseballa na moment, miałam przebłysk zrozumienia dla sportu. To był moment.


 Z ulgą zeszłam z trybun po godzinie czekania na podwózkę i rozpoczęłam najwspanialszy wieczór ze znajomymi. Właściwie dwoma koleżankami. Poszłyśmy na sushi, buszowałyśmy po gigantycznym sklepie z bardzo niewielkimi drobiazgami, wypiłam doskonałą herbatę (wcale nie w Starbucksie!). Dobrze tak skończyć tydzień... 





I przeżyć baaaaardzo ważny dzień. Data w kalendarzu? 23.05 - równo miesiąc do mojego wylotu do Wrocławia!
Czyli dochodzimy chyba do tematu emocji. Już za niecałe cztery tygodnie opuszczę Stany, za dwa tygodnie wyjadę z Lafayette. Tak po prostu, nagle skończy się ta przygoda, wymiana, rok wspaniały, trudny, straszny, czasem zupełnie do nieczego. Ale nie kończy się przecież moje życie ani czas przygód, czas tylko na kolejne! Czuję się gotowa do wyjazdu. Będzie trudno, na pewno, ale czy teraz czy za miesiąc czy za cztery byłoby równie niełatwo, bo to proste ludzkie zmaganie się ze zmianą - miejsca zamieszkania, osobowości, przyzwyczajeń, otoczenia. Ale powtarzam sobie, że to naturalny, kolejny krok. I już tak nie mogę się doczekać spotkania z autentycznymi, meterialnymi, oddychającymi tuż koło mnie ludźmi, nie ich obrazem na komputerze. Ze wszystkimi, za ktorymi tak tęskniłam.  Czuję już szybsze bicie szczęśliwego serca. Ależ to będzie ekscytujące - kolejna wymiana, w drugą stronę! Na razie jednak cieszę się dniami, które mi zostały tutaj! Patrzę na pola z zielonymi, niewysokimi rządkami już niemal z uśmiechniętą nostalgią. Jak piękna jest wiosna w Indianie! Rozkwitła niedawno, rozszumiała się soczystą zielenią liści, delikatnymi przydrożnymi kwiatami, zapachniało ciepłem i slodyczą. Siedzę teraz za domem, w cieniu drzew. Widoki są naprawdę jak z atlasu, długie drogi już nie nieorzystępnd i zbyt proste, ale niemal romantyczne! 







niedziela, 4 maja 2014

Prom!

Prom, bal, trochę nasza studniówka? To na pewno nie jakaśtam dyskoteka i na pewno nie można powiedzieć -  „impreza” (ale wybaczcie użycie tych nie do końca perfekcyjnych synonimów w opisie...).
Cóż to takiego?  To jedno z najważniejszych wydarzeń w życiu amerykańskiej nastolatki. Ileż razy słyszałam, że trzy najwazniejsze dni dla dziewczyny to "Sweet Sixteen", czyli świętowanie tych szesnastych urodzin, prom i ślub. Trochę smutne, bo cóż to za niewielka szansa na satysfakcję z w 72 godzin, ale, ale...
Planowanie promu było obecne w rozmowach seniors od... Tego to chyba nawet najstarsi górale (oj, to znaczy – Indianie) nie pamiętają. Właściwie trudo wskazać gdzie w czasie padły pierwsze pytania o plany, sukienki i potencjalnych partnerów. Może nawet mnie tam jeszcze nie było, bo przecież szkolny komitet do spraw promu zaczyna obradować równo rok wcześniej! W miarę zbliżania się tego wielkiego wieczoru, każda rozpoczęta rozmowa nieubłaganie zdawała się kierować w tym kierunku.
Chciałabym opisać jak najlepiej potrafię to niesamowite promowe szaleństwo, podkreślić wagę tego dnia – bez żadnych watpliwości jest to trudne. Prom nie trwa kilka godzin. To nie tylko TANIEC.
To część amerykańskiej kultury.  Wszyscy rodzice ronią łezkę nostalgii i świętują dorośnięcie dzieci. Graduation? Jedynie godzinka, dyplom, do domu, nie ma tego pompatyzmu.
Ale po kolei, panowie i panie!
Zaczyna się od... Tam-dam-dam! Partnera. Jeśli wydaje wam się, że jeśli ktoś ma chłopaka czy dziewczynę jest to oczywiste, że idzie się razem na zabawę, to jesteście w wieeelkim błędzie! W wielu przypadkach to niemal jak oświadczyny! Nie wystarczy wymamrotać coś klasycznego jak: „Ekhem, em, ejjj, no, ty... Prom??”. Po obopólnej zgodzie, że te kluczowe dla życia kilka godzin spędzi się razem, jedna ze stron musi wypocić jakiś kreatywny sposób OFICJALNEGO zadania pytania. Nie zawsze jest to coś wielkiego, ale obserwowałam (i słyszałam) o wielu ciekawych podejściach do wyzwania - od wspólnej kawy i wiadomości na piance, plakatów przed domami, serenady na teatralnej scenie itd.
Ja też pod presją tłumu zdecydowałam się nie iść sama, tylko zapytać kolegę z musicalu. Wolę o tym nie mówić... Hah. Zbierałam się długo, och, długo! Szczególnie, że mój kandydat nie był nawet jakimś dobrym przyjacielem, raczej, em... Aktorskim kompanem zza kulis. Ale że uwielbia tańczyć i jest bardzo zabawnym, inteligentnym człowiekiem, nadawał się doskonale. W końcu zebrałam się na odwagę po próbie do musicalu i następnego dnia dostałam odpowiedź (musiała być zgoda rodziców...), że data została zapisana w jego rodzinnym kalendarzu.
Uf. Jest pierwszy krok,  potem kolejny - wśród trudów i znojów udaje się wypracować „prom group”, czyli oficjalną grupę znajomych, z którymi idzie się na zabawę. Sukienka wybrana (większość dziewczyn wybierało się na poszukiwania do Indianapolis czy Chicago, ja pożyczyłam od koleżanki), długie godziny spędzone nad wymyślaniem fryzury (to nie ja! Improwizacja ostatniej chwili!), ustalone wszystkie terminy zabiegów upiększających (Polak sam potrafi, hej!) , zrobione rezerwacje w restauracjach i wybrana lokalizacja zdjęć.
W piątek wszystkie dziewczyny miały zrobiony menicur i pedicur do szkoły, niektóre przyszły trochę bardziej opalone, ekscytacja spoczęła nad  korytarzami  jak musująca pianka.
Szybko nastał sobotni poranek...
Jak już przeczytaliście, ja jako jedyna z mojej grupy nie miałam wizyty u kosmetyczki, makijażystki, wybielania zębów, fryzjera i innych wrażeń. Wstałam rano bez pośpiechu, posprzątałam i trochę snułam się po domu, bardzo niepewna, kiedy zacząć przygotowania. A potem była walka. I satysfakcja, oczywiście. Jak człowiek przeleciał ocean to robienie makijażu nie może być zbyt trudne, prawda? Co tam planowanie fryzury... 


Na szczęście początkowy atak paniki nie trwał tak długo i moja koleżanka Shelby odebrała mnie koło 16:00, z sukienką podpiętą rano i gotową do założenia, biletam, maską (bo miał być styl maskarady) i innymi wyjątkowo potrzebnymi rzeczami. Newtonowie byli cały weekend poza miastem, pojechali wszyscy na mecz i odwiedzić dzieci na uniwersytecie,więc na ich obecność nie mogłam liczyć.
Wszystkie dziewczyny spotkały się u Shelby, dopięłyśmy sobie wzajemnie guziki kreacji, poprawiłyśmy fryzury i pojechałyśmy do domu jednego chłopaków z naszej grupy, który ma szczęście mieszkać na polu golfowym... Żeby przez niemal godzinę pozować w przeróżnych konfiguracjach w słynnej, obowiązkowej (!), sesji zdjęciowej przed promem.




Wszystkie plywaczki ;)


Oczywiście nie może się odbyć bez wręczenia corsage, czyli bransoletki z kwiatów. Josh okazał się ideałem partnera i moją zrobił własnoręcznie ze stucznych kwiatów, żebym mogła zabrać ją do domu. Jest prześliczna!



Potem wszyscy pojechaliśmy na obiad do restauracji. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, trochę za wszystkimi, bo Josh panikował, że jego rodzice „zaufali mu w wyborze kierowcy i bardzo się martwią i ten kierowca powinien przestrzegać wszystkich limitów prędkości” i pokonałam wyzwanie schodzenia w obcasach z ostatniego piętra krytego parkingu (trochę to zajęło, siedem klatek schodowych...) było już tylko przyjemniej. Zamówiliśmy różne pyszności i spędziliśmy miłą godzinkę czy dwie rozmawiając i szykując się na początek zabawy.

Nie wiem, czy wyczuliście już Josha, który jest wspaniały, ale jeszcze troszkę, jakby to... No dobrze, będzie prosto z mostu -  dziecinny. Cóż, umilał nam popołudnie swoim towarzystwem haha! Przed wyjściem z domu sprawdził menu, zapytał mamę, czy może zamówić droższe danie – rybę. Pisał z nią przez jakiś czas, wysyłając zdjęcia swojego jedzienia. I choć mogłabym się rozpisywać o wszystkich jego zaletach, to powiem jeszcze tylko, że musiałam użyć wielu gróźb, aby nie zabrał pieczonego ziemniaka, którego nie zdołał skończyć, w plastykowym pudełku. „Ale się zmarnuje” – protestował. W końcu, pod moim wymownym (czyt.morderczym) spojrzeniem westchnął ciężko i... zostawił czysty talerz. To dopiero dobre wychowanie. Ale właśnie dobre wychowanie sprawiło, że czułam się wyjątkowo,kiedy zawsze otwierał przede mną drzwi, oferował marynarkę i asystował przy chodzeniu.
Nasz prom odbywał się w pressbox przy uniwersyteckim stadionie footballu. Windą wjechaliśmy wysoko ponad ziemię, aby wkroczyć do może nie kopciuszkowego zamku, ale miejsca wypełnionego kolorowymi sukniami balowymi odbijającymi się w ciemnych oknach.
Magia balu maskowego połączona z dyskotekową muzyką i światłami, w szklanym korytarzu w nocnym niebie. Ciekawa kombinacja. Muszę powiedzieć, że nigdy chyba nie byłam na tak udanej imprezie, kiedy zaraz po wejściu wkracza się w tańczący tłum i nikt nie podpiera ścian. Wejście było z przeszkodami, a właściwie jedną – nasi dyrektorzy szkoły i szeryf stali z alkomatami i każdy musiał cierpiliwie czekać na zielone światełko...
 Może to zapłacenie 60 dolarów za wstęp zmusza ludzi do dobrej zabawy, może to tysiąc innych czynninków, ale od pierwszej minuty szaleliśmy na parkiecie! Może co jakiś czas schodząc tylko na bok, tylko aby chwycić szklankę wody i wrócić do zabawy. 



Oczywiście niemal wszystkie dziewczyny nie zmuszają się nawet do tańców w butach i koło wieszaków można było zobaczyć długą linię różnorodnych szpilek. Niektóre przynoszą mniej lub bardziej eleganckie tenisówki, ale bosych stóp nie brakuje. I nikt się nie przejmuje. Zdjęcia były, obiad był, nie ma co się dalej męczyć. Ja nie zdjęłam obcasów niemal przez dwie godziny, ale poddałam się i wyciągnęłam z torebki parę czarnych stopek.
Jak w filmie były wybory królowej i króla balu i koronacja przed końcem imprezy. Niedługo później DJ zagrał ostatnie przeboje. Równo o 12:00 przebrzmiały ostatnie nuty i wszyscy zgodnie opuścili budynek. Bez bisów. Przy wyjściu dostaliśmy małe pamiątkowe upominki.
A potem? Potem zaczyna się zupełnie inna zabawa! Nie mogłam uwierzyć!!!
Pojechaliśmy do domu Shelby, wszysycy błyskawicznie założyli jeansy i wygodne T-shirty, niektóre dziewczyny uwolniły włosy z przeróżnych więzów i pojechaliśmy do szkoły na słynny afterprom. Jeśli wydaje wam się, że to kolejna dyskoteka, jesteście w duuużym błędzie! Styl co prawda „casino”, ale głównie ze względu na... Gry! Bo chociaż wszysycy w przez cały dzień w podniosłym nastroju, zmiany z dzieci w młodych dorosłych i inne sentymentalne problemy, afterprom to czas powrotu do szaleństw z placu zabaw.
W naszej wielkiej sali gimastycznej stanęła ogromna dmuchana zjeżdżalnia, jak prosto z bałtyckiej plaży (wiecie, o czym mówię?), były dmuchane zamki, tory przeszkód, kącik z pufami, popcornem i projektorem filmowym, automaty do gier, stoliki karciane, ruletka i pokaźnych rozmiarów stół z cateringiem – bo czemuż nie jeść meksykańskich burritos czy pizzy w środku nocy? 



W loterii można było wygrać nie najtańsze prezenty (e tam, komu by się przydała lodówka,telewizor, wieża itp.?).  Dawno tak dobrze się nie bawiłam - nikt nie wyglądał na specjalnie zmęczonego... I nikt nie chciał kończyć tej nocy przedwcześnie, więc o 4:00 znaleźliśmy się w grupie chętnych znajomych (już bez Josha, jego rodzice odebrali go ze szkoły) w International House of Pancakes.


A to specjalność restauracji, którą jakimś cudem jednemu chłopaków udało się zjeść.


 Ja pod (presją grupy zmuszona do zamówienia czegoś) rozkoszowałam się tostem francuskim  brzoskwiniami. Co bardzo mnie zdziwiło, restauracja tętniła życiem, wszystkie stoliki były pełne, kelnerzy ledwo nadążali z dolewkami kawy i nawet skończyły im się niektóre naleśniki... Mogę sobie woyobrazić, że pracując na nocną zmianę można wynagrodzić sobie taki trud słodkim przysmakiem.
Na koniec apel do wszystkich rodziców – jeśli macie w swoim domu grupę dziewczyn spędzających noc, które nie nastawiły budzika, bardzo dobrym pomysłem jest je obudzić choćby żeby zapytać, czy napawdę planowały spać do po 16:00... Bo może wcale nie chciały?
 To była długa noc, ale posłusznie budziłam się na fotelu i starałam znów zasnąć przekonana, że jest jeszcze wcześnie. Na szczęście nie miałam problemów z Newtonami, bo i tak nie było ich w domu, za to jedna z dziewczyn otrzymała 30 wiadomości od przerażonych rodziców, którzy nie widzieli, że zniknęła w mrocznej piwnicy. Po nocy, którą wszyscy zapamiętamy na długo, jeśłi nie na zawsze. Nawet exchange studentka, która po prostu miała trochę dobrej zabawy z tego ważnego kulturalnego doświadczenia.