niedziela, 4 maja 2014

Prom!

Prom, bal, trochę nasza studniówka? To na pewno nie jakaśtam dyskoteka i na pewno nie można powiedzieć -  „impreza” (ale wybaczcie użycie tych nie do końca perfekcyjnych synonimów w opisie...).
Cóż to takiego?  To jedno z najważniejszych wydarzeń w życiu amerykańskiej nastolatki. Ileż razy słyszałam, że trzy najwazniejsze dni dla dziewczyny to "Sweet Sixteen", czyli świętowanie tych szesnastych urodzin, prom i ślub. Trochę smutne, bo cóż to za niewielka szansa na satysfakcję z w 72 godzin, ale, ale...
Planowanie promu było obecne w rozmowach seniors od... Tego to chyba nawet najstarsi górale (oj, to znaczy – Indianie) nie pamiętają. Właściwie trudo wskazać gdzie w czasie padły pierwsze pytania o plany, sukienki i potencjalnych partnerów. Może nawet mnie tam jeszcze nie było, bo przecież szkolny komitet do spraw promu zaczyna obradować równo rok wcześniej! W miarę zbliżania się tego wielkiego wieczoru, każda rozpoczęta rozmowa nieubłaganie zdawała się kierować w tym kierunku.
Chciałabym opisać jak najlepiej potrafię to niesamowite promowe szaleństwo, podkreślić wagę tego dnia – bez żadnych watpliwości jest to trudne. Prom nie trwa kilka godzin. To nie tylko TANIEC.
To część amerykańskiej kultury.  Wszyscy rodzice ronią łezkę nostalgii i świętują dorośnięcie dzieci. Graduation? Jedynie godzinka, dyplom, do domu, nie ma tego pompatyzmu.
Ale po kolei, panowie i panie!
Zaczyna się od... Tam-dam-dam! Partnera. Jeśli wydaje wam się, że jeśli ktoś ma chłopaka czy dziewczynę jest to oczywiste, że idzie się razem na zabawę, to jesteście w wieeelkim błędzie! W wielu przypadkach to niemal jak oświadczyny! Nie wystarczy wymamrotać coś klasycznego jak: „Ekhem, em, ejjj, no, ty... Prom??”. Po obopólnej zgodzie, że te kluczowe dla życia kilka godzin spędzi się razem, jedna ze stron musi wypocić jakiś kreatywny sposób OFICJALNEGO zadania pytania. Nie zawsze jest to coś wielkiego, ale obserwowałam (i słyszałam) o wielu ciekawych podejściach do wyzwania - od wspólnej kawy i wiadomości na piance, plakatów przed domami, serenady na teatralnej scenie itd.
Ja też pod presją tłumu zdecydowałam się nie iść sama, tylko zapytać kolegę z musicalu. Wolę o tym nie mówić... Hah. Zbierałam się długo, och, długo! Szczególnie, że mój kandydat nie był nawet jakimś dobrym przyjacielem, raczej, em... Aktorskim kompanem zza kulis. Ale że uwielbia tańczyć i jest bardzo zabawnym, inteligentnym człowiekiem, nadawał się doskonale. W końcu zebrałam się na odwagę po próbie do musicalu i następnego dnia dostałam odpowiedź (musiała być zgoda rodziców...), że data została zapisana w jego rodzinnym kalendarzu.
Uf. Jest pierwszy krok,  potem kolejny - wśród trudów i znojów udaje się wypracować „prom group”, czyli oficjalną grupę znajomych, z którymi idzie się na zabawę. Sukienka wybrana (większość dziewczyn wybierało się na poszukiwania do Indianapolis czy Chicago, ja pożyczyłam od koleżanki), długie godziny spędzone nad wymyślaniem fryzury (to nie ja! Improwizacja ostatniej chwili!), ustalone wszystkie terminy zabiegów upiększających (Polak sam potrafi, hej!) , zrobione rezerwacje w restauracjach i wybrana lokalizacja zdjęć.
W piątek wszystkie dziewczyny miały zrobiony menicur i pedicur do szkoły, niektóre przyszły trochę bardziej opalone, ekscytacja spoczęła nad  korytarzami  jak musująca pianka.
Szybko nastał sobotni poranek...
Jak już przeczytaliście, ja jako jedyna z mojej grupy nie miałam wizyty u kosmetyczki, makijażystki, wybielania zębów, fryzjera i innych wrażeń. Wstałam rano bez pośpiechu, posprzątałam i trochę snułam się po domu, bardzo niepewna, kiedy zacząć przygotowania. A potem była walka. I satysfakcja, oczywiście. Jak człowiek przeleciał ocean to robienie makijażu nie może być zbyt trudne, prawda? Co tam planowanie fryzury... 


Na szczęście początkowy atak paniki nie trwał tak długo i moja koleżanka Shelby odebrała mnie koło 16:00, z sukienką podpiętą rano i gotową do założenia, biletam, maską (bo miał być styl maskarady) i innymi wyjątkowo potrzebnymi rzeczami. Newtonowie byli cały weekend poza miastem, pojechali wszyscy na mecz i odwiedzić dzieci na uniwersytecie,więc na ich obecność nie mogłam liczyć.
Wszystkie dziewczyny spotkały się u Shelby, dopięłyśmy sobie wzajemnie guziki kreacji, poprawiłyśmy fryzury i pojechałyśmy do domu jednego chłopaków z naszej grupy, który ma szczęście mieszkać na polu golfowym... Żeby przez niemal godzinę pozować w przeróżnych konfiguracjach w słynnej, obowiązkowej (!), sesji zdjęciowej przed promem.




Wszystkie plywaczki ;)


Oczywiście nie może się odbyć bez wręczenia corsage, czyli bransoletki z kwiatów. Josh okazał się ideałem partnera i moją zrobił własnoręcznie ze stucznych kwiatów, żebym mogła zabrać ją do domu. Jest prześliczna!



Potem wszyscy pojechaliśmy na obiad do restauracji. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, trochę za wszystkimi, bo Josh panikował, że jego rodzice „zaufali mu w wyborze kierowcy i bardzo się martwią i ten kierowca powinien przestrzegać wszystkich limitów prędkości” i pokonałam wyzwanie schodzenia w obcasach z ostatniego piętra krytego parkingu (trochę to zajęło, siedem klatek schodowych...) było już tylko przyjemniej. Zamówiliśmy różne pyszności i spędziliśmy miłą godzinkę czy dwie rozmawiając i szykując się na początek zabawy.

Nie wiem, czy wyczuliście już Josha, który jest wspaniały, ale jeszcze troszkę, jakby to... No dobrze, będzie prosto z mostu -  dziecinny. Cóż, umilał nam popołudnie swoim towarzystwem haha! Przed wyjściem z domu sprawdził menu, zapytał mamę, czy może zamówić droższe danie – rybę. Pisał z nią przez jakiś czas, wysyłając zdjęcia swojego jedzienia. I choć mogłabym się rozpisywać o wszystkich jego zaletach, to powiem jeszcze tylko, że musiałam użyć wielu gróźb, aby nie zabrał pieczonego ziemniaka, którego nie zdołał skończyć, w plastykowym pudełku. „Ale się zmarnuje” – protestował. W końcu, pod moim wymownym (czyt.morderczym) spojrzeniem westchnął ciężko i... zostawił czysty talerz. To dopiero dobre wychowanie. Ale właśnie dobre wychowanie sprawiło, że czułam się wyjątkowo,kiedy zawsze otwierał przede mną drzwi, oferował marynarkę i asystował przy chodzeniu.
Nasz prom odbywał się w pressbox przy uniwersyteckim stadionie footballu. Windą wjechaliśmy wysoko ponad ziemię, aby wkroczyć do może nie kopciuszkowego zamku, ale miejsca wypełnionego kolorowymi sukniami balowymi odbijającymi się w ciemnych oknach.
Magia balu maskowego połączona z dyskotekową muzyką i światłami, w szklanym korytarzu w nocnym niebie. Ciekawa kombinacja. Muszę powiedzieć, że nigdy chyba nie byłam na tak udanej imprezie, kiedy zaraz po wejściu wkracza się w tańczący tłum i nikt nie podpiera ścian. Wejście było z przeszkodami, a właściwie jedną – nasi dyrektorzy szkoły i szeryf stali z alkomatami i każdy musiał cierpiliwie czekać na zielone światełko...
 Może to zapłacenie 60 dolarów za wstęp zmusza ludzi do dobrej zabawy, może to tysiąc innych czynninków, ale od pierwszej minuty szaleliśmy na parkiecie! Może co jakiś czas schodząc tylko na bok, tylko aby chwycić szklankę wody i wrócić do zabawy. 



Oczywiście niemal wszystkie dziewczyny nie zmuszają się nawet do tańców w butach i koło wieszaków można było zobaczyć długą linię różnorodnych szpilek. Niektóre przynoszą mniej lub bardziej eleganckie tenisówki, ale bosych stóp nie brakuje. I nikt się nie przejmuje. Zdjęcia były, obiad był, nie ma co się dalej męczyć. Ja nie zdjęłam obcasów niemal przez dwie godziny, ale poddałam się i wyciągnęłam z torebki parę czarnych stopek.
Jak w filmie były wybory królowej i króla balu i koronacja przed końcem imprezy. Niedługo później DJ zagrał ostatnie przeboje. Równo o 12:00 przebrzmiały ostatnie nuty i wszyscy zgodnie opuścili budynek. Bez bisów. Przy wyjściu dostaliśmy małe pamiątkowe upominki.
A potem? Potem zaczyna się zupełnie inna zabawa! Nie mogłam uwierzyć!!!
Pojechaliśmy do domu Shelby, wszysycy błyskawicznie założyli jeansy i wygodne T-shirty, niektóre dziewczyny uwolniły włosy z przeróżnych więzów i pojechaliśmy do szkoły na słynny afterprom. Jeśli wydaje wam się, że to kolejna dyskoteka, jesteście w duuużym błędzie! Styl co prawda „casino”, ale głównie ze względu na... Gry! Bo chociaż wszysycy w przez cały dzień w podniosłym nastroju, zmiany z dzieci w młodych dorosłych i inne sentymentalne problemy, afterprom to czas powrotu do szaleństw z placu zabaw.
W naszej wielkiej sali gimastycznej stanęła ogromna dmuchana zjeżdżalnia, jak prosto z bałtyckiej plaży (wiecie, o czym mówię?), były dmuchane zamki, tory przeszkód, kącik z pufami, popcornem i projektorem filmowym, automaty do gier, stoliki karciane, ruletka i pokaźnych rozmiarów stół z cateringiem – bo czemuż nie jeść meksykańskich burritos czy pizzy w środku nocy? 



W loterii można było wygrać nie najtańsze prezenty (e tam, komu by się przydała lodówka,telewizor, wieża itp.?).  Dawno tak dobrze się nie bawiłam - nikt nie wyglądał na specjalnie zmęczonego... I nikt nie chciał kończyć tej nocy przedwcześnie, więc o 4:00 znaleźliśmy się w grupie chętnych znajomych (już bez Josha, jego rodzice odebrali go ze szkoły) w International House of Pancakes.


A to specjalność restauracji, którą jakimś cudem jednemu chłopaków udało się zjeść.


 Ja pod (presją grupy zmuszona do zamówienia czegoś) rozkoszowałam się tostem francuskim  brzoskwiniami. Co bardzo mnie zdziwiło, restauracja tętniła życiem, wszystkie stoliki były pełne, kelnerzy ledwo nadążali z dolewkami kawy i nawet skończyły im się niektóre naleśniki... Mogę sobie woyobrazić, że pracując na nocną zmianę można wynagrodzić sobie taki trud słodkim przysmakiem.
Na koniec apel do wszystkich rodziców – jeśli macie w swoim domu grupę dziewczyn spędzających noc, które nie nastawiły budzika, bardzo dobrym pomysłem jest je obudzić choćby żeby zapytać, czy napawdę planowały spać do po 16:00... Bo może wcale nie chciały?
 To była długa noc, ale posłusznie budziłam się na fotelu i starałam znów zasnąć przekonana, że jest jeszcze wcześnie. Na szczęście nie miałam problemów z Newtonami, bo i tak nie było ich w domu, za to jedna z dziewczyn otrzymała 30 wiadomości od przerażonych rodziców, którzy nie widzieli, że zniknęła w mrocznej piwnicy. Po nocy, którą wszyscy zapamiętamy na długo, jeśłi nie na zawsze. Nawet exchange studentka, która po prostu miała trochę dobrej zabawy z tego ważnego kulturalnego doświadczenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz