Musiałam przeczytać mojego ostatniego posta, żeby dowiedzieć się, co ostatnio pisałam. To nie najlepszy znak, więc jako zadanie na ten weekend wyznaczyłam sobie kolejną notkę - minęło już troszkę tego nowego semestru i czas na relację! Chociaż łatwo odnieść bardzo błędne wrażenie, że w tej codzienności nic się nie dzieje, po chwili namysłu muszę przyznać, że ostatnie dni były niesamowicie bogate i może nawet przełomowe?
Zaczynając od problemów zupełnie praktycznych, takich jak moje istnienie w szkole (która wciąż pozostaje dla mnie niestety SZKOŁĄ, czyli miejscem wcale nie wymarzonym. Miałam nadzieję, że to amerykańskie high school zmieni jakoś mój punkt widzenia - niektórzy rodzą się widocznie z pewnym niedostosowaniem do reguł społeczeństwa i trzeba z tym żyć).
Mój plan prezentuje się bardzo dobrze i w porównaniu z poprzednim o wiele bardziej mi się podoba.Przyznam się szczerze - wolałabym mieć codziennie inne lekcje, bo o wiele łatwiej przetrwać wtedy tydzień z różnorodnością łatwiejszych i dłuższych dni. Ale amerykański system jest nieugięty i codziennie przemierzam te same korytarze i mijam identyczną grupę ludzi. To niesamowite, jak w pewnych punktach zawsze krzyżuję ścieżki z niezmiennymi osobami!
Otóż ta jakże trudna do zapamiętania kolejność lekcji:
English 11 Academic
Geometry Academic
Spanish 2
Culinary Arts and Hospitality
Creative Writing
Lunch
Photo 1
United States History
Mam większość nowych nauczycieli oprócz angielskiego - tutaj zupełnie bez pasji wykłada moja trenerka pływania, ktorej największą fanką nie jestem, ale jakoś to muszę przełknąć. Za to nauczyciel US history z surowego trenera cross country zmienił się w sympatycznego starszego pana, który wciąż powtarza, że jeśli ktoś nie chce się dobrze bawić i wygłupiać to może jeszcze zmienić plan lekcji... Groźba ciekawych propozycji na szczęście mnie nie przeraża, bo niecierpię zmieniać planu zajęć w wyniku silnej traumy po tysiącach korekt kilka miesięcy temu...!
Na lunchu dumnie siadam przy stoliku seniors lub ewentualnie przy grupie młodszych pływaków (ale jednak prestiż, wiadomo...). Tym razem jestem akceptowana z sałatkowymi preferencjami (jedna z dziewczyn przy moim poprzednim stoliku uważała warzywa w plastykowym pojemniku za widok przyprawiający o mdłości, co zawsze musiała pokazać odpowiednim wyrazem twarzy.), bo wszyscy mają swoje śniadaniówki. Jak dobrze z całą pewnością siebie prezentować moje codzienne pyszności... Ach.
Po przetrwaniu nudnych dwóch pierwszych zajęć i dość powolnego hiszpańskiego (nie rozumiem, z czym ci ludzie mają problem, ale nie jest to tylko wymowa "r") zaczyna się część przyjemniejsza z gotowaniem i niesamowitym pisaniem. Lekcje prowadzi w miarę młoda i definitywnie niepowtarzalna.... niewidoma nauczycielka, która codziennie wydaje się być coraz bardziej wyjątkową i inspirującą osobą. Prace czyta jej specjalny komputer, rozpoznaje nas po głosach bez żadnych pomyłek, a obok jej biurka czuwa płowy labrador.
Czasem kontuzje przychodzą we właściwym momencie. Nie wiem, czy spotkałam się z uśmiechem czy zloścliwością losu, ale od tygodnia nie pływam (a rownież nie biegam i ledwo chodzę, to raczej zalicza się do wredoty losu...). Wszystko przez zupełnie nieistotną część ciała, a właściwie formę naskórka zwaną paznokciem, który miał wielkie ambicje i postanowił powiększyć swoją powierzchnię, ignorując ograniczoną przestrzeń daną przez matkę naturę. Taka rebelia, ot co. A w połączeniu ze społecznością zarazków mieszkającą w chlorowanej wodzie podobne marzenia są bardzo niebezpieczne dla zdrowia dużego palca u nogi, oj tak...
Zwiedziłam za to szpital w Ameryce i jeśli miałabym napisać pracę o różnicach w służbie zdrowia prawdopodobnie nie podjęłabym się nawet zadania, bo czasu mi brakuje i palce niewytrenowane jeszcze w pisaniu książek.
Za tydzień kończy się sezon przeciętniaków, które mogą nie marzyć o awansie w rankingach i możliwe, że ostatecznie pojadę na te ostatnie, najważniejsze zawody otwierające wybranym dalszą ścieżkę.
To niepływanie jest niesamowicie dziwne, chociaż jeszcze trochę udaję, że sezon dla mnie trwa i nie myślę o podsumowaniach i rozliczeniach z masy mięśniowej. Nawet zapomniałam skreślić ostatni tygodzień w moim kalendarzu pływackim, który pełny jest teraz grubych, czarnych krzyżyków na każdym dniu treningu.
Krótko opisując, co chciałabym zapamiętać z ostatniego, zaskakująco przyjemnego tygodnia...
Tydzień temu moja sobota była całkowicie poświęcona drużynie. Można więc ją uznać za fantastyczną, bo musicie wiedzieć, że naprawdę lubię tę niemałą grupę dziewczyn. Oczywiście w miarę upływu czasu każda z nas miała moment morderczych myśli o towarzyszach udręki (ja bardzo chciałam zostawić szczególnie jedno kościste ciało na dnie basenu i każdy chyba miał podobny czas kryzysu), ale w tym sporcie trzeba razem walczyć z wodą, nigdy w pojedynkę, więc się niezmiennie niesamowicie lubimy.
Rano mieliśmy zawody w nie tak bardzo odległym miasteczku Delphi (jak ja uwielbiam tę oryginalność nazw miejscowości!). A jaki basen malutki... Czyż nie jest to przepiękne zdjęcie?
Kiedy powróciliśmy na zaśnieżony parking, dla mnie zaczęła się przyjemniejsza część dnia. Pojechałyśmy na senior lunch ze wszystkimi dziewczynami z ostatniej klasy i spędziłyśmy miły czas przy gigantycznych burritos.
Chociaż nie przepłynęłam nawet dwóch metrów, mój żołądek (a raczej mózg) bardzo zapalił się do pomysłu zjedzenia monstrualnego zawijasa. Na pewno z niedożywienia nie umrę, mój instynkt przerwania jest nazbyt silny... Ale cóż, dobre było!
Myślicie, że to koniec atrakcji? O nie! Powiem szczerze, że noc filmowa należy do jednych z moich milszych wspomnień. Byłam jedną z niewielu osób, które nie wystąpiły w przekomicznych jednoczęściowych piżamach na zamek (z kapciami w komplecie!). Trzydzieści dziewczyn w strojach pajaców - wyglądało to bardzo śmiesznie! Nie mogło zabraknąć corocznego, tradycyjnego punkt programu, czyli siedzenia w wielkim kole i parowania każdej pływaczki z członkiem męskiej części drużyny (chyba będę się modlić, żeby chłopak, którego uznały za idealnego partnera dla mnie nigdy nie doszedł do podobnego wniosku... Bardzo dziwny z niego osobnik.).
Mimo posiadania naprawdę dobrej drużyny gdzieś w duszy cieszyłam się z poniedziałkowej proby do musicalu i śpiewania... zamiast przeistaczania się w coś o wyglądzie mokrej kulki papieru. Chociaż moje próby wokalne to komedia równa wyczynom w basenie! Mimo niewiedzy absolutnej w dziedzinie muzyki zachowuję się jednak bardzo profesjonalnie i staram się użyć wszelkich aktorskich zdolności, ktorymi zostałam obdarowana, aby inni uwierzyli w moje zdolności... Albo przynajmniej dobre chęci.
We wtorek w wyniku dziwnego zbiegu okoliczności z trzema nowopoznanymi członkami grupy Musical znalazłam się na pizzy w mojej piwnicy, po niesamowicie stresującym momencie akceptacji mojej host mamy. Powinni jej zabrać dostęp do bazy uczniów w szkole. Trudno opisać niezręczność sytuacji, w ktorej się znalazłam, kiedy zupełnie niespodziewanie otrzymałam pakiet pytań, na które trochę trudno odpowiedzieć w towarzystwie... Jechaliśmy niesamowicie wolno, czekając na jej zgodę, a ja, biedny wymieniec, musiałam powtarzać nazwiska moich towarzyszy (która jak na złość musiały byc niesamowicie skomplikowane), a ona wpisywała je do swojego komputera. Przeszli sprawdzian ocen i danych o testowaniu na obecność narkotyków. Na szczęście kierowcą był gracz tenisa, a jak sportowiec to dobre dziecko. "Są czyści" - orzekła, więc musiałam jeszcze tylko opisać jej moje zadania domowe...
Ale fajnie było!
W środę jako kibic wsiadłam do żółtego autobusu, który zawiózł nas na kolejne zawody.
Dowiedziałam się, że migrena zaczyna się w śpiewającym busie i nie kończy się w dusznym, głośnym basenie. Nie dane mi było prędko leczyć jej snem. Wracaliśmy w burzy śnieżnej przez dwie i pól godziny - do 22:30. Jednak nawet po dotarciu do śpiącego domu do łóżka szybko nie poszłam. Połączenie mokrych adidasów i braku ogrzewania sprawiło, że problem jakiegoś tam paznokcia spotkał się z widmem amputacji zamrożonych stóp.
Na szczęście rano szkoła zapowiedziała dwugodzinne opóźnienie w rozpoczęciu lekcji z powodu zimna. Bo naprawdę... Jest zimno. Z I M N O.
W piątek wieczorem wspięłam się już na zupełne wyżyny szukania znajomych i wypraszanie się do grup przyjaciół i dołączyłam do trzech wygłodniałych po pływaniu dziewczyn. Poszyłśmy na skrzydełka (ja na sałatkę, mój radar zdrowego jedzenia nie zaakceptował tego dziwacznie oblepionego sosem mięsa) i kawę.
Zasypiając wieczorem nie mogłam się powstrzymać i uśmiechałam się szeroko, myśląc o tych siedmiu dniach wypełnionych tysiącami wydarzeń, za które mogę być tak bardzo wdzięczna.
I o ludziach, którzy zostali mi dani na członków rodziny, mojej polskiej, całkiem malutkiej, bez których nie wyobrażam sobie mojego życia. To tydzień, kiedy świetowaliśmy Dzień Babci i Dzień Dziadka, a moja najukochańsza Mama obchodziła urodziny. Ja świętowałam rownież (taki ze mnie złodziej specjalnych dni innych ludzi) i nie próbowałam nawet myśleć o możliwym zastępstwie w ich osobach. Jeszcze raz ściskam Was przez internet tak mocno, jak tylko się da i życzę wszystkiego, co dobre, najdrożsi!
Może bez prostego amerykańskiego entuzjazmu i uśmiechu z reklamy pasty do zębów, ale naprawdę się uśmiecham. Nie cały czas, jak by sobie życzyli Newtonowie, nie ponieważ tak trzeba i nie dla poszukiwania znajomych.
Bo chcę się cieszyć tym dniem i dniem następnym.
Bo szczęście nie czeka za siódmą górą i rzeką.
Bo przekonałam się, jak nie ma sensu martwić się na przyszłość i zadręczać tysiącami drobiazgów.
Bo mogę dziękować.
Bo tak.