sobota, 25 stycznia 2014

Dobry czas

Musiałam przeczytać mojego ostatniego posta, żeby dowiedzieć się, co ostatnio pisałam. To nie najlepszy znak, więc jako zadanie na ten weekend wyznaczyłam sobie kolejną notkę - minęło już troszkę tego nowego semestru i czas na relację! Chociaż łatwo odnieść bardzo błędne wrażenie, że w tej codzienności nic się nie dzieje, po chwili namysłu muszę przyznać, że ostatnie dni były niesamowicie bogate i może nawet przełomowe? 
Zaczynając od problemów zupełnie praktycznych, takich jak moje istnienie w szkole (która wciąż pozostaje dla mnie niestety SZKOŁĄ, czyli miejscem wcale nie wymarzonym. Miałam nadzieję, że to amerykańskie high school zmieni jakoś mój punkt widzenia - niektórzy rodzą się widocznie z pewnym niedostosowaniem do reguł społeczeństwa i trzeba z tym żyć).
Mój plan prezentuje się bardzo dobrze i w porównaniu z poprzednim o wiele bardziej mi się podoba.Przyznam się szczerze - wolałabym mieć codziennie inne lekcje, bo o wiele łatwiej przetrwać wtedy tydzień z różnorodnością łatwiejszych i dłuższych dni. Ale amerykański system jest nieugięty i codziennie przemierzam te same korytarze i mijam identyczną grupę ludzi. To niesamowite, jak w pewnych punktach zawsze krzyżuję ścieżki z niezmiennymi osobami! 
 Otóż ta jakże trudna do zapamiętania kolejność lekcji:

English 11 Academic
Geometry Academic
Spanish 2
Culinary Arts and Hospitality
Creative Writing 
Lunch
Photo 1
United States History

Mam większość nowych nauczycieli oprócz angielskiego - tutaj zupełnie bez pasji wykłada moja trenerka pływania, ktorej największą fanką nie jestem, ale jakoś to muszę przełknąć. Za to nauczyciel US history z surowego trenera cross country zmienił się w sympatycznego starszego pana, który wciąż powtarza, że jeśli ktoś nie chce się dobrze bawić i wygłupiać to może jeszcze zmienić plan lekcji... Groźba ciekawych propozycji na szczęście mnie nie przeraża, bo niecierpię zmieniać planu zajęć w wyniku silnej traumy po tysiącach korekt kilka miesięcy temu...!
Na lunchu dumnie siadam przy stoliku seniors lub ewentualnie przy grupie młodszych pływaków (ale jednak prestiż, wiadomo...). Tym razem jestem akceptowana z sałatkowymi preferencjami (jedna z dziewczyn przy moim poprzednim stoliku uważała warzywa w plastykowym pojemniku za widok przyprawiający o mdłości, co zawsze musiała pokazać odpowiednim wyrazem twarzy.), bo wszyscy mają swoje śniadaniówki. Jak dobrze z całą pewnością siebie prezentować moje codzienne pyszności... Ach.
Po przetrwaniu nudnych dwóch pierwszych zajęć i dość powolnego hiszpańskiego (nie rozumiem, z czym ci ludzie mają problem, ale nie jest to tylko wymowa "r") zaczyna się część przyjemniejsza z gotowaniem i niesamowitym pisaniem. Lekcje prowadzi w miarę młoda i definitywnie niepowtarzalna.... niewidoma nauczycielka, która codziennie wydaje się być coraz bardziej wyjątkową i inspirującą osobą. Prace czyta jej specjalny komputer, rozpoznaje nas po głosach bez żadnych pomyłek, a obok jej biurka czuwa płowy labrador.


Czasem kontuzje przychodzą we właściwym momencie. Nie wiem, czy spotkałam się z uśmiechem czy zloścliwością losu, ale od tygodnia  nie pływam (a rownież nie biegam i ledwo chodzę, to raczej zalicza się do wredoty losu...). Wszystko przez zupełnie nieistotną część ciała, a właściwie formę naskórka zwaną paznokciem, który miał wielkie ambicje i postanowił powiększyć swoją powierzchnię, ignorując ograniczoną przestrzeń daną przez matkę naturę. Taka rebelia, ot co. A w połączeniu ze społecznością zarazków mieszkającą w chlorowanej wodzie podobne marzenia są bardzo niebezpieczne dla zdrowia dużego palca u nogi, oj tak... 
Zwiedziłam za to szpital w Ameryce i jeśli miałabym napisać pracę o różnicach w służbie zdrowia prawdopodobnie nie podjęłabym się nawet zadania, bo czasu mi brakuje i palce niewytrenowane jeszcze w pisaniu książek.
Za tydzień kończy się sezon przeciętniaków, które mogą nie marzyć o awansie w rankingach i możliwe, że ostatecznie pojadę na te ostatnie, najważniejsze zawody otwierające wybranym dalszą ścieżkę.
To niepływanie jest niesamowicie dziwne, chociaż jeszcze trochę udaję, że sezon dla mnie trwa i nie myślę o podsumowaniach i rozliczeniach z masy mięśniowej. Nawet zapomniałam skreślić ostatni tygodzień w moim kalendarzu pływackim, który pełny jest teraz grubych, czarnych krzyżyków na każdym dniu treningu.

Krótko opisując, co chciałabym zapamiętać z ostatniego, zaskakująco przyjemnego tygodnia...

Tydzień temu moja sobota była całkowicie poświęcona drużynie. Można więc ją uznać za fantastyczną, bo musicie wiedzieć, że naprawdę lubię tę niemałą grupę dziewczyn. Oczywiście w miarę upływu czasu każda z nas miała moment morderczych myśli o towarzyszach udręki (ja bardzo chciałam zostawić szczególnie jedno kościste ciało na dnie basenu i każdy chyba miał podobny czas kryzysu), ale w tym sporcie trzeba razem walczyć z wodą, nigdy w pojedynkę, więc się niezmiennie niesamowicie lubimy. 
Rano mieliśmy zawody w nie tak bardzo odległym miasteczku Delphi (jak ja uwielbiam tę oryginalność nazw miejscowości!). A jaki basen malutki... Czyż nie jest to przepiękne zdjęcie?



 Kiedy powróciliśmy na zaśnieżony parking, dla mnie zaczęła się przyjemniejsza część dnia. Pojechałyśmy na senior lunch ze wszystkimi dziewczynami z ostatniej klasy i spędziłyśmy miły czas przy gigantycznych burritos. 



Chociaż nie przepłynęłam nawet dwóch metrów, mój żołądek (a raczej mózg) bardzo zapalił się do pomysłu zjedzenia monstrualnego zawijasa. Na pewno z niedożywienia nie umrę, mój instynkt przerwania jest nazbyt silny... Ale cóż, dobre było!
Myślicie, że to koniec atrakcji? O nie! Powiem szczerze, że noc filmowa należy do jednych z moich milszych wspomnień. Byłam jedną z niewielu osób, które nie wystąpiły w przekomicznych jednoczęściowych piżamach na zamek (z kapciami w komplecie!). Trzydzieści dziewczyn w strojach pajaców - wyglądało to bardzo śmiesznie! Nie mogło zabraknąć corocznego, tradycyjnego punkt programu, czyli siedzenia w wielkim kole i parowania każdej pływaczki z członkiem męskiej części drużyny (chyba będę się modlić, żeby chłopak, którego uznały za idealnego partnera dla mnie nigdy nie doszedł do podobnego wniosku... Bardzo dziwny z niego osobnik.).
Mimo posiadania naprawdę dobrej drużyny gdzieś w duszy cieszyłam się z poniedziałkowej proby do musicalu i śpiewania... zamiast przeistaczania się w coś o wyglądzie mokrej kulki papieru. Chociaż moje próby wokalne to komedia równa wyczynom w basenie! Mimo niewiedzy absolutnej w dziedzinie muzyki zachowuję się jednak bardzo profesjonalnie i staram się użyć wszelkich aktorskich zdolności, ktorymi zostałam obdarowana, aby inni uwierzyli w moje zdolności... Albo przynajmniej dobre chęci.
We wtorek w wyniku dziwnego zbiegu okoliczności z trzema nowopoznanymi członkami grupy Musical znalazłam się na pizzy w mojej piwnicy, po niesamowicie stresującym momencie akceptacji mojej host mamy.  Powinni jej zabrać dostęp do bazy uczniów w szkole. Trudno opisać niezręczność sytuacji, w ktorej się znalazłam, kiedy zupełnie niespodziewanie otrzymałam pakiet pytań, na które trochę trudno odpowiedzieć w towarzystwie... Jechaliśmy niesamowicie wolno, czekając na jej zgodę, a ja, biedny wymieniec, musiałam powtarzać nazwiska moich towarzyszy (która jak na złość musiały byc niesamowicie skomplikowane), a ona wpisywała je do swojego komputera. Przeszli sprawdzian ocen i danych o testowaniu na obecność narkotyków. Na szczęście kierowcą był gracz tenisa, a jak sportowiec to dobre dziecko. "Są czyści" - orzekła,  więc musiałam jeszcze tylko opisać jej moje zadania domowe...
Ale fajnie było! 
W środę jako kibic wsiadłam do żółtego autobusu, który zawiózł nas na kolejne zawody. 




Dowiedziałam się, że migrena zaczyna się w śpiewającym busie i nie kończy się w dusznym, głośnym basenie. Nie dane mi było prędko leczyć jej snem. Wracaliśmy w burzy śnieżnej przez dwie i pól godziny - do 22:30. Jednak nawet po dotarciu do śpiącego domu do łóżka szybko nie poszłam. Połączenie mokrych adidasów i braku ogrzewania sprawiło, że problem jakiegoś tam paznokcia spotkał się z widmem amputacji zamrożonych stóp. 

(Nie zartuję - to okno w autobusie)

Na szczęście rano szkoła zapowiedziała dwugodzinne opóźnienie w rozpoczęciu lekcji z powodu zimna. Bo naprawdę... Jest zimno. Z I M N O.
W piątek wieczorem wspięłam się już na zupełne wyżyny szukania znajomych i wypraszanie się do grup przyjaciół i dołączyłam do trzech wygłodniałych po pływaniu dziewczyn. Poszyłśmy na skrzydełka (ja na sałatkę, mój radar zdrowego jedzenia nie zaakceptował tego dziwacznie oblepionego sosem mięsa) i kawę.



 Zasypiając wieczorem nie mogłam się powstrzymać i uśmiechałam się szeroko, myśląc o tych siedmiu dniach wypełnionych tysiącami wydarzeń, za które mogę być tak bardzo wdzięczna.
I o ludziach, którzy zostali mi dani na członków rodziny, mojej polskiej, całkiem malutkiej, bez których nie wyobrażam sobie mojego życia. To tydzień, kiedy świetowaliśmy Dzień Babci i Dzień Dziadka, a moja najukochańsza Mama obchodziła urodziny. Ja świętowałam rownież (taki ze mnie złodziej specjalnych dni innych ludzi) i nie próbowałam nawet myśleć o możliwym zastępstwie w ich osobach. Jeszcze raz ściskam Was przez internet tak mocno, jak tylko się da i życzę wszystkiego, co dobre, najdrożsi! 

Może bez prostego amerykańskiego entuzjazmu i uśmiechu z reklamy pasty do zębów, ale naprawdę się uśmiecham. Nie cały czas, jak by sobie życzyli Newtonowie, nie ponieważ tak trzeba i nie dla poszukiwania znajomych. 
Bo chcę się cieszyć tym dniem i dniem następnym. 
Bo szczęście nie czeka za siódmą górą i rzeką.
Bo przekonałam się, jak nie ma sensu martwić się na przyszłość i zadręczać tysiącami drobiazgów. 
Bo mogę dziękować.
Bo tak.







środa, 8 stycznia 2014

Epoka Lodowcowa

Newtonowie pokazują mi aplikację z pogodą na telefonie. "A mówiłaś, że w twoim kraju też macie zimę" - mówią niemal z wyrzutem. Rzeczywiście, ekran pokazuje deszcz i dwie cyferki w Fahrenheitcie, które, z tego, co się orientuję, oznaczają niespotykanie wysoką jak na tę ZIMĘ, temperaturę.
Spoglądamy razem na nasz termometr. Różnica jest diametralna. Za oknem pada śnieg.
 To ciekawe, że do opisu deszczu używamy tak wielu czasowników. Może lać, kropić, siąpić, mżyć... A śnieg? Czy jemu też nie należy się jakieś rozszerzenie słownictwa? W każdym razie ten opad jest bardzo intensywny.
Ameryka od kilku dni zamarza i chyba nawet na Florydzie nie jest najładniej... Indiana przeżywa zimę dwudziestolecia!  Kiedy to piszę, za oknem definitywnie przeważa biały kolor i nawet w domu troszkę zimniej. 





 W poniedziałek miałam iść na ostatni czterogodzinny trening tej jakże relaksującej przerwy zimowej.
 Odwołany!
We wtorek zaczyna się według kalendarza szkoła, ale nie było nawet mowy o powrocie do nauki. Temperatura sięgnęła -28 stopni z wiatrem wiejącym 30/40 km/h. Zamknięto nieprzejezdne drogi, w telewizji pojawiły się komunikaty, że lepiej nie wychodzić z domu. Nikt nie poszedł do pracy.


Dziś ostatecznie mieliśmy się pojawić w szkole, ale choć my mieszkamy tylko dwie mile od budynku, wciąż nie otworzono większości dróg, a szkolne autobusy nie mogły zapalić! 
Jutro nie ma wyjścia i jestem pewna, że jednak trzeba będzie się uczyć.
Otrzymałam jednak w prezencie 10 godzin mniej pływania i o wiele wiecej snu...  
W czasie tych kilku dni poświątecznej i posylwestrowej przerwy, kiedy dom znów stał się cichy, chłopcy zniknęli w piwnicy, dziewczyny pojechały, każdy zajął się sobą. Pomimo tych okropnych treningów, przyszedł czas na trochę relaksu. O pływaniu... wolę zapomnieć. O ile nie przeszkadzała mi tak nawet codzienna rutyna porannych i popołudniowych treningów, to nie potrafię wytrzymać tyle czasu w wodzie. Fakt, że nigdy w życiu nie miałam nic wspólnego ze sportem w ogóle, może dwa razy w tygodniu, a wszystkie te dziewczyny trenują od początku szkoły. Ale ludzie! Człowiekowi mózg kurczy się jak suszona śliwka przy tak długiej obserwacji brudnego dna basenu... 
Nie nadrobiłam może wszystkich weekendów, kiedy musiałam wstawać stanowczo za wcześnie, ale nareszcie nie nastawiałam budzika. Wczoraj obudziłam się, żeby zobaczyć wschód słońca, odsłoniłam zasłony po czym wspięłam się z powrotem na łóżko, żeby patrzeć na ten cud natury w ciepełku kołdry. Możecie mi wierzyć, że jest to coś wspaniałego...!


Wypiłam kilkadziesiąt kubków herbaty w moim fotelu. 


Dokończyłam książkę.
Poszłam w sobotę do kina z kilkoma dziewczynami z drużyny i przez te dwie godziny miałam atak obrzydliwego kaszlu, który kwestionuje, czy ktokolwiek odważy się pokazać ze mną w miejscu publicznym w przyszłości.
Kurowałam zatoki i odkrywałam, że jedzenie może nie mieć żadnego smaku i wcale nie jest wtedy apetyczne (choć potrafię się mimo wszystko wtedy obżerać, co jest niesamowitą umiejętnością). 
Grałam z rodzinką w gry planszowe ("Prawo Dżungli", które dostali z Polski na święta okazało się przebojem).


Wciąż dziwiłam się, że to POŁOWA.
Miałam bardzo dobry czas jednym, lub kilkoma więcej słowami. Mimo ekscytacji początkiem drugiego semestru jestem trochę zestresowana. Mam wszystkich nowych nauczycieli, kilka zmian przedmiotów. Znów sporo się szykuje dezorientacji, zagubienia, latania z książkami po całym budynku, szukania swojego miejsca w klasie. Niespecjalnie dobrze wspominam ten pierwszy dzień tutaj... Przynajmniej nie mam zamiaru zmieniać mojego planu dziesięć razy. Mam nadzieję, że przeżyję te wszystkie emocje! Trzymajcie kciuki. 
Tylko niech niedługo słońce zacznie wstawać wcześniej... Budzenie się w nocy jest czymś, za czym ani trochę nie tęskniłam! 

niedziela, 5 stycznia 2014

Let the ball drop


Na treningu 1.01 rozmawiałam z Niemką, również wymieńcem. Rozciągając obolałe mięśnie przy tej samej ścianie czasem ucinamy sobie krótką pogawędkę o naszych wyjątkowo różnych przygodach na wymianie. Zastygając w kolejnej dziwnej pozie, przyznała: "No teraz dopiero tęsknię za domem. Żadnej imprezy! A w tamtym roku... Najlepsza noc mojego życia..." - zaczęła, ale pokręciła tylko głową, nie zaszczycając małego koła słuchaczy opowieścią o niezapomnianej zabawie.
Co prawda ja nie mam wielu wspomnień o szalonych sylwestrowych balangach, ale rownież w tym roku nie imprezowałam, jak bardzo wiele ludzi w mojej szkole.
Zakończyłam jednak ten rok po amerykańsku - o 13:00 pojechaliśmy na pobliski uniwersytet Purdue (tak, ja mieszkam w mieście UNIWERSYTECKIM.) kibicować drużynie koszykówki. 



Oczywiście gigantyczna hala, wypełniona tysiącami ludzi, głośna muzyka już od wejścia i dramatyzm, który przypominał mi niemal "Igrzyska Śmierci". Prezentacja graczy, jakby byli wojownikami, zagrzewająca do walki orkiestra, bębny, krzyczący komentatorzy i podekscytowana publiczność.



Udało mi się nawet przez jakiś czas koncentrować, ale jestem wyjątkowym beztalenciem w kwestii oglądania sportów. Nagle ogarnia mnie dziwna senność, zaczynam się wiercić, kręcić i zerkać nerwowo na zegarek. Emocje, które ogarniały jednak ludzi wokół mnie nie dały mi zainąć się w kulkę i zasnąć i dobrze się bawiłam.


Potem szukaliśmy się przez dobre pól godziny, bo ktoś poszedł do samochodu, ktoś do toalety, ja robiłam zdjęcia... Było nas w sumie 13 osób, bo przyjechała jeszcze druga siostra host taty z rodziną.
Kiedy wreszcie dotarliśmy do domu zabraliśmy się za przygotowanie meksykańskiej uczty z tacos. Ja dzielnie kroiłam warzywa dla głodnej gromady i około 18:00, kiedy w Polsce zaczął się już nowy rok, usiedliśmy do stółu.
Potem był deser, granie w kalambury (i doświadczanie niesamowitej kreatywności chłopców... Bałam się czyzytać kolejne karteczki!) i picie kawy w dużym pokoju. O 22:00 podzieliliśmy się i ja z kuzynkami poszłyśmy do piwnicy oglądać relację z koncertów na Times Square (ta sama strefa czasowa!!!) i do północy komentowałyśmy kolejne gwiazdki. W tamtym roku królował Gangam Style, teraz przed północą pokazała się Miley C. ...
Już na górze wszyscy odliczaliśmy razem z nowojorskim tłumem i życzyliśmy sobie Szczęśliwego Nowego Roku, kiedy kula spadła na ekranie telewizora. 


Newtonowie od razu pognali do łóżka, my jeszcze posiedzialyśmy w moim pokoju z godzinkę czy dwie i również zasnęłyśmy w cichym domu.



Co to będzie za rok? Dwanaście miesięcy temu nie podejrzewałam nawet, że będę gdzieś w Indianie! Teraz jestem podekscytowana nowym semestrem i jednocześnie słyszę tykanie zegara. Czuję, że czas zaczyna pędzić do przodu, a ja nie chcę wyjechać z poczuciem rozczarowania. Więc zakasuję rękawy i do boju! Przeżyć te następne 5 miesięcy jak najlepiej potrafię! Zaczerpnąć głęboko powietrza i skoczyć, nie martwiąc się, gdzie wyląduję. (Umiem pływać, prawda?). 
A potem... A potem czeka mnie wymiana do Polski. Znów szok kulturowy i odkrywanie tego, co przez rok stało się nowe. I nowa szkoła, znów nieznani ludzie, odległe jeszcze wyzwania.
Siedzę teraz w moim fotelu przed wykuszem okiennym, obserwując tańczące płatki śniegu. Ledwo widać koniec naszego białego podjazdu, cały świat otulony jest pod sam nos. Czuję wreszcie spokój, nie dziki entuzjazm, ale przyjemne wyciszenie. Co ma być, co będzie. Poradzę sobie z nadchodzącymi problemami, będę się cieszyć z przygód. Będę płakać, śmiać się, zastanawiać. Na razie jeszcze przez chwilę siedzę nieruchomo, stabilnie, oddycham miarowo. 
Za kilka tygodni stopnieje śnieg, kukurydza zacznie powoli piąć się do góry, drzewa znów ubiorą się w liście. Swiat będzie się zmieniał, my wszyscy staniemy się kimś nieco innym. Przy następnej zimie mnie tu nie będzie. Ale jak się cieszę ze wszystkich przygód, które jeszcze na mnie czekają! 

sobota, 4 stycznia 2014

Wyprawa do Indy

Byłam wniebowzięta kiedy usłyszałam, że dziewczyny chcą mnie zabrać do Indianapolis! Jakieś miasto w tej  krainie zasiedlonej w dość swobodny sposób, z domami rozrzuconymi tu i tam, czasem tylko zbierającymi się w większe osiedla.
Opracowałyśmy plan wyjazdu w niedzielę, bo wieczorem Abbie miała odebrać z dworca autobusowego swoją koleżankę. Rano na dworze termometr pokazał wyjątkowo niską temperaturę, a ja poczułam się nagle zdeterminowana, żeby pobiegać. Zeszłam więc do podziemi newtonowej posiadłości i nie poddałam się nawet, kiedy zobaczyłam cały komplet braci grających na Playstation. Nie popatrzyli na mnie jednak ani razu, nie żartuję! Jakbym była spoconym bazyliszkiem, który zamieni ich w kamień magicznym okiem... Niesamowicie było znów biegać, być w PIONIE i móc się wyciszyć, słysząc tylko stukot butów o bieżnię. Brakowało mi tego. 
Potem spakowałam się pospiesznie i wyruszyłyśmy w niedługą podróż (założę się, że nie musiałysmy skręcać więcej niż pięć razy! Ach, ta Indiana!).
Na lunch zatrzymałyśmy się w restauracji sushi, właściwie byłyśmy pierwszymi gośćmi i mogłyśmy obserwować japońskich kucharzy przygotowujących ryby i ryż na resztę dnia (tak, musiałyśmy poczekać pól godzinki, podczas gdy kelnerka odkurzała i rozstawiała menu) I dobrze, że niewiele stolików wokół nas było pełnych, bo moje umiejętności jedzenia pałeczkami są dosyć (a nawet szczególnie) upokarzające... Udało mi się je nawet upuścić na podłogę! Ech. Praktyka czyni mistrza - rodzice, idziemy ćwiczyć! 






Resztę dnia spędziłyśmy na zakupach w mallu w centrum miasta, starając się pogodzić nasze sklepowe preferencje. Natalie jest na ostatnim roku studiów (finansów i księgowości) i z wyjątkowym entuzjazmem znikała w przebieralniach specyficznego typu sklepów. Wiecie, tych w których na wieszakach prezentowały się proste sukienki i żakiety w spokojnych kolorach i o rozsądnym kroju. Abbie nie myślała długo nad wyborami, nie mierząc nawet swoich typów i wychodząc ze sklepów zanim ja zdążyłam odpowiedzieć na pytanie "Do you need anything?" zadawane rzecz jasna przez każdego pracownika. Jednak córki swojej mamy, obie chodziły szybko i nie myślały zbyt dużo... Myślę, że wrócę z traumą i będę się od teraz wymykać do sklepów sama, autobusem lub tramwajem, żeby nie dostać kiedyś zawału z nadmiaru stresu! Ale naprawdę był to przyjemny czas i wróciłam nawet z kilkoma torbami! Szczególnie ciesząc się z perfum - mam wrażenie, że pachnę jakbym czyściła okoliczne baseny w wolnym czasie ;-) lub była nielegalnym dealerem chloru. Lub szukała zagubionej biżuterii w aquaparkach, aby wyjść z życiowego kryzysu...
...Lub pływała cztery godziny dziennie. Tak po prostu.
Potem chciałyśmy pójśc na spacer, ale szybko się poddałyśmy, będąc jedynymi przechodniami na zasmieżonych ulicach, dzielnie stając naprzeciw wiatrowi. 

(Słynne Monument Circle w centrum)

Znalazłysmy niesamowite miejsce na obiad, niedrogą knajpkę o włoskiej nazwie. Łączyła w sobie nowoczesność z ciepłą, przyjazną atmosferą, która sprawia, że człowiek czuje się zrelaksowany jak po długiej kąpieli i jest gotowy zostać na swoim miejscu na długi czas.



Oświetlona przez wielki piec do pizzy i nieśmiałe lampki, o drewnianych stolikach z długimi, szklanymi butelkami do wody. Zjadłyśmy pyszne przystawki, a ja po konsultacji kelnera (mam teraz technikę wybierania dań polegającą na zadreczaniu kelnerów) wybrałam doskonałą sałatkę dnia z argulą i dynią piżmową. 



I tak siedziałyśmy, kiedy wiecej i więcej ludzi wchodziło z mroźnej pogody i wieszało mokre płaszcze na oparciach krzeseł, rozmawiając o postanowieniach noworocznych i zastanawiając się, co przyniesie pakiet dwunastu miesięcy, jeszcze nieotwarty i tajemniczy. 
W hotelu postanowiłyśmy z Natalie wypróbować jacuzzi, Abbie zaś ruszyła po koleżankę. Nie był to może luksus, o którym marzyłyśmy... Założyłyśmy stroje kąpielowe, licząc na szybki dojazd windą do tego centrum przyjemności. Okazało się, że piętro jest w stanie renowacji, więc szybko znalazlyśmy się w odrapanej, zimnej klatce schodowej, błądząc w poszukiwaniu właściwych drzwi. Malutki basen był wypełniony wrzeszczącą dzieciarnią, ale na szczęście wyczekiwane, ciepłe jacuzzi - puste! Już po kilku minutach odkryłyśmy, że wcale nie przypomina to JAZUZZI, z kilkoma bąblami po bokach, wystrzeliwujacymi gorącą wodę niekontrolowanie i z głośnym szczeknięciem. Przyznałyśmy więc, że to wcale nie jest przyjemne i zamarzłyśmy, biegnąc schodami awaryjnymi trzy piętra do góry.


Później (może pominę walkę z prysznicem, który zalał pól łazienki i dziwnym czujnikiem, udawającym Lorda Vadera pól godziny po wyłączeniu - wiadomo, jak to jest) przyjechała reszta wyprawy i rozmawiałyśmy, ja z Natalie dzieląc łóżko i przy okazji szukając restauracji na śniadanie (obie uwielbiaaamy śniadania, a Natalie marzy o otworzeniu restauracji lub kawiarni w przyszłości). 
I rano rzeczywiście zjadłyśmy je w fantastycznej City Cafe. 


Jako że Indy jest określana, jako miejsce do zakupów i jedzenia, znów zdecydowałyśmy się na sklepy. Tym razem pojechałyśmy do najciekawszej dla mnie części miasta, dzielnicy sztuki, butików i małych sklepików vintage. Indianapolis nie jest miastem dla młodych. Nie buzuje nową energią, brakuje szaleństwa, sztuki, powiewu młodości. Jest spokojne, niepozbawione amerykańskości z kilkoma wieżowcami. Podobno ludzie osiedlają się tam w wieku 30 plus, aby wychować dzieci i  pracować, nie szaleć i szukać zabawy. Żadna z dziewczyn nie myśli nawet o szukaniu tam przyszłości.
Ale chodzenie po sklepikach było ciekawe (oprócz momentu, kiedy Natalie znalazła komplety do przymierzenia na rozmowę o pracę). Szczególnie podobał mi się jeden sklep vintage, który dał nam 20% zniżki bo jak głosił napis na drzwiach "jeśli nie ma nas tu, a jest po 11:00, zrób zdjęcie i damy ci rabat". 

(Taak, moja mina)



Czego tam nie było! Wielkie swetry rodem z sennych koszmarów, kraciaste farmerskie koszule, kowbojskie kapelusze i podrobione perły. To dopiero była zabawa! 
O 13:00 dołączyła do nas rodzinka i poszliśmy do muzeum historii Indiany, co było dosyć śmieszne, bo wystawa pokazywała losy tego skrawka ziemi od wielkiego wybuchu...! Nie zabrakło jednak polskich akcentów... 





I historii rolnictwa! 


(ESENCJA)

Ale na film o Mamutach w Imaxie nie narzekam ;)
Obiad zjedliśmy w dość ciekawym miejscu, rodzinnej restauracji, która serwowała gigantyczne porcje, do podziału przez 2-4 osoby. Na naszym stole pojawiły się monstrualne parującej miski makaronu i ku moje uciesze, wielka salatka z gorgonzolą. 
A wystrój... Hmm...




W drodze powrotnej wciąż mogłam poczuć zapach wszystkich dań zaparkowanych w plastykowe pojemniki, bo otrzymałam ostatnie siedzenie w naszym vanie...



Tego dnia spałam dobrze i długo, a na śniadanie zjadłam tylko niewielki jogurt...Ach, i miałam w pokoju gościa, "kuzynkę" - w Indy spotkaliśmy rodzinę siostry mojego host taty, która została na... sylwestrowe party!

(Post uzupełnię jeszcze tym, co może dostanę od Abbie - jesli...!)



środa, 1 stycznia 2014

Tylko jeden raz do roku... (Ale rano drugi).

W Wigilię rano wydarzył się pierwszy cud, który sprawił, że nie czekałam nawet na rozmowne zwierzęta pózniej. Denise pozwoliła mi nie iść na trening o 5:00 rano. Czyż nie jest to wspaniałe? Nie wyobrażam sobie w Polsce przymusu pływania w ten wyjątkowy dzień...

Podczas gdy moja rodzina była zajęta ubieraniem choinki i szykowaniem ostatnich wigilijnych potraw, my niewiele w ten dzień robiliśmy. Korzystając z okazji spałam trochę dłużej, zjadłam owsiankę z jeżynami (tak, wciąż korzystam z tego samego pudła, które kupiłam podczas mojej pierwszej wycieczki do sklepu kilka dni po przylocie). Potem ubrałam się ładniej i połączyłam z Polską, która właśnie oczekiwała pierwszej gwiazdki.  
Z dziewczynami obejrzałyśmy również "Kocha, lubi, szanuje" (baaardzo świątecznie ;-) ), żeby zabić czas. Po późnym lunchu pojechaliśmy do kościoła. Nie ma, że na wigilijnej mszy mielibyśmy stać, o nie - w ławce byliśmy więc już godzinę wcześniej! Ale tak w ogóle to nikt nie stał pomiędzy rzędami ławek, dla tych, którzy nie zmieścili się w głównej nawie przygotowano transmisję wideo do jednego z większych pokojów. Więc obyło się bez corocznych omdleń.



Pózniej pojechaliśmy na obiad do restauracji w hotelu w centrum miasta. Zwykle rodzinka chodzi w Wigilię na pizzę, ale w tym roku, nie wiem, czy trochę nie dla mnie, postanowili uczcić ten dzień uroczyściej. 



Byliśmy jednymi z niewielu gości, więc atmosfera była niemal domowa.


A jedzenie... Przepyszne. Chociaż menu nie oferowało karpia, ryby po grecku czy w ogóle wegetariańskich przysmaków. No cóż, raz chyba można mi wybaczyć jedzenie cielęciny w ten dzień "bardzo ciepły, choć grudniowy"? Ale z kaparami i karczochami, niebo w gębie! 
Nie śpieszyło nam się do domu, więc postanowiliśmy pojechać i zobaczyć owoc ciekawego hobby jednego z mieszkańców Lafayette, który co roku przeradza swój dom w gigantyczne tło dla pokazu świateł. Przez 20 minut czekaliśmy w kolejce samochodów, nastawiliśmy radio na właściwą stację i patrzryliśmy jak cała okolica jest rozświetlona przez jeden, pulsujący wszystkimi kolorami dom - w rytm dyskotekowej wersji świątecznych piosenek rzecz jasna. No cóż... Ciakawe doświadczenie. Ta rodzina nie posiada garażu. Tysiące światełek to również niemała inwestycja...
Tradycją Newtonów jest w Wigilię otworzyć po jednym prezencie ze stoisku pod choinką. 


Co roku każdy rozdziera błyszczący papier i odkrywa... Tam-dam-dam.... nowa pidżamę. Ja też dostałam długa koszulę nocną. Kiedy wszyscy zrezentowali paletę nocnego ubioru, każy musiał przeczytać jedną stronę krótkiej świątecznej bajki na dobranoc.







I przyszedł czas, żeby rzeczywiście życzyć sobie dobrych snów. 
Pierwszy dzień świąt w tym domu nie może przecież rozpocząć się w południe, prawda? Pierwszy i najmłodszy był na nogach już o 3:00 nad ranem. Mnie miłosiernie zbudzili o 6:00. Czekaliśmy na rodziców, wypiłam kubek herbaty, zaczynałam już zasypiać na kanapie, kiedy wszyscy zdecydowali zgodnie, źe czas zacząć prezentowy maraton. Najpierw - skarpety znad kominka, na rozgrzewkę. Czyli mnóstwo drobiazgów, pilniczki, błyszczyki, skarpetki.

Potem, w głównej rozgrywce, szliśmy w kolejce od najstarszego do najmłodszego, otwierając po kolei starannie zapakowane paczuszki. Każdy rano już zastał swój stosik na krześle, zajęliśmy więc pozycje i jeden po drugim prezentowaliśmy nowe nabytki.



Ja zastałam również paczkę, która zagubiła się w listopadzie i sprawiła mi ogromną radość!

Moźecie się domyślić, że śniadanie mogło się odbyć dopiero po kilku godzinach. Całą grupą zaatakowalismy kuchnię, każdy pomagając przy przygotowaniach. Były omlety z wieloma dodatkami, wielka salatka owocowa, bekon, ciasto i duuużo kawy.



A potem runda finałowa, czyli prezenty od dzieci. Tym razem od najmłodszego do najstarszego, a co!




Reszta dnia była leniwa i przeznaczona na zajęcia własne. Ja trochę snułam się po domu, nie mogąc zdecydować, co wyjątkowego mogłabym robić. W końcu zadzwoniłam do rodziny i usłyszałam trochę o ich świętowaniu.
Oczywiście nie mogło zabraknąć wielkiego, rodzinnego obiadu. Tutaj na stole muszą pojawić się kraby i  wołowina z grilla.





W tym roku był również łosoś, dla takiej tam fanki różowej rybki... (bo kraby sa po prostu...straszne!) Jako że przyszła paczka z prezentami dla rodziny, przedstawiłam tradycję łamania się opłatkiem i wykonaliśmy uproszczoną wersję dzielenia sie (wszyscy byli bardzo głodni),  więc po modlitwie każdy podnosił swój kawałek i wygłaszał krótkie życzenia dla innych. Było niesamowicie miło, ciepło i wesoło, choć niezbyt formalnie (ja w leginsami i wielkiej bluzie "Indiana State University"). Potem z piekarnika wyskoczyło pachnące Apple pie i przyszedł czas na upominki z Polski.


Okazało się, że moja Mama jest geniuszem prezentów i w malusiej paczce, która przyszła do Lafayette, zmieściło się wiele niepowtarzalnych prezentów, które sprawiły każdemu Newtonowi... Oj, dużo radości. A jak się mój host brat z collage'u ucieszył z Żubrówki! Wszyscy chłopcy dumnie zapoznali do zdjęcia w europejskich koszulkach. Ja dokonałam też wielkiego powrotu do zagubionej wiedzy o bursztynach z jednej z zielonych szkół nad Bałtyk i zaprezentowałam historię powstania naszyjnika host mamy. Nie obyło się też bez pokazu zdjęć z Wigilii w domu w zeszłym roku i opisu naszych niekończących się tradycji...

I tak, późnym wieczorem, świętowanie dobiegło końca.



Następnego dnia, prawie ze łzami w oczach pojawiłam się na czterogodzinnym pływaniu.  A w piątek musiałam pomagać przy dziewieciogodzinnych zawodach. Uwierzcie, po wyjściu z basenu cały świat był niebieski!
Na szczęście kolejne dni były tak miłe, że pracuję nad zatarciem tych nieprzyjemnych wydarzeń. W sobotę tylko godzina pływania, wyjście do kina i na obiad, a w niedzielę? A w niedzielę dziewczyny zabrały mnie wreszcie do stolicy! Indianapolis!