środa, 1 stycznia 2014

Przedświąteczne świętowanie

To największy problem prowadzenia dziennika z podróży - kiedy wiele się dzieje, pisanie wydaje się stratą tego cennego czasu. Możecie sobie wyobrazić, że mam sporo opowieści po moich amerykańskich Świętach! Na razie z powodu braku czasu staram się uzupełnić zaległości i tonę, TONĘ w dziesiątkach nowych wydarzeń czekającymi na swoją kolej. Proszę więc bardzo o odrobinę cierpliwości ;-)
Nie sądzę mimo szczerego pragnienia, żeby dużo z tego udało mi się przekazać. Pewnie za rok w tym samym czasie będę zadreczać wszystkich wokół opowieściami o tym, jak "robiłam to zupełnie inaczej". Przygotujcie się, ci, którzy zamierzacie wtedy przebywać w mojej najbliższej okolicy!
Właściwie świętowanie zaczęło się w sobotę, 21.12. Wtedy to ja, jak wzorowy członek rodziny, o 6:58 zeszlam z moją torbą pod drzwi wejściowe. Okazało sie jednak, że tym razem wyjątkowo byłam jedną z niewielu w pełnej gotowości. Zdecydowaliśmy się na śniadanie gofrowe w domu i wyruszyliśmy dwoma samochodami do dziadków godzinę później. Tym razem miałam dla siebie całe tylne siedzenie małego (jak na tutejsze standardy) samochodu mojej host siostry Abby. Cztery godziny wydawały się nieskończonością, kiedy mijałyśmy znajome już równiny.
A potem była już esencja amerykańskości - oglądanie meczu koszykówki małego kuzyna 




i... Granie w koszykówkę w centrum sportowym. Niby nikt z nas nie jest graczem NBA, ale...
..Ale wszyscy w jakimś etapie swojego życia byli w szkolnej drużynie albo ją TRENOWALI. Więc jak ostatnia ofiara losu na lekcji wf-u biegałam z jednego kónca boiska na drugi, wyciągając ręce do góry w geście gotowości do gry (który można zinterpretować równie łatwo jako poddanie się. Na to liczyłam.).



Zanim udało mi się naprawdę obudzić w sobie demona koszykówki, ktoś znalazł kij do baseballa.
To dopiero był pokaz umiejętności! 
Największe z upokorzeń przyszło, kiedy moje host siostry ćwieczyły ulubioną dyscyplinę lekkoatletyki - bieg przez słupki. Zakłada on idealne połączenie biegu z przeskoczeniem PONAD przeszkodą. 
Ja, zbuntowana jednak istota, wykonałam jedynie połowę tego manewru. Zgadnijcie którą... A co!
Dostałam jednak tyle samo pysznego jedzenia u babci Newton co inni sportowcy, więc tak naprawdę nie liczą się żadne popisy, prawda?


Nastepny dzien również zaczął się jedzeniem. Ten wyjazd chyba głównie koncentrował się wokół...spożywania. W Poslce wigilijny posiłek wydaje się wielkim obżarstwem i kazdy widzi nagle w lustrze tysiąc zbędnych kilogramów po tych słynnych dwunastu potrawach. Ha! Ha! Ha! Kiedy człowiek ma Wigilię rano i wieczorem przez kilka dni... No, bez porównania.
W każdym razie doskonałą zapiekanką z jajkami przywitałam niedzielę w restauracji mojego host taty brata nad brzegiem Missouri. Był też kościół (ze strony religijnej) i nawet w planach mieliśmy St.Louis, ale na dworze pogoda nie zachęcała, więc przyszedł czas na otwieranie prezentów. 


Ja też dostałam kilka paczuszek podpisanych "Marta", w tym labirynt, którego przejście dawało dostęp do $ 50. 




Byłam z siebie niesamowicie dumna, że pierwsza z rodzeństwa umieściłam te wszystkie wredne kuleczki w plastykowym tunelu (nie wnikajmy w szczegóły...), ale odtatecznie musieliśmy działać młotkiem, bo dziadek-pirat, mimo ze twierdzi, że widzi idealnie, nie do końca sprawnie umieścił pieniądze we wnętrzu zabawki... 



I tak, moje wyobrażenia o dziadku żołnierzu nie były tak nieuzasadnione. Ma 15 pistoletów i strzelb w domu! Nie zartuję. Chociaż tylko kilka w szklanych gablotkach...


Dzień bez meczyku to dzień stracony, więc jeden czy dwa obejrzała cała rodzinka w dużym pokoju, ale potem ku mojej radości ktoś podrzucił pomysł wyjścia z domu. I wyszliśmy! Pojechaliśmy do miasteczka rodzinnego host taty, opuszczonych ulic pod nazwą Alton. Jedyną atrakcją tego miejsca, która ma przyciągać turystów, są liczne sklepy z antykami - olbrzymie graciarnie i te niewiele większe od szafy. 









Obiad znów w tej samej restauracji, w otoczeniu głośnej, licznej rodziny, a potem? 


Powrót do domu po śniadaniu w St.Louis w niesamowitej małej kawiarence - nie da się opisać!




Znów niemającymi końca autostradami, goszczącymi niewiele podróżnych.
I oczekiwanie na Wigilię i pierwszy dzień świąt...








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz