poniedziałek, 28 października 2013

Św.Mikołaj

Dzieci na wymianie nie czekają na św. Mikołaja, ale na paczkę z domu! Ja w tym tygodniu zastałam na stole w kuchni brązową przesyłkę dla Marty Wróblewskiej. 

Uciekłam więc do pokoju, wróciłam się po nóż i poświęciłam jej dobrą godzinę.
Bo kluczowe w otwieraniu paczki jest stosowne namaszczenie. Trzeba pamiętać, że przeszła długą drogę i należy traktować ją łagodnie. I wyciągać przedmioty jeden po drugim, obwąchując, dotykając, ważąc w rękach i uśmiechając się do nich miło.
I koniecznie krzyknąć coś jak, hm, "Alleluja!", kiedy odkrywa się babciny piernik. 
I z trochę mniejszym entuzjazmem, bo chociaż to również ważne, ale PIERNIK JEST ŚWIĘTY, ucieszyć się z prawdziwego miodu.
Newtonowie są pod każdym względem rozczarowujący, jesli chodzi o rozumienie istoty jedzenie "specjalnych" słodyczy. Popełniłam olbrzymi błąd i podarowałam im czekolady, po których papierki znalazłam dzień pózniej w koszu. A tak chciałam choć kawałeczek tej pysznosći! 
Wytłumaczyłam im kluczowe znaczenie tegóż oto piernika dla ludzkości i na razie nie atakują go tak gwałtownie, więc mogę się nim cieszyć. Przy dobrej zbożowej kawie...

Ptasie mleczko wczoraj ukradłam ze spiżarki. Nie ma tego dobrego. Zamierzam zabrać na próbę do Fall Play i poczęstować obsadę. 

Nie będzie Newton pluł nam w twarz! No dobrze, przyznaję się - ukryłam również gorzką czekoladę Wedla. To zbyt dobre, aby zostało pożarte w trzech kawałkach (chłopcy nie rozumieją, dlaczego czekolada ma takie małe kosteczki i łamią ją w sposób niekonwencjonalny).
I pamiętajcie - "Alleluja" na widok pyszności od Babci. Dziękuję Babciu, oficjalnie! Jesteś najlepsza! Szkoda, że nie mogę zjeść również twoich pierogów, prosto z garnka, ach!
O dziadka gołąbkach to już nie wspominając...

Fall Break

Chyba czas na jakąś nową notkę...?
Właśnie mija ostatni dzień mojej krótkiej Fall Break. Wmawiają nam, że to cztery dni, ale przecież wiadomo, że weekend się nie liczy! Więc w piątek i dziś nie musiałam o 7:00 przekroczyć progu moje ukochanej amerykańskiej szkoły. Tak, przyznaję się - nie jest to dla mnie tak wspaniałe miejsce!
Newtonowie-rodzice przez całą przerwę surfowali w Californi, a ich miejsce w domu zajęli dziadkowie. Nie robiłam więc nic specjalnie wyjątkowego, a chłopcy w ogóle zaprzyjaźniali się z kanapą jak nigdy wcześniej i poświęcili się oglądaniu telewizji. 
Z dziadkami nie nawiązałam żadnej relacji, chociaż to bardzo nowocześni emeryci, muszę przyznać! Zakręceni na punkcie zdrowego stylu życia, babcia rozpoczyna dzień jogą i medytacją, codziennie jadą na dwugodzinny spacer, choć powiem szczerze, że dla mnie jakoś niepokojąco jednak chudo wyglądają... 
Mieliśmy cichy konflikt jedzeniowy, właśćiwie to jednostronny, bo to ja się irytowałam. Śmiesznie to może brzmi, ale kurczę - zjedli mi wszystkie moje warzywa i owoce, a swoimi to się nie podzielili! Ha, mało tego! Schowali całe swoje jedzenie do lodówki w innym pokoju. Więc obecnie moje zapasy ograniczają się do dwóch kawałków selera i połowy pomidora. A to żarłoki!
Najśmieszniejszą sytuację miałam z płatkami - wchodzę do spiżarki, patrzę, a tam, tuż przy suficie, niepozornie, pomiędzy butelkami, stoją płatki. Dobre płatki, takie o wyglądzie karmy dla królików, czyli samo zdrowie. Zastanawiałam się chwilę, dlaczego host mama postawiła je na ostatniej półce i postanowiłam spróbować tego tajemniczego śniadaniowego przysmaku. Nie najgorsze, nawet smaczne, odłożyłam je tam, gdzie stoją pozostałe płatki....
...I godzinę później zniknęły. 
Tam-dam-dam...
Wędrujące płatki ;-)
Sami możecie rozwiązać tę kryminalną zagadkę porwanego opakowania "All-Bran". Dramatycznie napiszę, że nigdy więcej ich już nie widziałam...!
W piątek pospałam trochę dłużej, zrobiłam lekcje i pojechaliśmy na przedstawienie "Leo" na uniwersytecie. Spektakl światowy, z opisu wyglądający na dość znany, ale widownia była daleko od bycia...wypełnioną. Właściwie to popełniłam spory błąd. Było to "show", nie przedstawienie. Nawet mi się podobał, chociaż najbardziej to chyba dzieciakom na widowni. Ja oczywiście zawsze mam zaszczyt zająć miejsce za największą głową na całej widowni, która jeszcze rusza się, obraca, tak, że zobaczenie czegoś na scenie to prawdziwe wyzwanie! 
Mieliśmy pójść na jakiś bardziej specjalny obiad potem, ale chłopcy odmówili współpracy, Bardzo chcieli wracać do domu (mecz), w końcu zgodzili się zrezygnować z odmrażanej pizzy ma rzecz skrzydełek. A ja zjadłam niczego sobie, jak na amerykańskie standardy, sałatkę z kurczakiem. Przeżyli też olbrzymi szok, pierwszy raz w życiu widząc gazowaną wodę. Ale się uśmiałam! Dziadek zamówił gazowaną wodę.
- A co to? - zdziwił się Jack
- Woda z dwutlenkiem węgla. Smakuje jak woda, ale jest podobna do sody...
- Ale po co to?
- Jest smaczna, z cytryną. Spróbuj.
(Tutaj Jack zebrał się na odwagę, rzadko czegoś próbuje. Wziął łyk.)
- Dziwne. Ale jak oni to robią?
(Tutaj pada wyjaśnienie dziadka, jak wprowadza się CO2 do wody. Wszyscy chłopcy próbują wody gazowanej. Jack dochodzi do wniosku, że to jedna z najdziwniejszych rzeczy, jakie widział. Ja również.)
Sobota mijała bardzo leniwie, poszliśmy na mrożone jogurty, bo Jack chciał złożyć aplikację o lracę w tym lokalu. Miałam okazję spróbować dyniowej wersji. Nawet smaczne :-) Świat tutaj kręci się dookoła tego pomarańczowego warzywa... Wybrałam się również na spacer, prostą, asfaltową drogą, ale takie życie. 


W Lafayette zrobiło się płasko. W czwartek zniknęła cała kukurydza. 

Jeden dzień i już nie mieszkam w środku pól, ale na talerzu. Nadeszła jesień. W ciągu tygodnia liście zmieniły kolor a temperatury spadły gwałtownie. Nawet do minusowych... Na szczęście sobota była słoneczna, więc nie zamarzłam. I zobaczyłam coś bardzo niezwykłego... Czasem każdy z nas spotyka jednorożca.


W niedzielę jako jedyny przedstawiciel rodziny poszłam do kościoła, potem porozmawiałam z rodzicami, skończyłam książkę i uczestniczyłam w fantastycznym spotkaniu Fall Play! Jej, to była zabawa. Pomijając fakt, że z całej obsady i innych zaangażowanych pojawiło się... 6 osób. W ostatniej chwili wszyscy inni przyznali się do posiadania mnóstwa innych planów. Graliśmy w niesamowitą grę "Assasin", która opiera się na posiadaniu ciemnej piwnicy i ludzi, którzy mają ochotę przebywać w stanie napięcia przez kilka godzin. Tak, skończyliśmy grać o 22:00...
Krótkie zasady. Losujemy karty, As jak Assasin oczywiście. Plus Król - policjant i tajemnicza postać Jopka (nie wdawajmy się tu w szczegóły).  Gasimy światło, 10 sekund na rozejścia się po wielkiej piwnicy, nic zupełnie nie widać i...zaczyna się zabawa. Gra kończy się, kiedy policjant odkryje, kto zabija ludzi, albo sam zostanie zamordowany. Więc czołgamy się po podłodze, chodzimy dookoła, potykając się o siebie i wszystko, co możliwe. 
I niespodziewanie orientujesz się, że ktoś idzie za tobą i , cóż, przesuwa ci palcem po szyi. Bardzo prosty znak, ale oficjalnie zostajesz martwym ciałem do końca gry. I inni wywracają się o ciebie.
Niesamowicie dużo zabawy to dostarcza, chociaż emocje oczywiście też są przednie... Wszyscy w ciemności wyglądają (i brzmią) dość przerażająco.
Więc wróciłam do domu późno, ległam na łóżko i obudziłam się dziś, kiedy wstało słońce, czyli o 9:00. Teraz jestem w stanie niemałej nerwowości, bo o 14:30 jadę na dwugodzinny trening pływania. Zamierzam dać mu szansę przez te kilka dni w tym tygodniu. Zobaczymy, zdaje się, że basen jest w tej szkole prawdziwym zabójcą... Nie bawi się w przesuwanie palcem po szyi (wyobrażacie sobie, jak trudno jest znaleźć czyjąś SZYJĘ w ciemności?!) , morduje naprawdę i bez delikatności... Zobaczymy, czy dzisiaj przeżyję ;-)

wtorek, 15 października 2013

Po prostu dobry

Ten weekend był... Szukam jakiegoś odpowiedniego przymiotnika. Chyba „dobry” jest najbardziej odpowiednim okreśeniem ze wszystkich, które przychodzą mi do głowy. A że mało oryginalne - przepraszam bardzo.
Nie był najlepszy z możliwych, nie przeżyłam załamania nerwowego, może go zapamiętam, choć nie sądzę, żeby zakorzenił się na dłużej w mojej pamięci. Ale zdarzyło się wiele naprawę miłych rzeczy i trochę czasu spędziłam na zastanawianiu się. No właśnie, u mnie zawsze dzieje się dużo, w mojej głowie szczególnie! To część mojej wymiany - nieustanne deliberowanie nad jej istotą. I wieloma innymi sprawami. 
Weekend zawsze jest też czasem kontaktu z Polską i również - tęsknoty. Właściwie tęsknota towarzyszy mi cały czas. Nie zdawałam sobie sprawy, że ona będzie przy mnie bez przerwy, jak drzazga pod skórą, która kiedy się ją dotknie boli, swędzi i przywołuje łzy. Z jednej strony bólu, z drugiej frustracji, bo nie można jej usunąć i nawet nie chcę się jej pozbywać. I nie jestem gotowa, żeby wrócić do domu. Co to to nie! Każdy dzień tutaj to przygoda i krok w kierunku czegoś nowego i ważnego. Wiele czeka mnie jeszcze pracy nad sobą, zanim poczuję, że wracanie ma sens. 
Jestem już coraz bardziej pozytywna, uśmiecham się na korytarzu do ludzi, nie płaczę przy wszystkich mailach.
Rozmowy z Polską w weekend sprawiły, że poczułam się fantastycznie. Są tam jeszcze ludzie, tysiące kilometrów stąd, z którymi mogę rozmawiać, śmiać się i... Starać się nie płakać.
Ale przed zaśnięciem, kiedy leżę sama w moim dużym, obcym pokoju wtulam się w poduszkę i pozwalam płynąć łzom. Bo chciałabym, żeby ktoś mnie przytulił na dobranoc i posiedział przy mnie chwilkę, aż poczuję nadchodzącą senność.
Bo ci bracia to nie mój Mateusz, rodzice są inni i zupełnie mnie nie rozumieją (i ja mówię, że moi rodzice mnie nie rozumieją! A więc, ekhem, chyba nie do końca... Ale ciiii)  i nie do końca akceptują. Bo po prostu ich tutaj nie ma ze mną.
Mogłabym jeszcze długo o tym pisać - istota tęsknoty itd. Zajmuje dużą część moich myśli. Ale miało być o weekendzie i moje życie nie nie toczy się tylko w mózgu.

PIĄTEK
Dla niektórych weekend zaczyna się w piątek. Dla mnie nie do końca, ale przyczepmy ten samotny dzień tygodnia do tej relacji. Moje ciekawsze lekcje zaczynają się po lunchu – omińmy więc może matematykę czy test z wojny secesyjnej na historii...
Na lekcjach gotowania mieliśmy „free lab”co oznacza, że możemy w grupach wybrać przepis i przygotować go na zajęciach. Ja oczywiście przeglądałam dzień wcześniej ambitne przepisy, chcąc jakoś poszerzyć moja ubogą kulinarną wiedzę i spotkałam się z niemałym zdziwieniem mojej grupy. Po godzinnej dyskusji (jeden z chłopaków upierał się, że chce zrobić sałatkę. Fantastycznie, że okazało się, że nie luibi sałaty. I w ogóle warzyw. Pojęcie sałatki okazuje się więc względne dla nektórych osobników ) zdecydowaliśmy się na amerykańskie buritos z ranchem.  Powód ich lekkiej konsternacji poznałam, kiedy zobaczyłam, co inni przynieśli na zajęcia. Czy naprawdę po dwóch miesiącach w Stanach mogę się dziwić?

Ciasto na ciasteczka z pudełka,  macaroni&cheese gotowe do zjedzenia po dwóch minutach w mikrofali, zamrożona pizza. Chyba najbardzoej zaawansowany przepis stanowił dip do chipsów. Bo przecież o to chodzi – nie gotowanie, a jedzenie... Przyznam się, że już wolę nie jeść w ogóle niż wcinać te obrzydlistwa z plastyku. Nasze burriotos były jednak przepyszne, naprawdę! 


Pomijając, że w mojej ignorancji nie wiedziałam, co to jest „chipolte peppers”. Otworzyłam puszkę, wzięłam łyżeczkę, i jak człowiek pierwotny postanowiłam spróbować. Metoda prób i błędów, a co!
...I zostałam wyłączona z pracy w kuchni na rzecz krótkiej, acz intensywnej kuracji w mojej ławce z butelką wody. Oj, ostre!

Na teatrze robimy teraz monologi – długo by opowiadać. Ja zgłosiłam się na ochotnika i mój zaprezentowałam w środę. Jestem z siebie niesamowicie dumna, bo wyszedł mi śpiewająco. To znaczy, w moim przypadku, 100% lepiej, niż jakbym śpiewała. Więc bardzo przyjemnie spędziłam lekcję na oglądaniu przedstawień innych, co jest naprawdę przyjemne, kiedy ma się to już za sobą, wiadoma sprawa!

Po lekcjach, z braku cross country pojechałam prosto do domu,  i że pogoda była ładna postanowiłam iść pobiegać mimo wszystko. 

Taak, może nie było to przyjemne doświadczenie. Do dzisiaj bolą mnie kostki i kolano -  5 mil po asfalcie nie jest relaksujące. Wybrałam drogę, na której trudno się zgubić – ani jednego zakrętu, ani jednego samochodu na dwóch pasach, jedynie słońce i wyschnięta kukurydza. Przez pierwsze pięć minut wydawało mi się to fantastycznym klimatem.
W każdym razie już nie mogę iść biegać, bo moja kostka wciąż pamięta to przeżycie.

O grze footballu już pisałam. Powiem jedno – cieszyłam się, że mogłam wcześniej ją opuścić. Uwielbiam ten sport,juhu!

SOBOTA
W sobotę mogłam po raz pierwszy dłużej pospać. Nie miałam z tego dużej przyjemności, trudno wyjaśnić - takie poczucie ogólnej niepewności, może zagrożenia, kiedy nie wiadomo, o której wstać... Dziwna sprawa. W każdym razie zjadłam jajecznicę i wróciłam do łóżka z herbatą. Nie na długo - trzeba było sprzątać. Nie wiem, jak w ciągu kilku dni potrafię zrobić tak duży bałagan, jest to jeszcze badane przez naukowców.  soboty nie lubię również posiadać własnej łazienki. 
Było też uczenie się...

 ...obiad na wynos i mecz piłki nożnej. Czasem muszę wykazywać zainteresowanie. Nawet jeśli kibicujemy Jackowi, który siedzi na ławce rezerwowych. I jego drużyna przegrywa. I jest zimno. I ciemno. I nudno.

NIEDZIELA
W niedzielę znów mogłam dłużej pospać, bo nie poszliśmy do kościoła. Już o 6:00 dom opustoszał (nawet w niedzielę nie ma przerwy. Szkolny sport może wykończyć biedne dzieci!). 
Ale już po południu przyszła miła odmiana! Po raz pierwszy udało mi się spotkać z kimś po lekcjach! Juhu! Namówiłam moją kulinarną partnerkę z zajęć na wyjazd do malla. Uważam to za jedno z moich największych dotychczas osiągnięć towarzyskich. Możecie być oficjalnie zażenowani i z drugiej strony dumni. Naprawdę się staram, cały czas, to nie tak... Zresztą, obwińmy kukurydzianą Indianę i kontynuujmy. Już dość pisałam o moich społecznych niepowodzeniach. Jest lepiej, to na pewno!

Ishraq jest z Palestyny, więc może nie do końca stanowi przykład amerykańskiej nastolatki. Ma 17 lat, ale będzie miała graduation już w grudniu,  bo jest już gotowa na collage z perspektywy zebrania potrzebnych kredytów.  Odebrała mnie z domu i od razu uprzedziła, że ten mall... To w zasadzie bardo mały jest... I ona z rodzicami zwykle jeździ do Indianapolis.
Nie wierzyłam. AMERYKA, tak? Przeszłyśmy kilka sklepów i było po mallu. Jednak jak wioska, to wioska. Dobrze było jednak wreszcie zrobić coś oprócz siedzenia w domu z Newtonami, a zasadzie to zwykle bez nich. Zjadlam preceliki cynamonowe, kupiłam sobie sweterek i wróciłam do domu wczesnym popołudniem. Próbowałam wybadać sprawę wycieczki do Indianapolis, ale moje sugestie... No cóż, nie do końca zostały zrozumiane przez Papę Newtona, którego spotkałam w kuchni.

- Byłam taaaaka zaskoczona, że ten amerykański mall taki niewielki...
- A, my nawet nie jeździmy do malla, zwykle do department store tylko! – nie zaczynało się najlepiej.
 - Ach, no bo większość nastolatków tutaj robi zakupy w Indianapolis...
 - TAK DALEKO? Ale to chyba wycieczka na kilka godzin?
 - No niby tak, ale to niecała godzina, a mają mnóstwo sklepów.
 - Kto by potrzebował robić takie wyprawy!? U nas to chłopcom kupujemy coś przy okazji, my nic nie potrzebujemy...
 - No tak, chłopcy to co innego...
 - Nasze dziewczynki też nigdy nie chciały się specjalnie ładnie ubierać...
 - Niektóre chcą...Może... Nie wiem...
 - No nie wiem, nie spotkałem wielu.

Wieczorem wreszcie zjedliśmy razem obiad, po raz pierwszy od tygodnia przez te wszystkie rozgrywki, i było naprawdę miło. Potem oglądaliśmy razem film, wybierał Jack, więc "World War Z". Ci aktorzy naprawdę powinni pomyśleć o biednym exchange studencie i popracować trochę nad wyraźniejszą wymową! No ja rozumiem, że biegają, skaczą z samolotów i uciekają przed potworkami, ale ludzie drodzy – czemu tak mamroczą pod nosem?

CROSS COUNTRY podsumowanie

Z
Nigdy nie należałam do drużyny sportowej i w ogóle sport niewiele mnie interesował, no chyba że w kontekście ferii na stoku narciarskim czy biegania w parku. Tutaj to nie nazywa się sportem na pewno! 
 Na początku roku szkolnego, chcąc doświadczyć tego słynnego "ducha drużyny", którego nigdy nie miałam okazji poczuć (a właściwie to bardziej dla poznania KOGOKOLWIEK), dołączyłam do szalonych biegaczy cross country.


Sporty tutaj są bardzo popularne, oczywiście, ale nie każdy spotyka się z równym entuzjazmem społeczeństwa. I naprawdę potrafię to zrozumieć – o ile oglądanie meczu piłki nożnej może być dobrą zabawą i jest bardzo relaksujące, nie tylko dla pewnej rodzinki, to obserwowanie pięciokilometrowego wyścigu i wykrzywionych, czerwonych twarzy biegaczy... Nie to przedstawia wizji miłego popułudnia!
Mimo wszystko, z braku innego pomysłu i talentów, postanowiłam zaryzykować i stać się częścią tej niewielkiej grupy.  
W środę zakończyłam oficjalnie sezon, i mogę się zastanawiać, czy na pewno było to to, czego oczekiwałam... I może co nieco opowiedzieć o moich przeżyciach.
Jako że to jestem JA, zacznę w typowo i powiem szczerze, że najprościej w świecie rozczarowała ta grupa dziewczyn. Bardzo. Nie tylko nie udało mi się z nikim zaprzyjaźnić, ale byłam cały czas odsunięta na margines. Zresztą, dzisiaj mogę powiedzieć, że wiele z nich było po prostu skoncentrowane całkowicie na swoim życiu i zadaniach domowych. Zupełnie nie mogłam znaleźć drogi do ich grupy. Jeśli w ogóle można to nazwać grupą - razem kilkanaście dziewczyn połączonych wspólnie spędzanymi popołudniami. Ale zdarza się i tak i nie wszyscy na świecie są najlepszymi przyjaciółmi.

Na pewno jednak spędziłam wiele czasu biegając! 
No tak. Właśnie zdałam sobie sprawę, z inteligencji mojej wypowiedzi. Tak, zgadliście, o to chodzi w tym sporcie. 
Przeszłam przez testowanie wytrzymałości na morderczych work-outach, które na pewno zapamiętam na długo, odkrywanie, jak daleko mogę popchnąć moje ciało do wysiłku. Zdałam sobie sprawę, że uwielbiam to wyzwanie i moja ambitna natura świetnie koresponduje z psychologią biegania. I długie dystanse to naprawę coś, co mi się podoba. 5,8 czy 10 mil nie było tak złym przeżyciem. Szybko okazało się, że z szarego końca wysunęłam się daleko w przód. Nawet zainteresował się mną główny trener i zaczął mnie obserwować na treningach, motywować i sprawdzać moje czasy. Usłyszałam, że mogę biegać w varsity, czyli najwyższej lidze, z sześcioma najlepszymi zawodniczkami.

Długo musiałam czekać na moje pierwsze wyścigi. Dołączyłam późno, opuściłam trochę treningów na początku, wyjechałam do Chicago. Wreszcie w ostatnią sobotę po raz pierwszy w życiu ustawiłam się na lini startowej z setką innych dziewczyn  usłyszałam wystrzał z pistoletu.
Zawody odbywały się w miasteczku Noblesville, półtorej godziny od Lafayette. Dzień wcześniej mieliśmy tradycyjny pasta dinner. Długo nie mogłam spać i nie powiem, żebym o 6:00 zerwała się gotowa do wyzwań. Kiedy ruszaliśmy z parkingu żółtym autobusem wciąż było ciemno i ponuro.
Oczywiście dziewczyny nie mogły sprawić, żeby ten dzien zaczął się miło. Nie mieliśmy dostatecznie dużo miejsc, żeby wszyscy siedzieli sami, więc padła komenda "freshmen double up". I cały autokar patrzył na mnie. Kłóciłam się bardzo zawzięcie, że jestem SENIOR, lecz niewiele ich to interesowało. Naprawdę mnie to rozwścieczyło i byłam gotowa do dalszej dyskusji, ale trenerka w kazała mi się przesiąść. Siedziałam więc z przeziębioną-bez-chusteczek (chyba rozumiemy, prawda?) dziwaczną dziewczyną na pierwszym siedzeniu.
Kiedy dojeżdżaliśmy, lało. Ulica tonęła w wodzie. Ktoś zapewniał, że zaraz się rozpogodzi, ale zupełnie w to nie wierzyłam, patrząc przez mokrą szybę. Rozłożyliśmy nasz namiot w kilka sekund i schowaliśmy się w środku. 
Przebiegliśmy trasę na rozgrzewkę i nikt nie czuł pozytywnej energii. Trener powiedział tylko "nie dajcie się psychologii błota. I nie bójcie się biec przez kałuże". 
Na szczęście wkrótce przestało padać, ale co wsiąknęło w trawę i leśną ścieżkę... To wiadomo.




Dostałam mój numerek i drużynowy uniform i byłam gotowa. W moim pudełku z lunchem znalazłam też notkę od Denise i Sama, "you'll do great". 



Wyścig porównałbym do wizyty u dentysty. Takiej połączonej z wyrywaniem zęba. Bez znieczulenia rzecz jasna, ha! Strach przed, ból w trakcie, a potem... Ulga. Dodałabym satysfakcję, która chyba nie występuje w scence z dentystą. Chociaż kto wie, co tam kryje się w głowie lekarza w trakcie wyrywania niewinnych zębów? 
Byłam pierwsza z naszej szkoły z ligi junior varsity przez większość wyścigu. Szczegółowo rzecz biorąc, niemal do mety. Niestety, sprint do lini końcowej nie mieścił się już w moim zakresie umiejętności. Zresztą jacyś przemili rodzice innych, stojący wzdłuż trasy powinni być choć trochę poinformowani! Krzyczeli "Już prawie meta!". Więc ja, w transie biegowym, zaczęłam przyspieszać, zgodnie z ich okrzykami. Wspaniale, że miałam jeszcze 1 milę do pokonania...



Po poworocie do domu, w pięknie pachnącym uniformie rzuciłam się na łóżko,i ja, która nigdy nie potrafi wziąć drzemki, zasnęłam od razu.

Do wydarzeń typowo "drużynowych" w czasie sezonu należały oczywiście pasta dinners, czyli jak już pisałam - objadanie się makaronem. 
Mieliśmy też jedną noc filmową. Spędziłam ją w większości pod kocykiem, jako że oglądaliśmy horror, a wiedziałam, że wrócę do śpiącego, ciemnego domu i Newtonowie nie będą mnie mile witać w swoim łóżku małżeńskim..

Mój ostatni, drugi wyścig odbył się w środę. Było to również zakończenie sezonu dla większości z nas. Mnie również - okazało się, że listę zawodników, którzy będą uczestniczyć w dalszych turniejach trener musiał przedtawić jeszcze przed moim poświęceniem się treningom, więc nawet, gdybym pobiegła jak olimpijczyk, nie miałam szansy.

Wyścig był niewielki i  odbył się na naszej trasie! Więc było to dla mnie również pożegananie z lasem, który dodawał mi energii przy bieganiu - to wielka przyjemność trenować w takim otoczeniu!





Bardzo stresowałam się wyśgiem (dentysta!) i wyciągnęłam z szafy moją koszulkę z białym orłem. Co tam będę się starać dla mojej tymczasowej szkoły - zdecydowałam biec dla Polski. Patriotycznie! I odmówiłam zdjęcia jej nawet do grupowych zdjeć, mimo protestów niektórych rodziców... Pobiegłam z całych sił, po przekroczeniu mety ledwo mogłam ustać na nogach, poprawiłam czas i byłam z siebie dumna. Czego chcieć wiecej?






Po biegu mieliśmy pożegnanie seniorów. Nie uwzględnili mnie (oczywiście?). Wyszłam na środek i... Cóż. Musiałam się wycofywać.
Robiliśmy też zdjęcia drużynowe i żegnaliśmy się - ci którzy po raz ostatni biegli z teraz uszczuplonym składem.




Więc koniec. Po lekcjach nie jadę na treningi. Byłam zawodnikiem, trenowałam ciężko, pobiegła,pm w prawdziwych wyścigach. Może nie poszczęściło mi się z aspektami towarzyskimi. Cokolwiek można powiedzieć o moim doświadczeniu amerykańskiej drużyny - gdyby nie cross country...
No właśnie! Tak właśnie poznałam moją host mamę. Spotkałam ją w biurze sportów, zdradziłam, że moja host rodzina jest przeciwna mojemu dołączaniu do drużyny. Bardzo ją poruszyło, że ja tu chcę się angażować, a nie mam szansy. Decyzję o goszczeniu mnie podjęła, kiedy pomagała mi z wioząc mnie do znajomego lekarza. 
Nie siedziałam też w domu po lekcjach i udało mi się (jeszcze!) nie zmienić jeszcze w otyłego Amerykanina. Nie jest więc tak, że było to doświadczenie wyjątkowo negatywne. Choć liczyłam na coś zuuupełnie innego, przyznaję się bez bicia. 

Przed meczem footballu w piątek nastąpiło oficjalne pożegnanie seniors z wielu sportów jesiennych. Wywołali moje imię ("Marta" się zgadzało, ale nazwisko...) i ekskortowana przez Denise przeszłam przez boisko ostatni raz w życiu jako zawodnik cross country.

(To zdjęcie jest wyjątkowo szokujące. Nie pamiętam, żebym nagle wybuchęła śmiechem... Dlaczego? Nie potrafię powiedzieć)

Teraz budzę się rano z nowym problemem. Zastanawiam się 24 godziny na dobę, czy poświęcić się pływaniu. Wydaje się to jedyną sensowną opcją na zimę - sezon trwa od końca października do końca lutego, i choć drużyna jest fantastyczna, to treningi są zarówno przed lekcjami około 6:00 i po południu od 2:45 do 6:00 od poniedziałku do soboty, więc nic w porównaniu z godzinką czy dwoma biegu w naszym lasku! Więc główkuję i zadręczam wszystkim pytaniami o radę. 
Po lekcjach do pierwszego tygodnia listopada realizuję się artystycznie na próbach do przedstawienia. Jutro na scenie przez całe popołudnie! 
Koniecznie muszę wziąć jakiś kocyk lub kilka bluz - w moim domu jest zimno? W szkole? Ha! Kulisy! To dopiero wyzwanie, możecie mi wierzyć!

czwartek, 10 października 2013

The feast

Definitywnie mam problem z oddawaniem postów. Ja i mój IPad (jak to romantycznie brzmi). Dopiero teraz zauważyłam, że zaciął się w połowie dodawania posta o "pies" tydzień temu! Ludzie! Skandal! Mam nadzieję, że nie przejmujecie się tym tak bardzo :)
Zanim nadejdzie kolejny weekend warto chyba opisać, co się działo w poprzedni... A właściwie to chciałam się zająć szczególnie niedzielą. Sobota zostanie doklejona do mojego następnego dzieła, czekajcie niecierpliwie, w potwornej niepewności. Co się działo? Jej, ale was urządziłam...!
Ogólnie ostatnio Newronów nie ma w domu. Zaczął się czas intensywnej rywalizacji w sportach jesiennych i ich sportowy zew gna ich na każdy mecz. Dziś na przykład Denise pojechała na piłkę nożną dziewczyn. No wspaniale. I podczas, gdy oni układali plan wyjazdów na zawody do wszystkich możliwych szkół w okolicy, w West Lafayette miała miejsce najwieksza w roku impreza. Od czwartku do niedzieli na gigantyczne pola zjechali się ludzie nie tylko z całej Indiany, ale również z innych stanów (Powiem nawet, że z Kanady! Nie żartuję, mam dowody.), żeby uczestniczyć w słynnej "Feast".  Czyli festiwalu/pikniku/ jakkolwiek to nazwać klimacie XVIII wieku w Ameryce. 
Niefortunnie nie mogliśmy tam pojechać (powód znany). 
Ale mi bardzo zależało, żeby zobaczyć ten przebłysk kultury wśród pól... W końcu Denise dogadała się z mamą Sam (moją również Homecoming date ostatniej szansy) , z którą są koleżankami i doczepiła mnie do ich rodzinki. W niedzielę poszliśmy więc rano do kościoła, jak zwykle bladym świitemdla mnie, bo o 8:00 (wciąż boli) i potem wsiadłam do innego samochodu. Tym razem z rodziną niechłopięcą - Sam ma jeszcze dwie siostry.  I dowiedziałam się, że impreza jest... Skasowana. Ogłosili to rano. Rzeczywiście, za oknem lało jak z cebra... Przez chwilę miałam ochotę wrócić do kościoła i udusić Newtonów.
Mimo wszystko rodzinka Sam zaprosiła mnie do swojego domu. Posiedziałyśmy chwilkę w jej pokoju i usłyszałyśmy wspaniałe wieści.
Na szczęście zaczęło się trochę wypogadzać i mimo oficjalnego zamnkięcia imprezy ludzie postanowili się dobrze bawić i rozłożyli wszystkie stoiska. Wypożyczyłam więc parę kaloszy i ciepły polar i ruszyłyśmy z Sam na podbój tonących w błocie błoni...

(No dobrze, przyznaję się bez bicia, że właściwie to stoimy w gigantycznej kałuży!)

Powiem szczerze, że bawiłam się doskonale! Od samego początku. Nieważne, że akurat kiedy dojechałyśmy pojawili się organizatorzy, gotowi sprzedawać bilety...
Byłyśmy jednymi z nielicznych gości bez kostiumów. Pomiedzy białymi namiotami przechadzali się ludzie, którzy naprawdę poświęcili wiele czasu na przebranie się! I często zrezygnowali z noszenia butów i zanurzali nogi w błocie bez obrzydzenia.




(Po południu na niebie pojawiło się słońce! I zostałam z tymi bluzami w ręku, ale to już inna sprawa...) 

Sam już przedtem opowiadała mi o niesamowitym zapachu, który zawsze wiąże się z tym festiwalem. I rzeczywiście, oddychałam z pasją, wciągając do płuc tę fantastyczną mieszankę zapachów. Pieców, w których wypiekali tradycyjne chlebki...ognisk, nad którymi wisiały czarne kotły z zupą... korzennych przypraw z herbat... drewna i skóry ze sprzedawanych rękodzieł... I wreszcie, tylko w tym roku, dodatkowo ta wspaniała woń powietrza po długim deszczu i schnącej nieśpiesznie trawy.


Zjadłyśmy na spółkę fantastycznego pieroga z jabłkami... Który w zasadzie nie był pierogiem w pełnym tego słowa znaczeniu. Pokrojone jabłka z przyprawami w podobnej do chleba panierce, polane ciepłym, gęstym sosem, który  chłopcy  mieszali w kociołku wielkimi, drewnianymi wiosłami.


Skosztowalam rownież francuskiej zupy cebulowej. Ani francuska, ani cebulowa - zaufać Amerykanom w kwestiach kuchni międzynarodowej? Nie warto! 
Obejrzałam mnóstwo rękodzieł, tradycyjnych kostiumów (sprzedawanych po kilkaset dolarów często!), pokazów muzycznych itp., itd.




Wróciłam do domu (pustego, ale cóż począć) po południu, mając poczucie wreszcie spędzonej ciekawie niedzieli.
 I z ubraniami przesiąkniętymi zapachami, które nie wydawały się już tak apetyczne poza magicznymi błoniami...

Słodkie psy

Pie.
Żaden to pies oczywiście. Tutaj w psach nie gustują (choć kto wie, co jest w niektórych kwestionowanych przeze mnie produktach w sklepach i naszej lodówce).
Słownik prawdy ci nie powie.
Żaden to placek owocowy, z plackiem nie ma nic wspólnego.
Nie jest to również keks, o zgrozo!
Ciasto brzmi zbyt ogólnie.
Zrobić dobre pie to sztuka, której nie każdy podoła! 
Na szczęście na moich lekcjach gotowania nie oczekiwali, że stanę się od razu tym kulinarnym geniuszem.
Robiliśmy karty pracy o pie, oglądaliśmy film i wreszcie sama nauczycielka na specjalnym stole "z programów o gotowaniu" zrobiła nam godzinną demonstrację.
Po tygodniu przygotowań byliśmy więc gotowi.

Misja 1. Cream pie w grupach. 
Nasze, powiem bez ogródek, wyszło najlepiej z całej klasy. Jak już powiedziałam, to nie jest łatwe... Jeśli tylko odrobinę za bardzo rozpracuje się ciasto - do kosza. Albo coś źle odmierzy (na szczęście nie mają przepisów w dekagramach, gramach i wgl pozbyli się skomplikowanych jednostek i stworzyli paletę miarek, co przeniosło mnie na inny poziom kulinarny).


Niektórzy jedli pie z miski.
Wciąż słodkie i dobre, co nie?

Banana cream pie, ta-dam!



Misja 2. Podwójne (tzn. Ciasto na górze i na dole) Blackberry (jeżyna) pie.
Uch, tu się zrobiło ciężko. Ale jak to wygląda <3





Misja 3. Samodzielna! Podwójne ciasto z dowolnym owocem. W moim wykonaniu borówkowo-kokosowe.




(Opakowanko, żeby nie spalić rogów. Niedopuszczalne!)

 Zanioslem całe do domu z ankietą do wypełnienia przez rodzica. Dałam ją mojemu rozmiłowanemu w słodyczach host tacie, który gdy wyczuł cukier stwierdził, że "perfekt". 


Jak dla mnie wszystkie były stanowczo za słodkie, ale to Ameryka.
W kazdym razie podgrzaliśmy je w mikrofali, lody waniliowe obok i voila!


czwartek, 3 października 2013

Homecoming

Homecoming, Homecoming... - cóż to takiego właściwie? Wymieńcy i wszyscy śledzący blogi na pewno wiedzą i ja również zakładałam, że jest to wiedza powszechna. Ale nie do końca tak chyba jest, więc przyda się słówko wyjaśnienia dla tych, co jeszcze tak nie wsiąknęli w amerykańską kulturę ;-)
W skrócie to tradycja w high school i w collage'u, kiedyś wiązała się właśnie z powrotem do szkoły, spotkaniem ansolwentów, uczniów i ogólnie świętowaniem początku roku, teraz odbywa się on po prostu w pierwszych miesiącach szkoły i niewiele ma wspólnego z końcem wakacji. Przez tydzień w szkole dużo się dzieje, są tzw. "Spirit days", każdy dzień zakłada inne przebranie; w piątek oczywiście wszyscy idą na mecz footballu a w sobotę, wielkie wydarzenie - Homecoming dance!
Czyli dziewczyny kupują suknie, sukienki i wkładają szpilki, chłopcy w koszulach i z krawatami...
...i jak to w szkole, dyskoteka na sali gimnastycznej, tak dla kontrastu z tymi strojami.

W poniedziałek szkoła była więc fantastycznie przystrojona - motywem przewodnim było "Raiders through the decades", (te dekady zaczynały się w latach 70-tych, ale wiadomo, że oni mają zaburzenie czasu i przestrzeni) i każdy korytarz był kolejnym dziesięcioleciem. Niezbyt podobały mi się motywy przebierania, jak czytałam relację z innych szkół to u nas nuuuda. I nie posiadam wielu koszulek z mojej "Middle school" na przykład! Ale starałam się coś wykombinować codziennie. Znalazłam nawet T-shirt z Michigan State University na dzień collage'u w mojej garderobie i go zgarnęłam. Cicho szaaa ;-)



W piątek obowiązkowo dołączyłam do zafascynowanych dziwacznym sportem nastolatków. Przebranie w stylu "Breakfast club", czyli dowolny kostium. Ja z Sam z Fall Play zostałyśmy kowbojkami - to jedyny kostium, który posiadam. 




A football... Jej, wspaniałe. Pojęłam już ogólne zasady, ale wciąż jest to dla mnie wyłącznie bieganie z jednego końca boiska na drugie połączone z robieniem słynnej "kanapki", bądź też regularnym wrestlingiem. Ale cóż. Ach, i tak w ogóle to ci gracze footballu, przedstawiani jako gwiazdy szkoły w filmach, w większości (!) mogliby zrzucić parę kilo...! Więc dziewczyny - nie ma co oglądać się za footballistami! Ach, i chłopaków z cross country też wykreślcie z listy. Uwielbiają zdejmować koszulki jeszcze przed bieganiem, a chwalić się mogą... Cóż, obfitym poceniem co najwyżej ;-)

Jeśli chodzi o potańcówkę (to słowo wydaje się lekko nieodpowiednie, ale jak "through the decades"...) - u nas w szkole w tym roku sprawy potoczyły się trochę... Inaczej. Nowy dyrektor wprowadził zasadę, która zupełnie wytrąciła z równowagi amerykańskie nastolatki.
"Face to face" dancing.
Dla nas to... Normalne. Ale dla nich była to rewolucja kompletna, że dziewczyna nie może jak w nocnym klubie ocierać się o chłopaków. 
Większoć osób stwierdziła, że nie idzie i koniec (mój h-brat zoorganizował boys sleepover). Oczywiście powstało natychmiast przyjęcie anty-Homecoming (w największym domu w Indianie! Bogaaaaczeee) u jakiejś dziewczyny, z profesjonalnym fotografem, biletami wstępu, DJ-em...
Można się domyślić, że szkolna inicjatywa nie cieszył się popularnością!
Do ostatniej chwili nie wiedziałam, czy idę czy nie idę, nie miałam partnera, który jest raczej ważny na takim balu i wahałam się do czwartku. Czyli bardzo mądrze :-)
Wreszcie zapytałam jedną dziewczynę na próbie Fall Play czy może ona idzie, no bo, em, ja to jestem exchange student i tak bardzo bym chciała... 
Ustaliłyśmy, że dołączę do jej grupy znajomych.
I jeszcze pójdziemy razem na mecz, bo ja nie mam podwózki, a ten amerykański football tak mnie fascynuje...
Potem wyszło, że jej znajomi wolą drugą imprezę i skończyło się na tym, że szykowałyśmy się u mnie, zjadłyśmy skrzydełka, które zamówili dla chłopaków (sądzę, że pól kurnika straciło życie na rzecz tych mięsożerców) i moi host rodzice odwieźli nas na bal. Partner Sam miał nas zabrać do restauracji, ale do końca Homecomingu nikt nie przyszedł go zwolnić z pracy. Więc troszkę się posypało, ale i tak starałam się dobrze bawić. Chociaż przykre, że kiedy tam dojechałyśmy parking był prawie pusty i ludzie wychodzili na "prawdziwą imprezę".








Oczywiście nie wyjechałyśmy za wcześnie ("Marta, we are not FRESHMEN!"), przecież trzeba zrobić wejście. Jednak dominowali pierwszoklasiści i na pewno byłyśmy najbardziej szalonymi tancerkami na parkiecie! I w związku z dobrym zachowaniem nastolatków, którzy zdecydowali się na normalne tańczenie zorganizują nam jeszcze jedną dyskotekę w zimie lub na wiosnę! Alleluja, grzeczne dzieci! 
Kiedy tylko dotarłam do domu przed 11:00 padłam na łóżko, wyciągnęłam z włosów całą (nie przesadzam) paczkę wsuwek i zasnęłam niemal od razu. 
Może nie wiecie wszystkiego, nie oceniajcie mnie surowo - sobota bez treningu zakładającego przebiegnięcie 8 mil w godzinę o poranku to dla trenera cc sobota stracona!