Ten weekend był... Szukam jakiegoś odpowiedniego przymiotnika. Chyba „dobry” jest najbardziej odpowiednim okreśeniem ze wszystkich, które przychodzą mi do głowy. A że mało oryginalne - przepraszam bardzo.
Nie był najlepszy z możliwych, nie przeżyłam załamania nerwowego, może go zapamiętam, choć nie sądzę, żeby zakorzenił się na dłużej w mojej pamięci. Ale zdarzyło się wiele naprawę miłych rzeczy i trochę czasu spędziłam na zastanawianiu się. No właśnie, u mnie zawsze dzieje się dużo, w mojej głowie szczególnie! To część mojej wymiany - nieustanne deliberowanie nad jej istotą. I wieloma innymi sprawami.
Weekend zawsze jest też czasem kontaktu z Polską i również - tęsknoty. Właściwie tęsknota towarzyszy mi cały czas. Nie zdawałam sobie sprawy, że ona będzie przy mnie bez przerwy, jak drzazga pod skórą, która kiedy się ją dotknie boli, swędzi i przywołuje łzy. Z jednej strony bólu, z drugiej frustracji, bo nie można jej usunąć i nawet nie chcę się jej pozbywać. I nie jestem gotowa, żeby wrócić do domu. Co to to nie! Każdy dzień tutaj to przygoda i krok w kierunku czegoś nowego i ważnego. Wiele czeka mnie jeszcze pracy nad sobą, zanim poczuję, że wracanie ma sens.
Jestem już coraz bardziej pozytywna, uśmiecham się na korytarzu do ludzi, nie płaczę przy wszystkich mailach.
Rozmowy z Polską w weekend sprawiły, że poczułam się fantastycznie. Są tam jeszcze ludzie, tysiące kilometrów stąd, z którymi mogę rozmawiać, śmiać się i... Starać się nie płakać.
Ale przed zaśnięciem, kiedy leżę sama w moim dużym, obcym pokoju wtulam się w poduszkę i pozwalam płynąć łzom. Bo chciałabym, żeby ktoś mnie przytulił na dobranoc i posiedział przy mnie chwilkę, aż poczuję nadchodzącą senność.
Bo ci bracia to nie mój Mateusz, rodzice są inni i zupełnie mnie nie rozumieją (i ja mówię, że moi rodzice mnie nie rozumieją! A więc, ekhem, chyba nie do końca... Ale ciiii) i nie do końca akceptują. Bo po prostu ich tutaj nie ma ze mną.
Mogłabym jeszcze długo o tym pisać - istota tęsknoty itd. Zajmuje dużą część moich myśli. Ale miało być o weekendzie i moje życie nie nie toczy się tylko w mózgu.
PIĄTEK
Dla niektórych weekend zaczyna się w piątek. Dla mnie nie do końca, ale przyczepmy ten samotny dzień tygodnia do tej relacji. Moje ciekawsze lekcje zaczynają się po lunchu – omińmy więc może matematykę czy test z wojny secesyjnej na historii...
Na lekcjach gotowania mieliśmy „free lab”co oznacza, że możemy w grupach wybrać przepis i przygotować go na zajęciach. Ja oczywiście przeglądałam dzień wcześniej ambitne przepisy, chcąc jakoś poszerzyć moja ubogą kulinarną wiedzę i spotkałam się z niemałym zdziwieniem mojej grupy. Po godzinnej dyskusji (jeden z chłopaków upierał się, że chce zrobić sałatkę. Fantastycznie, że okazało się, że nie luibi sałaty. I w ogóle warzyw. Pojęcie sałatki okazuje się więc względne dla nektórych osobników ) zdecydowaliśmy się na amerykańskie buritos z ranchem. Powód ich lekkiej konsternacji poznałam, kiedy zobaczyłam, co inni przynieśli na zajęcia. Czy naprawdę po dwóch miesiącach w Stanach mogę się dziwić?
Ciasto na ciasteczka z pudełka, macaroni&cheese gotowe do zjedzenia po dwóch minutach w mikrofali, zamrożona pizza. Chyba najbardzoej zaawansowany przepis stanowił dip do chipsów. Bo przecież o to chodzi – nie gotowanie, a jedzenie... Przyznam się, że już wolę nie jeść w ogóle niż wcinać te obrzydlistwa z plastyku. Nasze burriotos były jednak przepyszne, naprawdę!
Pomijając, że w mojej ignorancji nie wiedziałam, co to jest „chipolte peppers”. Otworzyłam puszkę, wzięłam łyżeczkę, i jak człowiek pierwotny postanowiłam spróbować. Metoda prób i błędów, a co!
...I zostałam wyłączona z pracy w kuchni na rzecz krótkiej, acz intensywnej kuracji w mojej ławce z butelką wody. Oj, ostre!
Na teatrze robimy teraz monologi – długo by opowiadać. Ja zgłosiłam się na ochotnika i mój zaprezentowałam w środę. Jestem z siebie niesamowicie dumna, bo wyszedł mi śpiewająco. To znaczy, w moim przypadku, 100% lepiej, niż jakbym śpiewała. Więc bardzo przyjemnie spędziłam lekcję na oglądaniu przedstawień innych, co jest naprawdę przyjemne, kiedy ma się to już za sobą, wiadoma sprawa!
Po lekcjach, z braku cross country pojechałam prosto do domu, i że pogoda była ładna postanowiłam iść pobiegać mimo wszystko.
Taak, może nie było to przyjemne doświadczenie. Do dzisiaj bolą mnie kostki i kolano - 5 mil po asfalcie nie jest relaksujące. Wybrałam drogę, na której trudno się zgubić – ani jednego zakrętu, ani jednego samochodu na dwóch pasach, jedynie słońce i wyschnięta kukurydza. Przez pierwsze pięć minut wydawało mi się to fantastycznym klimatem.
W każdym razie już nie mogę iść biegać, bo moja kostka wciąż pamięta to przeżycie.
O grze footballu już pisałam. Powiem jedno – cieszyłam się, że mogłam wcześniej ją opuścić. Uwielbiam ten sport,juhu!
SOBOTA
W sobotę mogłam po raz pierwszy dłużej pospać. Nie miałam z tego dużej przyjemności, trudno wyjaśnić - takie poczucie ogólnej niepewności, może zagrożenia, kiedy nie wiadomo, o której wstać... Dziwna sprawa. W każdym razie zjadłam jajecznicę i wróciłam do łóżka z herbatą. Nie na długo - trzeba było sprzątać. Nie wiem, jak w ciągu kilku dni potrafię zrobić tak duży bałagan, jest to jeszcze badane przez naukowców. soboty nie lubię również posiadać własnej łazienki.
Było też uczenie się...
...obiad na wynos i mecz piłki nożnej. Czasem muszę wykazywać zainteresowanie. Nawet jeśli kibicujemy Jackowi, który siedzi na ławce rezerwowych. I jego drużyna przegrywa. I jest zimno. I ciemno. I nudno.
NIEDZIELA
W niedzielę znów mogłam dłużej pospać, bo nie poszliśmy do kościoła. Już o 6:00 dom opustoszał (nawet w niedzielę nie ma przerwy. Szkolny sport może wykończyć biedne dzieci!).
Ale już po południu przyszła miła odmiana! Po raz pierwszy udało mi się spotkać z kimś po lekcjach! Juhu! Namówiłam moją kulinarną partnerkę z zajęć na wyjazd do malla. Uważam to za jedno z moich największych dotychczas osiągnięć towarzyskich. Możecie być oficjalnie zażenowani i z drugiej strony dumni. Naprawdę się staram, cały czas, to nie tak... Zresztą, obwińmy kukurydzianą Indianę i kontynuujmy. Już dość pisałam o moich społecznych niepowodzeniach. Jest lepiej, to na pewno!
Ishraq jest z Palestyny, więc może nie do końca stanowi przykład amerykańskiej nastolatki. Ma 17 lat, ale będzie miała graduation już w grudniu, bo jest już gotowa na collage z perspektywy zebrania potrzebnych kredytów. Odebrała mnie z domu i od razu uprzedziła, że ten mall... To w zasadzie bardo mały jest... I ona z rodzicami zwykle jeździ do Indianapolis.
Nie wierzyłam. AMERYKA, tak? Przeszłyśmy kilka sklepów i było po mallu. Jednak jak wioska, to wioska. Dobrze było jednak wreszcie zrobić coś oprócz siedzenia w domu z Newtonami, a zasadzie to zwykle bez nich. Zjadlam preceliki cynamonowe, kupiłam sobie sweterek i wróciłam do domu wczesnym popołudniem. Próbowałam wybadać sprawę wycieczki do Indianapolis, ale moje sugestie... No cóż, nie do końca zostały zrozumiane przez Papę Newtona, którego spotkałam w kuchni.
- Byłam taaaaka zaskoczona, że ten amerykański mall taki niewielki...
- A, my nawet nie jeździmy do malla, zwykle do department store tylko! – nie zaczynało się najlepiej.
- Ach, no bo większość nastolatków tutaj robi zakupy w Indianapolis...
- TAK DALEKO? Ale to chyba wycieczka na kilka godzin?
- No niby tak, ale to niecała godzina, a mają mnóstwo sklepów.
- Kto by potrzebował robić takie wyprawy!? U nas to chłopcom kupujemy coś przy okazji, my nic nie potrzebujemy...
- No tak, chłopcy to co innego...
- Nasze dziewczynki też nigdy nie chciały się specjalnie ładnie ubierać...
- Niektóre chcą...Może... Nie wiem...
- No nie wiem, nie spotkałem wielu.
Wieczorem wreszcie zjedliśmy razem obiad, po raz pierwszy od tygodnia przez te wszystkie rozgrywki, i było naprawdę miło. Potem oglądaliśmy razem film, wybierał Jack, więc "World War Z". Ci aktorzy naprawdę powinni pomyśleć o biednym exchange studencie i popracować trochę nad wyraźniejszą wymową! No ja rozumiem, że biegają, skaczą z samolotów i uciekają przed potworkami, ale ludzie drodzy – czemu tak mamroczą pod nosem?