Nigdy nie należałam do drużyny sportowej i w ogóle sport niewiele mnie interesował, no chyba że w kontekście ferii na stoku narciarskim czy biegania w parku. Tutaj to nie nazywa się sportem na pewno!
Na początku roku szkolnego, chcąc doświadczyć tego słynnego "ducha drużyny", którego nigdy nie miałam okazji poczuć (a właściwie to bardziej dla poznania KOGOKOLWIEK), dołączyłam do szalonych biegaczy cross country.
Sporty tutaj są bardzo popularne, oczywiście, ale nie każdy spotyka się z równym entuzjazmem społeczeństwa. I naprawdę potrafię to zrozumieć – o ile oglądanie meczu piłki nożnej może być dobrą zabawą i jest bardzo relaksujące, nie tylko dla pewnej rodzinki, to obserwowanie pięciokilometrowego wyścigu i wykrzywionych, czerwonych twarzy biegaczy... Nie to przedstawia wizji miłego popułudnia!
Mimo wszystko, z braku innego pomysłu i talentów, postanowiłam zaryzykować i stać się częścią tej niewielkiej grupy.
W środę zakończyłam oficjalnie sezon, i mogę się zastanawiać, czy na pewno było to to, czego oczekiwałam... I może co nieco opowiedzieć o moich przeżyciach.
Jako że to jestem JA, zacznę w typowo i powiem szczerze, że najprościej w świecie rozczarowała ta grupa dziewczyn. Bardzo. Nie tylko nie udało mi się z nikim zaprzyjaźnić, ale byłam cały czas odsunięta na margines. Zresztą, dzisiaj mogę powiedzieć, że wiele z nich było po prostu skoncentrowane całkowicie na swoim życiu i zadaniach domowych. Zupełnie nie mogłam znaleźć drogi do ich grupy. Jeśli w ogóle można to nazwać grupą - razem kilkanaście dziewczyn połączonych wspólnie spędzanymi popołudniami. Ale zdarza się i tak i nie wszyscy na świecie są najlepszymi przyjaciółmi.
Na pewno jednak spędziłam wiele czasu biegając!
No tak. Właśnie zdałam sobie sprawę, z inteligencji mojej wypowiedzi. Tak, zgadliście, o to chodzi w tym sporcie.
Przeszłam przez testowanie wytrzymałości na morderczych work-outach, które na pewno zapamiętam na długo, odkrywanie, jak daleko mogę popchnąć moje ciało do wysiłku. Zdałam sobie sprawę, że uwielbiam to wyzwanie i moja ambitna natura świetnie koresponduje z psychologią biegania. I długie dystanse to naprawę coś, co mi się podoba. 5,8 czy 10 mil nie było tak złym przeżyciem. Szybko okazało się, że z szarego końca wysunęłam się daleko w przód. Nawet zainteresował się mną główny trener i zaczął mnie obserwować na treningach, motywować i sprawdzać moje czasy. Usłyszałam, że mogę biegać w varsity, czyli najwyższej lidze, z sześcioma najlepszymi zawodniczkami.
Długo musiałam czekać na moje pierwsze wyścigi. Dołączyłam późno, opuściłam trochę treningów na początku, wyjechałam do Chicago. Wreszcie w ostatnią sobotę po raz pierwszy w życiu ustawiłam się na lini startowej z setką innych dziewczyn usłyszałam wystrzał z pistoletu.
Zawody odbywały się w miasteczku Noblesville, półtorej godziny od Lafayette. Dzień wcześniej mieliśmy tradycyjny pasta dinner. Długo nie mogłam spać i nie powiem, żebym o 6:00 zerwała się gotowa do wyzwań. Kiedy ruszaliśmy z parkingu żółtym autobusem wciąż było ciemno i ponuro.
Oczywiście dziewczyny nie mogły sprawić, żeby ten dzien zaczął się miło. Nie mieliśmy dostatecznie dużo miejsc, żeby wszyscy siedzieli sami, więc padła komenda "freshmen double up". I cały autokar patrzył na mnie. Kłóciłam się bardzo zawzięcie, że jestem SENIOR, lecz niewiele ich to interesowało. Naprawdę mnie to rozwścieczyło i byłam gotowa do dalszej dyskusji, ale trenerka w kazała mi się przesiąść. Siedziałam więc z przeziębioną-bez-chusteczek (chyba rozumiemy, prawda?) dziwaczną dziewczyną na pierwszym siedzeniu.
Kiedy dojeżdżaliśmy, lało. Ulica tonęła w wodzie. Ktoś zapewniał, że zaraz się rozpogodzi, ale zupełnie w to nie wierzyłam, patrząc przez mokrą szybę. Rozłożyliśmy nasz namiot w kilka sekund i schowaliśmy się w środku.
Przebiegliśmy trasę na rozgrzewkę i nikt nie czuł pozytywnej energii. Trener powiedział tylko "nie dajcie się psychologii błota. I nie bójcie się biec przez kałuże".
Na szczęście wkrótce przestało padać, ale co wsiąknęło w trawę i leśną ścieżkę... To wiadomo.
Dostałam mój numerek i drużynowy uniform i byłam gotowa. W moim pudełku z lunchem znalazłam też notkę od Denise i Sama, "you'll do great".
Wyścig porównałbym do wizyty u dentysty. Takiej połączonej z wyrywaniem zęba. Bez znieczulenia rzecz jasna, ha! Strach przed, ból w trakcie, a potem... Ulga. Dodałabym satysfakcję, która chyba nie występuje w scence z dentystą. Chociaż kto wie, co tam kryje się w głowie lekarza w trakcie wyrywania niewinnych zębów?
Byłam pierwsza z naszej szkoły z ligi junior varsity przez większość wyścigu. Szczegółowo rzecz biorąc, niemal do mety. Niestety, sprint do lini końcowej nie mieścił się już w moim zakresie umiejętności. Zresztą jacyś przemili rodzice innych, stojący wzdłuż trasy powinni być choć trochę poinformowani! Krzyczeli "Już prawie meta!". Więc ja, w transie biegowym, zaczęłam przyspieszać, zgodnie z ich okrzykami. Wspaniale, że miałam jeszcze 1 milę do pokonania...
Po poworocie do domu, w pięknie pachnącym uniformie rzuciłam się na łóżko,i ja, która nigdy nie potrafi wziąć drzemki, zasnęłam od razu.
Do wydarzeń typowo "drużynowych" w czasie sezonu należały oczywiście pasta dinners, czyli jak już pisałam - objadanie się makaronem.
Mieliśmy też jedną noc filmową. Spędziłam ją w większości pod kocykiem, jako że oglądaliśmy horror, a wiedziałam, że wrócę do śpiącego, ciemnego domu i Newtonowie nie będą mnie mile witać w swoim łóżku małżeńskim..
Mój ostatni, drugi wyścig odbył się w środę. Było to również zakończenie sezonu dla większości z nas. Mnie również - okazało się, że listę zawodników, którzy będą uczestniczyć w dalszych turniejach trener musiał przedtawić jeszcze przed moim poświęceniem się treningom, więc nawet, gdybym pobiegła jak olimpijczyk, nie miałam szansy.
Wyścig był niewielki i odbył się na naszej trasie! Więc było to dla mnie również pożegananie z lasem, który dodawał mi energii przy bieganiu - to wielka przyjemność trenować w takim otoczeniu!
Bardzo stresowałam się wyśgiem (dentysta!) i wyciągnęłam z szafy moją koszulkę z białym orłem. Co tam będę się starać dla mojej tymczasowej szkoły - zdecydowałam biec dla Polski. Patriotycznie! I odmówiłam zdjęcia jej nawet do grupowych zdjeć, mimo protestów niektórych rodziców... Pobiegłam z całych sił, po przekroczeniu mety ledwo mogłam ustać na nogach, poprawiłam czas i byłam z siebie dumna. Czego chcieć wiecej?
Po biegu mieliśmy pożegnanie seniorów. Nie uwzględnili mnie (oczywiście?). Wyszłam na środek i... Cóż. Musiałam się wycofywać.
Robiliśmy też zdjęcia drużynowe i żegnaliśmy się - ci którzy po raz ostatni biegli z teraz uszczuplonym składem.
Więc koniec. Po lekcjach nie jadę na treningi. Byłam zawodnikiem, trenowałam ciężko, pobiegła,pm w prawdziwych wyścigach. Może nie poszczęściło mi się z aspektami towarzyskimi. Cokolwiek można powiedzieć o moim doświadczeniu amerykańskiej drużyny - gdyby nie cross country...
No właśnie! Tak właśnie poznałam moją host mamę. Spotkałam ją w biurze sportów, zdradziłam, że moja host rodzina jest przeciwna mojemu dołączaniu do drużyny. Bardzo ją poruszyło, że ja tu chcę się angażować, a nie mam szansy. Decyzję o goszczeniu mnie podjęła, kiedy pomagała mi z wioząc mnie do znajomego lekarza.
Nie siedziałam też w domu po lekcjach i udało mi się (jeszcze!) nie zmienić jeszcze w otyłego Amerykanina. Nie jest więc tak, że było to doświadczenie wyjątkowo negatywne. Choć liczyłam na coś zuuupełnie innego, przyznaję się bez bicia.
Przed meczem footballu w piątek nastąpiło oficjalne pożegnanie seniors z wielu sportów jesiennych. Wywołali moje imię ("Marta" się zgadzało, ale nazwisko...) i ekskortowana przez Denise przeszłam przez boisko ostatni raz w życiu jako zawodnik cross country.
(To zdjęcie jest wyjątkowo szokujące. Nie pamiętam, żebym nagle wybuchęła śmiechem... Dlaczego? Nie potrafię powiedzieć)
Teraz budzę się rano z nowym problemem. Zastanawiam się 24 godziny na dobę, czy poświęcić się pływaniu. Wydaje się to jedyną sensowną opcją na zimę - sezon trwa od końca października do końca lutego, i choć drużyna jest fantastyczna, to treningi są zarówno przed lekcjami około 6:00 i po południu od 2:45 do 6:00 od poniedziałku do soboty, więc nic w porównaniu z godzinką czy dwoma biegu w naszym lasku! Więc główkuję i zadręczam wszystkim pytaniami o radę.
Po lekcjach do pierwszego tygodnia listopada realizuję się artystycznie na próbach do przedstawienia. Jutro na scenie przez całe popołudnie!
Koniecznie muszę wziąć jakiś kocyk lub kilka bluz - w moim domu jest zimno? W szkole? Ha! Kulisy! To dopiero wyzwanie, możecie mi wierzyć!
A jakie inne sporty masz do wyboru oprocz plywania?
OdpowiedzUsuńHa ha i musze to napisac: Go Poland!
Polska (i rodzina) jest z Ciebie dumna!!!
OdpowiedzUsuńPływanie to bardzo dobry pomysł :-) Ja bym spróbowała...:-)
OdpowiedzUsuńMoże przeprowadź wywiad środowiskowy w szkole, spróbuj się zorientować w jakim Teamie są naprawdę fajni, otwarci ludzie? żebyś w przyszłej drużynie po prostu czuła się jej częścią, team spirit i te sprawy :) powodzenia, cokolwiek wybierzesz! Ola.
OdpowiedzUsuń