czwartek, 10 października 2013

The feast

Definitywnie mam problem z oddawaniem postów. Ja i mój IPad (jak to romantycznie brzmi). Dopiero teraz zauważyłam, że zaciął się w połowie dodawania posta o "pies" tydzień temu! Ludzie! Skandal! Mam nadzieję, że nie przejmujecie się tym tak bardzo :)
Zanim nadejdzie kolejny weekend warto chyba opisać, co się działo w poprzedni... A właściwie to chciałam się zająć szczególnie niedzielą. Sobota zostanie doklejona do mojego następnego dzieła, czekajcie niecierpliwie, w potwornej niepewności. Co się działo? Jej, ale was urządziłam...!
Ogólnie ostatnio Newronów nie ma w domu. Zaczął się czas intensywnej rywalizacji w sportach jesiennych i ich sportowy zew gna ich na każdy mecz. Dziś na przykład Denise pojechała na piłkę nożną dziewczyn. No wspaniale. I podczas, gdy oni układali plan wyjazdów na zawody do wszystkich możliwych szkół w okolicy, w West Lafayette miała miejsce najwieksza w roku impreza. Od czwartku do niedzieli na gigantyczne pola zjechali się ludzie nie tylko z całej Indiany, ale również z innych stanów (Powiem nawet, że z Kanady! Nie żartuję, mam dowody.), żeby uczestniczyć w słynnej "Feast".  Czyli festiwalu/pikniku/ jakkolwiek to nazwać klimacie XVIII wieku w Ameryce. 
Niefortunnie nie mogliśmy tam pojechać (powód znany). 
Ale mi bardzo zależało, żeby zobaczyć ten przebłysk kultury wśród pól... W końcu Denise dogadała się z mamą Sam (moją również Homecoming date ostatniej szansy) , z którą są koleżankami i doczepiła mnie do ich rodzinki. W niedzielę poszliśmy więc rano do kościoła, jak zwykle bladym świitemdla mnie, bo o 8:00 (wciąż boli) i potem wsiadłam do innego samochodu. Tym razem z rodziną niechłopięcą - Sam ma jeszcze dwie siostry.  I dowiedziałam się, że impreza jest... Skasowana. Ogłosili to rano. Rzeczywiście, za oknem lało jak z cebra... Przez chwilę miałam ochotę wrócić do kościoła i udusić Newtonów.
Mimo wszystko rodzinka Sam zaprosiła mnie do swojego domu. Posiedziałyśmy chwilkę w jej pokoju i usłyszałyśmy wspaniałe wieści.
Na szczęście zaczęło się trochę wypogadzać i mimo oficjalnego zamnkięcia imprezy ludzie postanowili się dobrze bawić i rozłożyli wszystkie stoiska. Wypożyczyłam więc parę kaloszy i ciepły polar i ruszyłyśmy z Sam na podbój tonących w błocie błoni...

(No dobrze, przyznaję się bez bicia, że właściwie to stoimy w gigantycznej kałuży!)

Powiem szczerze, że bawiłam się doskonale! Od samego początku. Nieważne, że akurat kiedy dojechałyśmy pojawili się organizatorzy, gotowi sprzedawać bilety...
Byłyśmy jednymi z nielicznych gości bez kostiumów. Pomiedzy białymi namiotami przechadzali się ludzie, którzy naprawdę poświęcili wiele czasu na przebranie się! I często zrezygnowali z noszenia butów i zanurzali nogi w błocie bez obrzydzenia.




(Po południu na niebie pojawiło się słońce! I zostałam z tymi bluzami w ręku, ale to już inna sprawa...) 

Sam już przedtem opowiadała mi o niesamowitym zapachu, który zawsze wiąże się z tym festiwalem. I rzeczywiście, oddychałam z pasją, wciągając do płuc tę fantastyczną mieszankę zapachów. Pieców, w których wypiekali tradycyjne chlebki...ognisk, nad którymi wisiały czarne kotły z zupą... korzennych przypraw z herbat... drewna i skóry ze sprzedawanych rękodzieł... I wreszcie, tylko w tym roku, dodatkowo ta wspaniała woń powietrza po długim deszczu i schnącej nieśpiesznie trawy.


Zjadłyśmy na spółkę fantastycznego pieroga z jabłkami... Który w zasadzie nie był pierogiem w pełnym tego słowa znaczeniu. Pokrojone jabłka z przyprawami w podobnej do chleba panierce, polane ciepłym, gęstym sosem, który  chłopcy  mieszali w kociołku wielkimi, drewnianymi wiosłami.


Skosztowalam rownież francuskiej zupy cebulowej. Ani francuska, ani cebulowa - zaufać Amerykanom w kwestiach kuchni międzynarodowej? Nie warto! 
Obejrzałam mnóstwo rękodzieł, tradycyjnych kostiumów (sprzedawanych po kilkaset dolarów często!), pokazów muzycznych itp., itd.




Wróciłam do domu (pustego, ale cóż począć) po południu, mając poczucie wreszcie spędzonej ciekawie niedzieli.
 I z ubraniami przesiąkniętymi zapachami, które nie wydawały się już tak apetyczne poza magicznymi błoniami...

1 komentarz:

  1. ;OO to chyba była super niedziela. Zawsze chciałam wziąć udział w takim festiwalu. Na żywo musiało to świetnie wyglądać.
    Tak wgl to kocham twój sposób pisania xD Jest czasem zabawny i ironiczny, np. to z kałużą . Na początku serio myślałam, że to te błonia ;D
    Cieszę się że dobrze sie bawisz i mam nadzieję, że twoja rodzinka pogodzi "zajmowanie" sie tobą i sport w którym chyba bardzo jest zakochana.

    OdpowiedzUsuń