środa, 21 sierpnia 2013

Biały worek

Siedzę w pokoju, a właściwie jeszcze się nie rozsiadłam, bo dopiero co weszłam i łóżko tonie w papierach i książkach, które tam od razu rzuciłam (nie wiem, po co to robię, skoro zaraz i tak muszę wszystko sprzątać) i nagle słyszę dziwne odgłosy dobiegające zza ściany.
Nowy dom, więc pojawiają się rożne nieznajome odgłosy (a nawet wrzaski przy graniu u młodego), więc na początku ignoruję tajemnicze piski i chlupoty.
Po chwili jednak, może po części dla tego, że nie chce mi się sprzątać łóżka, wychodzę na korytarz. Akurat w tym samym momencie otwierają się drzwi pokoju na końcu korytarza i staje w nich Kara (15-latka). Przyglądamy się sobie przez chwilę, ja niezdecydowana co robić , widząc zaplakane dziewczę i słyszę tylko dwa, podobne do jęków słówka:
"Shadow died."
 W trakcie kolejnych kilku sekund mój mózg próbuje przetworzyć, co oznacza ta wiadomość. Idziemy do garażu. Kara nie przestępuje progu, ja, odważna z wyboru, wchodzę. Szary kot od razu rzuca się na mnie radośnie, ale ja niczym siły specjalne z misją wybadawczą skradam się do leżącego w kącie zwierzątka. 
Spogłądam mu w szkliste oczy i rozpoczynam natychmiastową operację odwrót.
"He really died" - wygłaszam wyjątkowo błyskotliwą opinię lekarską.
Nie wiemy do końca, co zrobić. Kara zalewa się łzami, ja plotę coś o tym, że przecież miał poważną astmę i teraz już na pewno nie musi walczyć o każdy oddech. A drugi kot miauczy jak na złość i próbuje wejść do domu.
W końcu transportuję Karę do dużego pokoju, przeprowadzam wymyślony pospiesznie program terapeutyczny, chcę ją nawet przytulić (porażka). W końcu decyduję się na przejście do punktu terapii pt. na razie lepiej o tym nie myśleć, i Kara ogląda swój ulubiony (jeden z wielu) program telewizyjny z przyniesionym przeze mnie nielegalnie drugim kociakiakiem.
Nie jestem chyba osobą, z którą chciałaby rozmawiać (pomimo moich zdolności psychologicznych oczywiście!), więc wycofuję się do pokoju i dzwonię do rodziców (nie po to, żeby pogadać o kocie, dla ścisłości). 
Omija mnie więc przyjazd reszty rodziny i słyszę tylko niemałe zamieszanie.
Potem jedziemy na obiad do chłopaka hm. Wychodzimy przez garaż i serce mi staje, kiedy mała pokazuje mi swoje dzieło - na miejscu śmierci biednego zwierzątka wielki napis "R.I.P" i imitacja nagrobka zrobiona wściekle zieloną kredą.
Całą drogę rozmawiamy o kocie, omawiając warianty jego odejścia.
Dojeżdżamy do chłopaka i okazuje się, że w białym worku przy koszu znajduje się obgadywany towarzysz. 
Gdzieś przecież musieli go zabrać, a to, że jedyny zdolny do tego mężczyzna (który przyjechał w trakcie mojej rozmowy) nie mieszka z nimi, to już nie problem...
Jemy obiad i stajemy przed kolejnym problemem.
"Nie wezmę go przecież na siedzenie w vanie!" - martwi się na głos hm, stojąc nad workiem. Kara wyraża wielką chęć pochowania go w ogródku. 
"To może w tym, o, tutaj?" - proponuję. Nie ma mowy. 
" A może koło tego stawu gdzie byliśmy?". Wszystcy wątpimy, czy pochowanie kota w miejscu publicznym jest uznawane za zgodne z normami społecznymi.
Chłopak hm nie zamierza więcej jeździć z kotem, więc musimy wziąć go ze sobą. Hm upiera się, że najlepiej przypiąć go na dachu...
W końcu host brat pełni rolę śmiałka i szybko pakujemy worek do bagażnika.
Kiedy dojeżdżajmy jest już późno, więc stawiamy worek przy śmietniku i idziemy do domu.
Pogrzeb za dnia?
Rano Kara stwierdza, że Shadow zniknął. 
Owszem, znajduje się teraz w koszu, żeby nic go nie...zjadło. Nie ma czasu na pożegnania, więc idziemy do szkoły.
Namawiam hm, żeby kazała małej zmyć zielony nagrobek.
Potem piszę wieczorem bardzo długi i dramatyczny wpis na bloga przy stole piknikowym w ogródku, a za moimi plecami pracują dwie łopaty. Młodsze rodzeństwo stara się wykopać godny grób dla zmarłego przyjaciela.
Kiedy przychodzi hm okazuje się, że moglibyśmy pochować mamuta, gdyby się jakiś w Indianie znalazł. Pod drzewem mamy pożądny krater.
Kara nie wychodzi z pokoju, więc ktoś pędzi po biały worek, wrzucają go do głębokiego dołu i  dużo szybciej niż przy kopaniu używają łopat. Kot jest czarny a worek biały. Rozumiecie chyba, o czym mówię?
Nie ma żadnych pieśni czy pochodu. Kotek spoczywa spokojnie w ojczystej ziemi, tam, gdzie się urodził. 
Mała nie płacze, ale pisze na fb pożegnanie do kota, który za, jak to mówią kociarze, "tęczowym mostem" zapewne nabył umiejętność obsługi komputera.
Umieszcza rówież jego zdjęcie, więc przesyłam je tu, żebyście mogli wyobrazić sobie maluszka. Jakim był za życia...






PS: Naprawdę uwielbiam koty i gdybym widziała go więcej niż kilka razy, czy pobyła trochę dłużej, pewnie sama bym płakała, i to bardzo. Jednak historia białego worka wydawała się zbyt dobrą anegdotą, żeby jej nie opisać. Przepraszam, miłośnicy zwierząt!

2 komentarze:

  1. Zaiste to ironia losu zabawna jest.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. sorry literówka mi się wkradła powinno być ,,ta''

      Usuń