niedziela, 25 sierpnia 2013

Nie wiem, nie wiem, nie wiem...

Czekam.
Tkwię w tym zupełnie nieprzyjemnych stanie zawieszenia, próżni, w której unoszę się otoczona zmartwieniami.
Tak, wiem, nie powinnam się martwić rzeczami, na które nie mam wpływu. Ale kiedy myślę, przynajmniej coś robię i staram się wierzyć, że może naprawdę zmiana rodziny jest tą blokadą do otworzenia moich oczu na naprawdę przeżywanie roku w Stanach.
Ale już teraz dochodzę do wniosku, że amerykańska kultura nie będzie odgrywać znaczącej roli w mojej wymianie. Mam na myśli obserwowanie jej z wyraźnym zaciekawieniem i dochodzenie do oryginalnych wniosków. Może nawet nie uda mi się zobaczyć więcej tej Ameryki niż kukurydzę i...kukurydzę. Ale na pewno stoczę wielką walkę - ze sobą i o siebie. Właśnie dziś wpadłam w waleczny nastrój, który mam nadzieję, nie wpłynie zbytnio na mój pusty na razie plik w rejestrze policyjnym. 
Wszyscy mi piszecie, jaka to jestem dzielna. A ja się w ogóle dzielna nie czuję. Czuję się mała, zagubiona i nadwrażliwa. Wisząca na skraju skarpy i każdego dnia walcząca, żeby nie spaść. I bujam się tak, troszkę już zmęczona, usiłując zatrzymać przed oczami cel tego całego wysiłku. I nie umrzeć z tęsknoty. 
Mimo wszystko drugi tydzień nie był chyba tak tragiczny, jak pierwszy. Wydarzyło się kilka naprawdę miłych rzeczy, o których nie chcę zapomnieć. 
Nie jestem pewna, czy nawet zostanę w tej szkole, ale postanowiłam mimo wszystko spróbować dołączyć do drużyny cross-country. I chyba już dawno bym się poddała, ale otrzymałam niesamowicie dużo pomocy mojego nauczyciela (i trenera) i pani z administracji, która zastanawia się nad goszczeniem mnie (nic nie wiadomo, nic nie wiadomo). 
Okazało się, że żaden z posiadanych przeze mnie dokumentów nie wystarczy, zeby poświadczyć o moim zdrowiu, muszę mieć oryginalny wydruk ze szkoły. To stanowiło barierę nie do przejścia - skoro moja hm nie da rady mnie odebrać nawet z jednego treningu, to co dopiero zawieźć do lekarza! A gdybym miała czekać z tym do zmiany rodziny, byłoby już za późno na dołączenie do drużyny.
Okazało się, że w szkole będzie jakiś lekarz do graczy futbolu. Pani z biura udało się umówić mnie na wizytę, w środę pojechałam na trening, siedziałam na trawie przez dwie godziny (fascynujące, doprawdy), a potem trener zawiózł mnie do szkoły. Czekaliśmy w pokoju dla kotuzjowanych przez chyba pól godziny. Rozmawiałam o piłce nożnej z sympatycznym Halidem z Afryki, który oczywiście kojarzył Polskę z Euro 2012 ;-) Niestety, lekarz się nie pojawił, więc... Trener powiedział, że odwiezie mnie do domu.
 Potem dowiedziałam się, że jestem pierwszą osobą w dziejach szkoły, którą surowy trener Phillips zaprosił do swojego samochodu... I jeszcze odwiózł 40 minut do domu. Kiedy się do tego później przyznałam, wywołałam prawdziwą sensację. Załatwił mi też podwózki u jednej z dziewczyn, która nie mieszka tak potwornie daleko jak inni.
I cóż, następnego dnia wyszłam z wf-u i jakimś dziwnym przypadkiem znalazłam się w prywatnej przychodni z panią z biura, w kolejce do znajomego lekarza. Przebadali mnie dokładnie (tak, musiałam zapytać o wszystkie choroby, które podejrzewam, że mam - ale naprawdę wydawałam się narażona na powstanie przepukliny. Nie, to nie jest śmieszne.) i okazało się, że.... Napięcie... Jestem zdrowa i mogę pozwolić sobie na aktywność fizyczną. Tam-tam-tam!
Pojechałyśmy jeszcze do hm pracy po podpis i załatwić lunch do auta (bo ominęłam mój). Przez całą drogę spowiadałam się z całego życia, mojego i rodziców, odpowiadając na tysiące pytań zadawanych przez panią. Myślę, że próbowała wybadać, z jakiej jestem rodziny, jaki mam styl życia itd. Zobaczymy, co tam sobie o mnie pomyślała pewnie niedługo... 
W każdym razie nie pamiętam, kiedy praktycznie obcy ludzie tak mi pomagali! Ciągle tylko dziękuję! 
I w czwartek po raz pierwszy  poszłam na trening. Na szczęście tego dnia nie był zbytnio trudny (to były dwa dni tzw. "easy run". Dla kogo easy dla teho easy...) chociaż jak można się domyślić, byłam ostatnim ślimakiem na szlaku, walczącym z bólem kolan i wypominającym sobie prawie trzymiesięczną przerwę w jakiejkolwiek aktywności fizycznej...
Po treningu wsiadłam do samochodu Maegan i odwoziłyśmy jeszcze trzy dziewczyny.
"Znasz mrożone jogurty?"
"Znasz jakieś amerykańskie filmy?"
"Znasz tę piosenkę?"
"Znasz Diary Queen?" - tego nie znałam. Zdobiłyśmy więc spontaniczny skręt i po raz pierwszy zrobiłam coś amerykańskiego. Można to uznać za pewnien początek, jeśli wam na tym zależy. Zjadłam słynnego "blizzard", czyli pewnien rodzaj loda. Baza śmietankowa zmixowana z dowolnym dodatkiem. Zamówiłam  tajemniczy "Choco Cherry Love". Bo "all you need is love" , prawda? A czekolada tylko pomaga!
W sobotę zaczynał się sezon i pierwsze zawody (ja żeby startować w zawodach muszę mieć min.10 treningów, inaczej prawdopodobnie w połowie trasy zwaliłabym się z nóg), więc trening trwał niecałe pól godziny, a potem pojechaliśmy na, znane  niektórym, "pasta dinner". Czyli obiad w domu jednego z członków drużyny przed wyścigiem, kiedy wcina się całą masę makaronu, żeby mieć dużo siły w zawodach (filozofia dziwna, ale przynajmniej jest to w miarę normalne jedzenie. Choć w przemyśłowych ilościach). 
Niestety, nie specjalnie udało mi się na razie nawet troszkę zakolegować z żadną z dziewczyn z drużyny. Jest nas tylko ok.15 i nie czuję, żebym miała z nimi być jakimiś wielkimi przyjaciółkami. Na razie mnie głownie ignorują i mimo moich wysiłków, żeby przynajmniej się PRZEDSTAWIĆ, myślą, że jestem freshmenem, bo zwykle wtedy dołącza się do drużyny. Czuję się więc nieswojo, bardzo wyobcowana.
 Więc pasta dinner nie jest moim specjalnie przyjemnym wspomnieniem. 
Żeby wrócić do domu znów musiałam prosić o podwózkę Maegan, co zaczyna się dla mnie robić krępujące, szczególnie, że w sobotę również zawiozła mnie i odwiozła z zawodów (tak, nawet kiedy nie startuję muszę być codziennie na treningu i na każdych zawodach :( ). 
Wieczór spędziłam sama. Hm pojechała na całonocną randkę, dzieci do babci na wieczór i sobotę. Ale był naprawdę przyjemny. Udało mi się poczytać, posłuchać muzyki i wreszcie pójść trochę wcześniej spać. Pobudka? 6:15! 
Czy wczesne pobudki muszą być tak powszechne również za oceanem? 
Zawody to była jedna wielka nuda. Kiedy wystartowały patrzylam zszokowana.
"Czemu one tak szybko biegną?" - Spytałam mimowolnie dziewczyny koło mnie.
"Emmm... To jest wyścig?" - otrzymałam odpowiedź i pełen wyższości uśmiech.
No dobrze, może miałam jeszcze nadzieję na przebiegnięcie tych 3 mil. To tylko 5 kilometrów, w Polsce robiłam takie pętle.
Ale mój czas na pewno nie wynosił 15 minut! 
Zawodnicy otrzymują medale w kategoriach klas, więc ja byłabym punktowana z wytrenowanymi seniorkami ;-)




W sobotę miałam ogólnopojęty kryzys. Wróciłam do pustego domu i wykonałam morderczy (dla łóżka oczywiście) rzut na materac. Poczułam się jak człowiek pozostawiony na bezludnej wyspie, dostający jedynie wiadomości w butelkach, a poza tym sam, samiusieńki, zdany na siebie. I przy tym zupełnie wyobcowany. Naczytałam się opowieści na innych blogach o niesamowitych znajomościach i tonach przyjaciół od pierwszego dnia i teraz mam za swoje! 
Hm wpadła za to w szał pieczenia. Jej chłopak przyniósł sporo brzoskwiń i jabłek, więc wczoraj powstały dwa różne brzoskwiniowe coblery. Bardzo home-made. Bardzo. Pojechała do sklepu, bo nie starczyło gotowego ciasta... 


Dzisiaj tworzy wypieki jabłkowe.
"Wiesz" - mówi mi dzisiaj - "znalazłam wczoraj rewelacyjną górę dla Apple Pie. Mam już dół gdzieś w zamrażalniku, więc będziemy mieć pyszne ciasto! I tak szybko!".
Jednak Amerykanie to Amerykanie! Wszystcy kochają domowe wypieki i potrawy.
Ale przyznam, że bardzo ją prosiłam o jakąś dostawę warzyw i owoców i w lodówce mam trochę zapasów! A nawet... Arbuza. Nie powiem, to mnie zaskoczyło ;)
Dziś jedziemy na obiad do jej starszego syna i jego dziewczyny, jeszcze ich nie poznałam. Zobaczę, co oni potrafią wyczarować w kuchni.
A w szkole robili nam zdjęcia! Ja jako senior oczywiście również do yearbooka. Nie jestem pewna, czy wyglądam na nim jak przy zdrowych zmysłach. Powiem szczerze, że fotograf miał wyjątkowo dentystyczne zamiłowanie. Nie przestawał ktzyczeć "Pokaż mi swoje zęby! Tak! Pięknie! Chcę zobaczyć twoje zęby!". Nie wiedziałam, że moje uzębienie potrafi wywołać w ludzkich takie emocje!
W kolejce rozmawiałam z chłopakiem z Puerto Rico, który oczywiscie chciał wiedzieć, czy jestem mixed.
 "What do you mean, like black and white?". 
Tak, wlasnie o to mu chodziło. Wspaniale wyglądać na exchange studenta z POLSKI! Ogólnie nikt tutaj nie orientuje się, że jestem wymieńcem, bo nie wyróżniam się specjalnie i nie mam wyraźnego akcentu. Chyba w większości myślą po prostu, że jestem tępawa, kiedy ślęczę nad testem z angielskiego pól godziny (serio... nie wiedziałam, że wszystcy już skończyli!) dłużej niż inni.
A, no i dostałam w szkole laptopa. Każdy otrzymuje tu przydział torba+komputer+długopis do ekranu. Mi się poszczęściło, bo seniors dostają naprawdę nowoczesne, cienkie notebooki hp, podczas gdy freshmen musi się męczyć z wielką, czarną cegłą bez jakiejkolwiek marki. Ewolucja! Na sociologi mopówiliśmy o postępie i jedna ze starszych dziewczyn powiedziała:
"A pamiętacie... To chyba było jeszcze w mojej Elementary School. Ale nauczyciel miał taką dużą książkę, gdzie zapisywał przy nazwisku uczenia jego oceny. Ale to dawno było...". 
Rewolucja ;-)
Teraz wszystko odbywa się na laptopach, co jest dla mnie, staromodnej fance własnoręcznych notatek, trochę nieprzyjemne. Nawet podpis rodzica musiał być wypełniony specjalnym długopisem w  komputerze (mój podpis wygląda jak dziecka z przedszkola. Jedne literki niewiadomo czemu wychodzą większe, drugie mniejsze...). Nauczyciel wyświetla też orezentację swoich notatek na tablicy multimedialnej (nie używają już praktycznie zwykłych tablic), ale równoległe większość osób śledzi je na swoich ekranach. Oczywiście mam dostęp do wszystkich materiałów z lekcji itd. A nawet mail do kontaktów z nauczycielami...
Dla mnie ten komputer to w sumie dobra opcja nawet, na przykład do kontaktów. Zawsze można gdzieś spróbować napisać maila w wolnej chwili. Niestety, brak polskiej klawiatury i zablokowane różne strony. Także blogger!
Więc znów piszę na Ipadzie, który w ten swój fantastyczny sposób stara się poprawić każde moje słowo. Cóż, może on wie lepiej? 
Może zaczynam mój ostatni tydzień czekania na wybawienie? Podobno to trwa 1-2 tygodnie. Zobaczymy, oczywiście będę się starała pisać jak często będę mogła. Choć codziennie treningi do późna i autobus raniutko.
Błagam, ja chcę mieszkać bliżej szkoły! 

9 komentarzy:

  1. Koleżanki z drużyny nie wyglądają na biegaczki z Kamerunu, więc dziewczyna z Polski też powinna dać radę. :) Marta trzymaj się!

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytam Twoj kazdy wpis z zapartym tchem i nadzieja, ze cos sie poprawilo! Trzymaj sie i wiedz, ze jestesmy z Toba duchem (w sensie wszyscy exchange studenci). Pozdrowienia z sasiedniego Michigan ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. My też czytamy z zapartym tchem! Fajnie wiedzieć, że łzy obeschły i arbuz jest :) Fajnie Cię czytać! Jak już wydasz tego bloga na papierze to... to wtedy się spełni kolejne marzenie, a my oprawimy w ramkę egzemplarz z autografem :)
    Ucałowania
    M. i J.

    OdpowiedzUsuń
  4. Marta, trzymaj się, pod koniec tygodnia powinnaś być już w nowej rodzinie:) a uroki wymiany zaczniesz wkrótce odkrywać lawinowo, tylko daj sobie trochę czasu na integrację.

    OdpowiedzUsuń
  5. Przeczytalam ten wpis, i postanowilam sobie zrobic taki brzoskwiniowy cobler. Znalazlam przepis na oryginalny Southern Peach Cobbler, i mysle ze ciasto zrobilam szybciej niz twoja hm wsiadla do samochodu ;) To chyba jedno z najprostszych ciast na swiecie, nawet nie oplaca sie jechac po gotowy placek.

    OdpowiedzUsuń
  6. Marta,
    czekamy wraz z Tobą:)

    na nowe wpisy i zmiany,zdjęcie "z zębami" i inne amerykańskie smaczki:)

    OdpowiedzUsuń
  7. Jak czytałam, że dziewczyny zabrały cię do DQ to aż się ucieszyłam! To naprawdę fajnie, że coś miłego cię spotkało. Widzę, że sytuacja powoli się stabilizuje. Mam nadzieję, że nie będziesz musiała zmieniać szkoły, trzymaj się :*

    OdpowiedzUsuń
  8. Cześć Skarbie :D
    Pamiętasz jeszcze, taką świrniętą animatorke ze Stysia? Oto ja! Chcę ci powiedzieć że trzymam za Ciebie kciuki i naprawdę mi szkoda że trafiła Ci się taka host rodzina. Wspieram Cię całą sobą i niech ktoś tylko spróbuje Tobie coś zrobić, to nie wiem jak, ale jakoś wpadnę tam do Ciebie razem z siekierką i poznają jak szalone potrafią być polki :D Zaraz napiszę na stronie Magisu by wszyscy się za Cebie modlili. Pamiętamy cały czas o Tobie (mam Cię nawet na tapecie w lapku!) Kochamy Cię i czekamy aż się tam sytuacja polepszy.
    PS: Nie zapełnij za szybko dzienniczka duchowego~!

    OdpowiedzUsuń
  9. Trzymam za Ciebie kciuki!

    Patryk Świech, Magis Stysia :)

    OdpowiedzUsuń