niedziela, 11 sierpnia 2013

Pożegnalny ton

Morza I oceans grzmią
Pieśni pożegnalnej ton.
Jeszcze nieraz zobaczymy się,
A teraz...
Czas stawić żagle i z portu wyruszyć nam w rejs!
(~szanta "Pożegnalny ton")

Od czego właściwie zacząć tę notkę? Myślałam nad tym kilka minut, ale wciąż nie wiem, jak tu logicznie wszystko opowiedzieć.
Chyba zanim przejdę do samych przygód w czasie podróży, cofnę się do piątku. Czy w jeden dzień można się spakować? Nie polecam, ale jak się okazuje - nie jest to niemożliwe. Podjęłam próbę przygotowania wszystkiego wcześniej i bez entuzjazmu rozłożyłam trochę rzeczy na łóżku, ale jak można się spodziewać, to nie jest najtrudniejsza część... W każdym razie w piątek poszłam jeszcze do fryzjera i wczesnym popołudniem zaczęłam się zbierać. A skończyłam? No cóż, w stanie lekkiej histerii, po północy.
 Po południu miałam jeszcze pożegnalny obiad rodzinny z moim ulubionym łososiem w wykonaniu mojego taty (och, jak polsko!).
W piątek, i w zasadzie przez wszystkie ostatnie dni w Polsce, nie miałam czasu na jakiekolwiek sentymentalne pożegnania, spacery po okolicy i rozmyślania. Bardzo szybko przyszła sobota.
Wstałam już z bólem brzucha. Wspaniały poranek! Po raz tysięczny omówiłam z rodzicami drogę przez lotniska, zadając coraz bardziej idiotyczne pytania - leciałam samolotem już wiele razy, ale nagle, gdy słyszałam słowo "terminal" miałam pustkę w głowie. (Czyli nastąpiło krańcowe ogłupienie.)
Zanim się zorientowałam, musieliśmy już wyjeżdżać na lotnisko. Dopięłam torby, po raz ostatni wygłaskałam koty i przeszłam cały dom. I już. Tyle. W kilka minut zostawiłam wszystko.

Dotarliśmy na lotnisko. I nastąpiła jedna z najniezwyklejszych chwil - pożegnanie. Ma w sobie wywołującą przyjemne mrowienie w czubkach palców ekscytację, niepokój, orzeźwiającą radość  i ten rozdzierający żal. To było bardzo, bardzo trudne. Po prostu odwrócić się, wytrzeć łzy, żeby przejść jakoś przez kontrolę i iść do przodu, mając świadomość, że twoi bliscy stoją 5,10,15 metrów za tobą, i że już nie możesz do nich wrócić.
Pierwszy samolot - Wrocław --> Frankfurt. Długo staliśmy na lotnisku. Wciąż z niepokojem spogłądalam na zegarek. Wiele nasłuchałam się o lotnisku we Frankfurcie, a że mam wspaniałą orientację w terenie, wolałabym mieć trochę więcej czasu. A ile mi zostało na znalezienie mojego gate'u? Niecałe pól godziny! Pędziłam jak szalona, ciągnąc moją małą walizkę i walcząc ze spadającą z ramienia torbą. Biegłam i biegłam za znakami, ale wciąż nie widziałam celu. Wreszcie na ostatniej prostej, kiedy do lotu miałam 5 minut, wyszła do mnie pani z obsługi krzycząc "Waszyngton?". I wtedy zapomniałam, że mówię po angielsku. A własciwie bylam tak zdyszana, że ledwo moglam coś powiedzieć. Dlaczego zawsze trafiam na baaaardzo wyraźnie mówiące murzynki? 
Mój popis inteligencji zaczął się od pytania: "Where do you come from?". "Frankfurt". "Nooo, ya r not from Frankfurt, girl!". Może na tym zakończę opis tej genialnej rozmowy w drodze samolotu.
Weszłam jako ostatni pasażer, przeszłam całuski samolot, żeby zająć moje miejsce. Ja zawsze najlepsze - w samym środku rzędy, pomiędzy dwoma murzynami. Yupi! Jak to się dzieje, że tak wiele osób spotyka kogoś, z kim można zamienić parę słów w samolocie, a ja zawsze trafiam na ludzi z wielkimi słuchawkami, którzy wyglądają, jakby wracali do Bronxu?
I co? Oczywiście znów mieliśmy opóźnienie (nie przeze mnie, nie spóźniłam się aż TAK!).
Podróż minęła mi bez fajerwerków, obejrzałam film, poczytałam i usilnie starałam się zdrzemnać. Udało się. Spalam jakieś pół godziny...
I wreszcie, wreszcie, wreszcie dotarliśmy! I zaczęła się zabawa. Mieliśmy spore opóźnienie, ale nie tylko my. W mniej więcej tym samym czasie doleciało kilka samolotów i kolejka do security była olbrzymia... Wreszcie dotarłam (do kogo? Murzyni z dziwnymi akcentami mnie kochają!) i poszłam szukać mojej walizki, którą musiałam tam przechwycić. Jak można się domyślić, wszystcy odebrali bagaże, a moja torba zbuntowała się i postanowiła zwiać. Musiałam więc czekać po jakiś kwiatek, potem znów w kolejce do wyjścia i kiedy wyszłam na mój terminal miałam 10 minut do odlotu samolotu. I maraton do przebiegnięcia. Lotnisko było autentycznie puste. Prawie zero obsługi, niektóre części pozamykane. A ja nawet nie znałam mojego gate'u! 
Kiedy miałam już łzy w oczach, udało mi się znalezc tablicę z "departures". Wsiadłam w kolejkę do innego terminala. I znalazłam, znalazłam! Podbiegłam z moją kartą pokładową i zostałam poinformowana przez fantastycznego murzyna, że mój samolot odleciał. 
Przez chwilę stałam w szoku, nie mogąc nic powiedzieć. Słyszałam tylko, jak wali mi serce.
Kiedy następny samolot?
Jutro o 8:30.
Bożebożeboże.
Pan przebookował mi bilet i powiedział, że niestety muszę spędzić noc na lotnisku, bo nie mam 18 lat i nie dadzą mi hotelu. Zaprowadził mnie do pokoju dziecięcego, gdzie oczywiście nie starczyło dla mnie prowizorycznych łóźek a i dostałam trzy lotniskowe krzesła. Pozostała kwestia host rodziny, która wyruszyła już do Indianapolis, żeby mnie zabrać. A miałam tylko ich domowy telefon. Zadzwoniłam więc do koordynatora, znów zapomniałam języka i otrzymałam obietnicę, że się tym zajmie. Kupiłam więc herbatę w DD i starałam się znaleźć sobie miejsce w pięknie sie nazywającym "club of young travelers". 
Noc na krzesłach nie należała do przyjemnych, ale przynajmniej udało mi się chwilkę zdrzemnąć. A rano bagel i w drogę! Tym razem byłam gotowa, kiedy rozpoczął się boarding i udało mi się wsiąść do samolotu.

Otóż Indianapolis!

I cóż... W Indianapolis musiałam zgłosić zaginięcie bagażu, który udał się w podróż - prawdopodobnie do Chicago. I spotkałam moją host rodzinę. Właściwie przyjechała tylko mama z najmłodszą córką. Liczyłam cichutko na plakat powitalny, no niestety. Powitanie było troszkę niezręczne, nie do końca wiedziałyśmy, co mówić, przez większość czasu opowiadałam moje przygody.
Do Lafayette jechałyśmy około godziny. Krajobraz jak z filmu - autostrady i kukurydza ;-) A potem... Parę rzeczy okazało się być zupełnie inne, niż przypuszczałam. A właściwie niż przeczytałam w aplikacji. Nie mam sama pokoju. Dzielię go z 11-letnią host siostrą. I jest...malutki. Mamy tylko troszkę miejsca pomiędzy łóżkami i szafę. Dowiedziałam się też, ze szkolny bus jeździ tylko od razu  po lekcjach i host mama nie może mnie odbierać codziennie pózniej, więc chyba muszę zrezygnować z planów dołączenie do drużyny sportowej lub masy klubów. 
Spotkanie z moim guidance councellorem mam prawdopodobnie przed lekcjami w środę, więc na razie nie mam pomysłu, jakie przedmioty muszę wziąć i które bym chciała.
Dzisiejszy dzień był bardzo dziwny. Wszyscy głownie kąpali się w basenie (a ja przecież nie mam stroju), albo siedzieli w pokojach, więc trochę nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale potem namówiłam młodszą siostrę na krótki spacer po okolicy i atmosfera trochę się polepszyła. Próbuję więc myśleć pozytywnie i NIE ZASYPIAĆ.  Chyba mam lekki Jet Lag, kiedy myślę o jedzeniu to... Fu, i ogólnie czuję się dziwnie. Pocieszam się, że będzie lepiej i powtarzam sobie, że to dopiero pierwszy dzień. 
Wszyscy, którzy jeszcze przed podróżą - dacie radę, nie zwariujcie ze stresu. Jeśli macie jednak przeczucie, że zgubią waszą torbę, SPAKUJCIE JAKIŚ ZESTAW UBRAŃ do podręcznego. Bo znienawidzicie koszulkę, którą macie na sobie na zawsze ;-)



9 komentarzy:

  1. Pierwszy dzień i to po emocjonującej podróży!
    wszystko jest dziwaczne!

    OdpowiedzUsuń
  2. Oh jej, trochę przykro, ze się Tobą nie zaopiekowali i trochę zmyślili w aplikacji. Ale dasz radę, to będzie rok Twojego życia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za pocieszenie... Też tak sobie powtarzam :-/

      Usuń
    2. Będzie!

      Moze inaczej niż w wyobrażeniach i oto chodzi w przygodach na końcu świata....

      Usuń
  3. Boże, jeszcze NIGDY nie leciałam samolotem i szczerze powiedziawszy wprowadziłaś mnie w stan paniki! Mam nadzieję, że obejdzie się bez przygód. Orientację w terenie mamy na podobnym, celującym poziomie, więc obawy nie są nieuzasadnione ;p A za tydzień, cóż..będę już w Oregonie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie masz się czego bać, ewentualnie będziesz miała co opowiadać! Powodzenia na lotnisku, to nie takie straszne :-)

      Usuń
  4. Zaczynam się bardziej bać jak tak piszecie :\ ale życzę ci, aby było coraz lepiej! Trzymaj się! :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Boże, wprowadzam ludzi w jakiś nerwowy stan... Będzie dobrze! Może będziesz miała wspaniały początek amerykańskiej przygody? Trzymam kciuki :-)

      Usuń
  5. haha, mam podobne odczucia po przyjeździe do nowego "domu". ale fajnie, że dałaś sobie radę w podróż itd. :)

    OdpowiedzUsuń