Wszyscy patrzyliśmy na bagażnik błagalnym wzrokiem. Wydawał się bardzo pojemny, ale kiedy przyszedł czas na przeniesienie toreb, leżaków, lodówek, kocyków, ręczników plażowych i innych najpotrzebniejszych z potrzebnych (ha!ha!) rzeczy do wnętrza vana, okazało się to niemal niewykonalne. Trzeba się jednak pogodzić z takim obrotem zdarzeń, kiedy podróżuje się z trzema dziewczynami i graczem baseballa, który musi w zakurzonej torbie przewozić kij i...i inne tajemnicze przedmioty.
W końcu z kolanami pod brodami opuścilismy podjazd w słoneczne piątkowe popołudnie, mentalnie przygotowani na długą podróż przez Stany.
Cała drużyna w komplecie - ja, moja koleżanka Maeve i Kristen z bratem i rodzica, którzy zgodzili się przygarnąć mnie na Spring Break gdy szukałam jakiejś kompanii. Newtonowie mieli swoją wizję rodzinnych wakacji na polu golfowym.
Zatrzymaliśmy się w Nashville na noc i jechaliśmy znów całą sobotę obserwując zmieniające się kolory i krajobrazy - z wypranych pól do soczystej zieleni i PALM! Kiedy w oknie mignął ocean ekscytacja na tylnych siedzeniach sięgnęła zenitu! Ten wyjazd nie mógł się nie udać...
Samo wracanie pamięcią do tych przeżyć wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Z wiadomo, że w amerykańskiej kategorii jestem ponurakiem, więc może powinnam o tym myślec cały czas...
I jak tu wam to opisać? Tą prostą przyjemność spędzania czasu z koleżankami, planowania kolejnych godzin z upływem czasu i po prostu spontanicznego przeżywania.
Pogoda? Ha! Fala zimna - kontynuacja. Śniegu nie było. Za to w Lafayette popadało... Nie zazdroszczę tym, którzy zostali w Indianie!
W niedzielę udało nam się wykorzystać słoneczny dzień na plażowanie
i pójść na czteromilowy spacer brzegiem oceanu (żadna z nas nie mogła usiedzieć zbyt długo na leżakach) i opalić nosy i dłonie i dziwne plamy na ciele...
... I stopy! STOPY?! Było to dość frustrujące, ponieważ jak się pózniej okazało
1. Słońce niespecjalnie chciało się pózniej pojawić, aby dokończyć opaleniznę
2. Wiecie jak się biega z OPALONYMI STOPAMI?
No wlasnie, ja w niekończącym się sezonie codziennie wybierałam się sama lub w towarzystwie na biegi, trzykrotnie na plaży, kiedy padało na bieżni.
I tak przez tydzień chodziłyśmy własnymi drogami.
Były śniadania na balkonie i wizyta w słynnym Waffle House, ktory pojawia się co dwie ulice w tamtej okolicy. Do czasu, kiedy podali nam jedzenie byłam niesamowicie podekscytowana amerykańskim klimatem, wystrojem itd. Nie do końca ucieszyła mnie zawartość mojego talerza, czyli pływające w tłuszczu jajka sadzone i przesiąknięte margaryną cztery tosty. Okropność. Ameryka nauczyła mnie już wcześniej nie lubić gofrów... Ale cóż to było za doswiadczenie!
O wiele bardziej podobała mi się niebieska europejska Creperia i bagel z wędzonym łososiem! (Ale oczywiscie od razu na miejscu kupiłam owsiankę. Bez niej życie nie ma sensu!).
Sporo czasu - właściwie cały zachmurzony poniedziałek - spędziłyśmy na "promenadzie", wchodząc do każdego małego sklepiku z najdziwniejszymi przedmiotami, głowami aligatorów i plażowym ekwipunkiem.
Oglądałyśmy filmy i seriale (nasza wersja "Time of my life" z Dirty Dancing obudziła pewnie pół hotelu w środku nocy...), ale na książki nie starczyło czasu. Wszystkie miłośniczki literatury przewiozłyśmy kilogramy papieru, bo jedna...dwie...trzy... Za mało! Ale cicho sza, przecież umiemy się pakować, prawda?
We wtorek przyszedł czas na przygody!! W wielkiej ekscytacji i porannych ciemnościach wyruszyłyśmy do Orlando, do parku rozrywki Universal - świata Harrego Pottera (no, może rownież Marvela, ale ja z Harrym się przyjeźmię już od dziesięciu lat...). Wszystkie jesteśmy wielbicielkami serii (i rollercoasterów), więc były emocje i godzina drogi wydawała się wyjątkowo długa.
Biegłyśmy z parkingu do bramy, z biletami w rękach, żeby tylko zgarnąć mapki i znajomych, którzy rownież się tam pojawili i dotrzeć do Hogesmeade. Okazało się, że mamy problem z komunikacją o ulubionych książkach, bo te słowka to nie takie same... Ledwo rozumiałam, jak mówiły "Hogwart", to zupełnie inna historia...mo kociołkach, imionach smoków i piwie kremowym nie wspominając.
Ach, bo oczywiście wszędzie sprzedawali piwo kremowe...
....było Miodowe Królestwo....
....sklep Olivandera....
....i zamek!!!!
Oczywiście niesamowite atrakcje, animacje, rollercoaster itd. w pakiecie...
Świat Marvela dla mnie może nie był równie ekscytujący, ale i tak dostarczył świetnej zabawy.
A kiedy wszystko już odkryłyśmy, spędziłyśmy resztę popołudnia w królestwie dzieci (Dr.Seuss) i byłyśmy najstarszymimi i najweselszimi dziewczynkami na karuzeli. A tak powinny wyglądać budki z lodami:
Koniec dnia był niezapomniany, kiedy już park rozrywki zamknięto poszłyśmy na obiad do największej na świecie Hard Rock Cafe (tak, i tak salatka wygrała z hamburgerami... Ale dobra była, przyrzekam! Choć wytatułowany kelner z wyraźnie punk rockowym zamiłowaniem (i stylem) popatrzył na mnie jak na wariata, kiedy zapytałam o jego opinię przy wyborze. "Ja sałat nie jadam, proszę pani". No tak.).
To miejsce jest gigantyczne! Nawet przy czekaniu na stolik dostałyśmy pager... Trzy wielkie piętra plus sala koncertowa i bar w osobnym budynku... i ogrooomny sklep. Oczywiście kilkadziesiąt kelnerów i tysiące przedmiotów na ścianach - autografów, ubrań, gitar, płyt. I taki tam cadillac, phi...!
Następnego dnia nie wstawałyśmy do późna i postanowiłyśmy pojechać do malla, bo jedna zagubiona dziewczynka nie miała butów i biżuterii na prom (ktory był w tę sobotę! Cierpliwości jednak...). I zrobiłbyśmy sobie movie night z popcornem na obiad.
W czwartek podjęlyśmy wyzwanie zbudowania prawdziwej piaskowej fortecy, choć wiatr dmuchał i straszył deszczem.
Wieczorem pojechałyśmy na świetlną paradę do St. Petersburga (i znów nazwa...). Ach, cóż za amerykańskie przeżycia! I ile zabawy!
Do miasta wróciłysmy jeszcze następnego dnia (po oglądaniu wschodu słońca na dachu, tak tylko powiem...)
odkrywając sklepy z antykami, dzielnicę artystów...
...i wydałyśmy wieeeele dwudziestopieciocentówek w niesamowitych automatach...
Na szczęście nie musiałam się żegnać z Florydą za szybko, zaprosiłyśmy z Maeve całą rodzinkę na wspólne śniadanie przed długą drogą i gdy wyjeżdżaliśmy z miasta zaczynało padać... A potem już tylko padało i padało.
Snuliśmy się w długim korku powracających z wakacji przez dwa dni, by znów zobaczyć za oknami szarobure pola. Ale jeszcze przez jakiś czas pozostały w głowie cieplejsze wspomnienia może nie do końca związanie nawet z tropikalną pogodą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz