czwartek, 12 września 2013

Przyjacielu! Spadnij z nieba!

Minął miesiąc! 
11.09. - to wtedy wykądowałam w Indianie. Właściwie to do USA przybyłam 10.09, ale - szczegóły! 
Dopiero teraz naprawdę to sobie uświadomiłam. 1/10 mojego pobytu tutaj. Banalnie brzmi "jak ten czas szybko leci", ale to chyba prawda. Długi miałam, i wciąż mam, ten wstęp, rozbieg, nieco problematyczny początek. Cóż, nie każda wymiana taka sama...
Nie pisałam przez ten tydzień i powiem szczerze, że nawet nie z tego słynnego braku czasu, bo "odkrywam Amerykę i jest zbyt wspaniale, żeby marnować cenne sekundy". Muszę się przyznać, z lekkimi wyrzutami sumienia (nawet!) , do omijania IPada szerokim łukiem i duszenia w sobie potrzeby pisania.
Wczoraj stwierdziłam, że trudno, jestem dzieckiem problemów i nie ma co tego ukrywać. 
Więc kochani, teraz macie szansę skierować swój wzrok na prawo. Tak, jest tam parę innych blogów, prawda? Na pewno ich autorzy będą szczęśliwi z waszych odwiedzin i jest szansa, nawet spora, że poczytacie o jakiś fascynujących przygodach, odkryciach...
Albo prawy górny róg i kończycie eksploracje. 
Ostatnia szansa... Nie? No to zapraszam!
Moja sytuacja rodzinna jest już całkowicie stabilna. Uf. Nie spodziewaliście się tego, hm?  Pierwszy tydzień był jeszcze niepewny, każda najdrobniejsza informacja o ich zwyczajach poddawana była głębokiej analizie i temu podobne... Teraz czuję się tu naprawdę jak w domu, nie dostaję również palpitacji, jak przypominam sobie o moim fantastycznym pokoju. Chodzę w dresach i rano zdarza mi się trochę spóźnić -  7:49 nie stoję jak grzeczna dziewczynka w drzwiach, tylko biegam jak szalona po pokoju.
Najlepiej dogaduję się z host mamą (jednak płeć ma znaczenie ;-) ) i bardzo lubię z nią rozmawiać, ale wszyscy są mili, zawsze pomocni i emanujący dziwną energią o poranku. To naprawdę wspaniała rodzina, choć zakręcona na punkcie sportu jak porządny słoik. Ale to już wiecie?
I kiedy w domu czuję się już zupełnie na miejscu, wreszcie opracowałam plan lekcji i nie będę go więcej zmieniać (nie!nie!nie!), nie chodzę głodna (na pewno), zobaczyłam pewną bardzo istotną lukę i wpadłam w panikę...
Na pewno każdy z was widział kiedyś amerykański film o nastolatkach w high school, w którym jest jakaś scena w szkolnej stołówce, prawda? Zwizualizujcie sobie proszę to miejsce. 
Dzwoni dzwonek  i dwa korytarze prowadzące do kaferteri napełniają się po brzegi.
 A przecież lunch jest wydawany w 4 zmianach! Ja mam teraz lunch 6, przedtem miałam 7.
Przepycham się przez tę hałaśliwą falę, staję w drzwiach. Z moim własnym lunch boxem, więc nie mam potrzeby stawać w kolejce. Czy muszę komuś opisywać to okropne uczucie, kiedy stoję niepewna, popychana przez grupy rozchichotanych nastolatków i nie mam pojęcia, gdzie usiąść? 
Przechodzę przez kafeterię raz, drugi, udaję, że na kogoś czekam, wypatruję rozpaczliwie tego wyimaginowanego przyjaciela.
No właśnie, wyimaginowanego. Bo tak naprawdę, to nie mam tu przyjaciół. Zaczynam od zera. Zupełnego dołu. Dołu wszystkich dołów. Żadnych znajomych z Middle School, przyjaciół rodziny, kumpli z letniego obozu. 
W poniedziałek przeżyłam najgorszy dzień mojego życia. Jeden z, oczywiście. Przyjmijmy po prostu, że był okrooopny. To uczucie, kiedy trzeba się uśmiechać, wychodzić do ludzi i wciąż starać się zaprezentować jako ktoś ciekawy... gdy wewnątrz nie masz już siły zagadywać, przedstawiać się, prostować pleców i podnosić głowy. 
Chyba raczej rozpłakać się na środku korytarza (prawie to zrobiłam). Ostatecznie zniknąć z powierzchni ziemi, która wydaje się najbardziej opustoszałym miejscem w układzie słonecznym. 
Na pewno wielu z was zna ten stan, kiedy wydaje wam się, że nigdy nie znajdzie się ktoś do was podobny, że jesteście skazani na samotność 
na. wieki. wieków. amen.
Na szczęście oblałam się metaforycznym kubłem zimnej wody  i kolejne dni nie były już tak depresyjne. 
Aż TAK. 
Bo wciąż się miotam, jestem rozdarta i niepewna. 
I bardzo świadoma tego, że czas płynie... 
Mam wrażenie, że daję się trochę zapędzić w jakiś wyścig poszukiwania przyjaciół, wrażeń, przeżywania każdej sekundy, milisekundy, nanosekundy. I jestem w tym pędzie jedyna, bo oni wszyscy nie widzą mety tak wyraźnie jak ja - w kalendarzu.
W czasie lekcji niespecjalnie mogę do kogoś zagadać. Nie, żebym się wywyższała, ale... Wzięłam klasy GENERAL. Standardowy uczeń bierze Adademic. Więc angielski, który jest bardzo przyjemną lekcją, nauczycielka w pełni świadoma, jako jedyna (!) , że jestem exchange, brak dużych zadań domowych na razie - ale osoby, które mają problemy z angielskim. Często z czytaniem, interpretowaniem tekstu itd.
A na matmie... odlot - członkowie klubu Future Farmers of America, dwie rozmawiające po hiszpańsku Meksykanki i w ogóle doborowe towarzystwo!
Pojawiło się pytanie o to, czy ludzie się mną interesują. 
Hm. Jestem dla nich równie fascynująca jak przeciętny zagubiony freshmen, za którego mnie biorą. Podobno wyglądam na pierwszoroczniaczka...
Nikt nie wie, że do szkoły przyjeżdżają exchange studenci (na razie poznałam tylko dwie Niemki, nie sądzę, żeby było nas więcej niż pięć osób) i w ogóle nie potrafią sobie wyobrazić, co to jest ta wymiana. Kiedy już powiem komuś, że ja nie jestem do końca normalnym uczniem, nie mieści się im zwykle w głowie, że ktoś może zdecydować się na coś takiego, patrzą na mnie tylko dziwnie. Szczególnie, że w większości "Polska" nic im nie mówi.
Nauczyciele też nie pojmują - moja nauczycielka od matematyki dopiero, gdy zobaczyła mnie w kościele z moją host rodziną, spytała, gdzie są moi rodzice. Myślała, że przyjechali na wymianę uczyć na uniwersytecie i jestem z nimi. Więc różnie to sobie interpretują!
Zdarzają się wyjątki - rozmawiałam np. z chłopakiem, który wiedział wszystko o Europie i był bardzo poruszony amerykańską ignorancją. 
Cross Country towarzysko mnie rozczarowało - trenujemy razem, ale nikomu nie zależy na spotkaniu się potem, porozmawianiu...Próbowałam. Bez odzewu, zupełnie.
Dobrze, ale nie rozwlekajmy. Chciałam jeszcze jedno wyjaśnić:
Dlaczego omijałam bloga? 
Bo trochę czułam się jak towarzyski nieudacznik, przegrany. 
Loser. 
Bo nie mam do opisania super zdarzeń ze znajomymi, sleepoverów, imprez, wyjść do kina. Bo jest to portret mnie samotnej, może nietowarzyskiej, jakiego się boję, że może się okazać choć trochę prawdziwy - kogoś, kto nie potrafi szukać znajomych i rozpychać się łokciami w społeczeństwie? 
Ale cóż - każdy ma swoją drogę. Mówi się, że nic z nieba nie spada. Cóż - trochę tak jednak jest. Kwestia przypadku, zbiegu okoliczności...

Mam wrażenie, że piszę dziś takimi banalnymi sentencjami, że mam ochotę się schować pod ziemię. Nie zrobię tego i opublikuję nawet tę wiedzę powszechną, bo jeśli będę czekać na olśnienie to... No właśnie :-)
A poza tym mogę! Ha-ha-ha! Nikt mi nie zabroni! Nauczyciele polskiego, drżyjcie, przerażeni!

Rozwijam się kulinarne, nie tylko na zajęciach gotowania. Właściwie nie zaczęłam się jeszcze rozwijać na lekcjach, bo dopiero dołączyłam do klasy i niewiele się działo. 
Na razie robiłam ciasteczka w grupie na spotkanie z rodzicami. Poszłam dodać armaty i sodę oczyszczoną, spojrzałam na przepis - 2t. Czyli dwie duże łyżk? Tablespoon?
Obawiam się, że nasze ciasteczka pachną przepięknie, ale...
Ale t. oznacza małą łyżkę...!

W każdym razie kombinuję z moimi lunchami i robię sałatki ;-)


Melon, szpinak, pomidorki, ryż, feta i kilka orzechów nerkowca. Jutro zobaczę, jak smakuje! Czeka w lodówce.


Mój dzisiejszy lunch :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz