sobota, 14 września 2013

Kukurydziane rewelacje, czyli...

Naprawdę, istnieje coś takiego jak kukurydziany labirynt. To nie jest przenośnia, którą posłużyłam się, by opisać moje ogólne zagubienie i znów zadręczyć połowę świata opowieściami o moich rozterkach wewnętrznych. Nie dzisiaj! 
Czujecie tę rosnącą ekscytację? 
 Właściwie, to znalazłam się tam trochę przez przypadek.  Cofnijmy się do wtorku. Wtedy wybrałam się na mecz piłki nożnej. Umówiłam się z Niemką i dołączył się również jej sąsiad Carl, którego znam z drużyny XC - często mnie podwożą do domu. Przysiadł się do nas jeszcze jeden chłopak, kolega Carla - Ben. Trochę rozmawialiśmy, bo chyba nikt z nas nie był szczególnym fanem sportu.
Konwersacja toczyła się głównie między chłopakami (no cóż... Jedyni prawdziwi KOLEDZY). Słuchałam sobie bez krępacji
...w piątek jest wyjście... Znajomi Bena... Może Carl ich kojarzy... No niby jest wtedy ważny mecz footballu... Będzie ognisko... Ale ich cel to "Corn Maze"...
Nagle się ożywiłam, zapominając, że nie do końca byłam członkiem tej dyskusji:

"CORN MAZE???!!!"

I zostałam zaproszona. No może sie TROSZKĘ wprosiłam, ale ludzie - CORN MAZE, tak?
Do piątku nie byłam pewna, czy naprawdę MOGĘ tam pójść, ale stanęło na tym, że po treningu miałam 15 minut na prysznic, szybki omlet i mama Carla zajechała pod moje drzwi. Niemka wybrała mecz - no nic dziwnego, jak się idzie na Homecoming z głównym graczem... 
Pojechaliśmy więc do domu Bena, okradłam jego siostrę z bluzy, bo dowiedziałam się, że temperatura spadnie do ok. 6 stopni, co mnie absolutnie przeraziło, bo zamarzałam już wtedy...i wyruszyliśmy. Kilka minut później byliśmy pod kościołem... metodystów. 
Tak, przez przypadek dołączyłam się do grupy młodzieżowej. Grupa... Znajomych? No tak, znajomych. Z kościoła.
Weszłam do środka zupełnie bez entuzjazmu, ale już po chwili byłam niemal pewna, że to będzie fantastyczny wieczór. 
Ttochę nas było, ludzi w zasadzie w każdym wieku. Droga do labiryntu nie była krótka, ale w busie zapoznałam się z małą grupką nastolatków. Prawie wszyscy z innych szkół, niestety, ale nieźle zakręceni.
Po jakimś czasie dotarliśmy do "Exploration Acres", czyli centrum kukurydzy, dyni i w ogóle przygód... Farmerskich. Możecie sobie wyobrazić, że byłam podekscytowana na takie odkrywanie Indiany! Na W OGÓLE JAKIEŚ odkrywanie.
Na parkingu czekała mnie jeszcze jedna niespodzianka - zaproszona została również exchange student z Meksyku z innego high school, Marisol. To w ogóle sprawiło, że wpadłam bardzo dobry nastrój.
Rozpaliliśmy ognisko, zafundowali mi strzelanie kukurydzą do gigantycznej, karyonowej dyni. To dopiero rozrywka! Do potężnej tuby pakują kolbę kukurydzy, która wykonuje przepiękny lot - nie zawsze we właściwym kierunku. 






Ależ ze mnie profesjonalista!


...i wreszcie poszliśmy do samego labiryntu.




Zaczynało się już sciemniać. Młodsi poszli wcześniej, ale my, uprzywilejowana grupa... Z bazy zabrał nas traktor (bo cóż by innego!) z przyczepą wypełnioną sianem, ścisnęliśmy się wszyscy i zaczęła się zabawa!

Na traktorze! Marisol, Ben i... No dobra, to chyba jakiś opiekun, albo ktoś postanowił przyłączyć się do zdjęcia ;-)

Jak w ogóle ten labirynt wygląda? Cóż, chciałabym zobaczyć go z helikoptera! Olbrzymie pole kukurydzy zostaje zaatakowane przez parę małych kombajnów, które wycinają w nim niesamowite kształty. My błądziliśmy po głowach prezydentów i statule wolności. Jest kilka ścieżek, wychodzących z jednego centrum, którymi można pójść.


To mapa, jak labirynt wygląda z lotu ptaka!

Ruszamy :-)


Przez niezłą godzinę lataliśmy jak przedszkoli błognistymi drogami, bawiąc się w zabawę, których zasad nie zrozumiałam do samego końca. Nazywali ją "Tag", czyli berek, ale polegało to głównie na wyskakiwaniu z kukurydzy i porozumiewaniu się tajnymi odgłosami. Dawno się tak nie usmiałam, jak kręcąc się w kółko bez specjalnego celu...





Weszliśmy też na mostek w środku pola. Akurat zachodziło słońce, tak jak nad morzem obserwuje się jego romantyczne, subtelne zejście do wody, ja widziałam, jak zanurza się w pomarańczowej poświacie w polu kukurydzy...



Potem traktor bezpiecznie dowiózł nas z powrotem i ciemny labirynt został daleko za nami.

- Masz ochotę na trochę mięsa? - spytali mnie chłopcy.
- Słucham? 
- No wiesz, jest tu taki przysmak, to brzmi obrzydliwie, ale jak spróbujesz - pycha! 
 - Pewnie, co to jest?
 - Tylko się nie przestrasz. Sprowadzają je z Kenii, są smażone w głębokim tłuszczu, spaniale chrupią.
- Ale CO?
- Uszy słonia oczywiście.

Na początku trochę się zdzwiłam. Ok, inna kultura... Zaczęłam też lekko protestować, że... "USZY słonia?".
 Przeszukałam jednak mózg w poszukiwaniu informacji o ochronie słoni i nie dałam się długo nabierać. Ale Uszy Słonia były naprawdę dobre. Oczywiście jadłam wcześniej coś podobnego, chyba każdy kraj ma swoją nazwę na ciasto wyrzucane do tłuszczu, podane z cukrem lub polewami. Ale udawałam, że to niezwykle zaskakujący amerykański przysmak ;-)


Pod kościół zajechaliśmy po 10.00. W domu od razu wskoczyłam pod wrzącą wodę pod prysznicem i starałam się rozpaczliwie przywrócić mojemu ciału naturalne krążenie. 
Jejku, jednak było zimno! 

1 komentarz:

  1. Cześć. :P
    Mam pytanie. Przed wyjazdem do Stanów przygotowywałaś jakoś specjalnie swój angielski (kursy, lekcje dodatkowe itp.)? Jak oceniasz poziom angielskiego przed wyjazdem, a jak teraz (jak najbardziej szczegółowo, jeśli możesz :P)? I jakbyś mogła dwa zdanka o początkach w szkole. :P
    Przygotowuję się do wymiany za rok, stąd tyle pytań!
    Pozdrawiam i życzę powodzenia

    OdpowiedzUsuń