czwartek, 12 września 2013

Weekend

Odbiegając od moich chwiejnych stanów emocjonalnych - może trochę o weekendzie!
Nie były to najbardziej fascynujące dwa dni mojego życia, ale myślę, że 3/4 ziemskiej populacji też spędziło je w dosyć standardowy sposób.
W piątek poszłam na pasta dinner, ale nie mogłam zostać długo, bo szłam na mecz futbolu. Zjadłam więc tylko górę makaronu i zabrałam się z jedną z dziewczyn do domu. Tym razem mieliśmy się przyjść w "jersey" z  ulubionej drużyny sportowej. Pożyczyłam od jednego z braci wielką futbolową koszulkę znanego gracza i poszłam do student section. Spędziłam większość czasu z dwiema Niemkami, co oznaczało, że nie byłam wartościowym członkiem dyskusji - niby się człowiek uczy tego języka!



 Nie było ŹLE, ale z ulgą poszłam do domu około 9.30. Szczególnie, że wcześnie rano wstawałam na wyścigi cross country - ach, jak ja kocham kibicować! Wciąż za mało treningów, ale niespecjalnie mnie niestartowanie zasmuciło. Chociaż przeżycie wykątkowo nudne... Nie czuję w sobie jednak tego sportowego ducha! Albo został wypalony przez słońce, w którym stałam przez pól dnia.
Potem było wielkie sprzątanie. Niestety, są minusy posiadania własnej łazienki... I dużego pokoju!


Pojechałam też na zakupy i zapelniłam pewną część wózka... Na początku host mama mówiła "jej, jak to dobrze, że mieszka u nas ktoś oprócz mnie, kto lubi zdrowo jeść!". Kiedy pokazywalam jej z wielkim entuzjazmem ten oto produkt (famous GERMAN?!)  nie była już taka pewna, czy jemy zupełnie tak samo... 


"Ale nie będziesz tego pakować do szkoły jako kanapki, prawda? To tylko taka przekąska?"
"Taaaaaa"

Znalazłam też TO: 
Ta-dam!

Ale ludzie - znów GERMAN? A to ignoranci, ech! Nie byli w polskiej restauracji ;-)
Dobre 15 minut zajęło mi znalezienie jogurtu naturalnego. Chyba tylko do gotowania, bo był tylko jeden typ w dużych opakowaniach.
"Ale zobacz" - mówi host mama - "masz przecież tyle smaków!"

Lubię naszą lodówkę, naprawdę! Da się przeżyć :-)

Zrobiłam też BANANA BREAD. Ach! Och! Alleluja!
Wyobraźcie sobie, jak wspaniale pachniało w domu. Na zewnątrz okryty smakowitą, chrupiącą skórką z cynamonowym cukrem i migdałami, w środku ciepły, lekko wilgotny i puszysty. 
Nie mogli tylko zrozumieć, dlaczego uważam ciepłe mleko za najlepszego partnera tego smakołyku... 





W niedzielę ledwo wstałam z łóżka o 7:00. Zasypiałam całą drogę do kościoła. Ale śniadanie... Ono wynagrodziło mi po raz kolejny ten nadludzki wysiłek. 
Restauracja Route 66. Był klimat! Rejestracje i opony na ścianach obecne ;-)
Tym razem spróbowałam omletu "Mother Road" z hash browns. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że muszę koniecznie wziąć te tajemnicze strugane ziemniaki. 



Nie wiem, kto daje radę zjeść również dwa tosty. 
Ale kawa.
Kawa.
KAWA!
Ciepła, ciągle dolewana i przepyszna na niedzielny poranek.

4 komentarze:

  1. Powinnaś napisać książkę: Marta w krainie Amerykanów. Byłaby bestsellerem, a ja pierwszym klientem. Pisz jak najczęściej :) a restauracje śniadaniowe to wspaniały wynalazek, niestety byłam tylko raz :<

    OdpowiedzUsuń
  2. Poproszę przepis na ten chlebek ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale zobacz - mówi twoja mama - masz przecież tyle wrażeń :)

    OdpowiedzUsuń
  4. no nuuuda panie nic się nie dzieje....

    OdpowiedzUsuń