sobota, 14 grudnia 2013

Święto Indyka

Czuję, że nie ma wyjścia. Nie mogę po prostu nie napisać o Thanksgiving!  Bo cóż, że stukanie w klawiaturę wydaje się wysiłkiem ponad moje siły. Ha! Jak to wrzeszczy trenerka "drive your legs!". No to ja mogę zakrzyknąć "drive your fingers!" I jakoś zmotywować się do działania, prawda? 
Tydzień temu (tydzień zwany wiecznością...!) przeżywałam swoje pierwsze (i ostatnie) Święto Dziękczynienia. Właściwie, jak już mam zdradzać sekrety zza kulturalnej kurtyny, tutaj nie mówią nawet o "Thanksgiving", a  o "Dniu Indyka". Wielu tłumaczeń nie trzeba - to jest dzień jedzenia. I czy niewiele ponad to...?
Mój host tato pochodzi z okolic Saint Louis, Missouri, i tam wybraliśmy się na ucztę. Zbiórka o 7:00 rano, cała rodzina w komplecie, ja oczywiście O 7:00 (no może minutkę po!), oni już od dawna gotowi, bo przecież  KTO BY LUBIŁ SPAĆ? Więc nasz wielki samochód wyruszył z garażu punktualnie. Droga była długa i... Prosta. 
Wyobraźcie sobie puste pole. Taki oto pejzaż - czyste niebo, ślad po kukurydzy, może niewielkie wzniesienia. I po środku dwupasmowa droga. Gotowe! Widoki z okna nie były zbyt fascynujące. Chociaż ja widziałam w tym jakiś koślawy romantyzm, coś zaskakującego w tej niezmienności. Jakbyśmy utknęli w szklanej kuli ze sklepu z pamiątkami, tylko słońce wędrowało po sklepieniu.
Z przerwą na śniadanie (kto by zostawiał troszkę przestrzeni na indyka w USA?) jakoś przetrawaliśmy podróż. Około 3:00 siadaliśmy do stołu. Ale jakiego stołu! 
Powiem tylko, że ta rodzina troszczy się o populację Ameryki. Bardzo poważnie.
Wszyscy zmieściliśmy się jednak w stodole przerobionej w fantastyczne mieszkanie mojego host taty brata. 



Indyk pojawił się w całej okazałości na minutkę, później usunięto z niego słynny chlebowy farsz i pokrojono na kawałeczki. 


Wszędzie rozłożono stoły z jedzeniem i w kolejności najstarsi - najmłodsi chodziliśmy z talerzami, martwiąc się, że są stanowczo za małe...
Ja z każdej miski i miseczki wzięłam nie więcej niż łyżkę i starałam się spróbować wszystkiego, a i tak nie starczyło miejsca dla każdego przysmaku! 



Rozmowy przy stole koncentrowały się na "jacy jesteśmy najedzeni!" I "jeszcze trzeba spróbować deserów! Jak doczołgać się do stołu ze słodkościami?" ("Drive your legs", ludzie!).



Wszyscy byliśmy tak wykończeni konsumpcją, że o 9:00 znaleźliśmy się w łóżkach w domku weekendowym dziadków (przepiękny!!). 



Ja na kanapie. 
Rano - Saint Louis! Zwiedziłam słynny łuk ze wszystkich stron



- spędziliśmy w muzeum pod powierzchnią ziemi dobre kilka godzin, obejrzeliśmy dwa filmy (o ekspedycji Lewisa i Clarka na zachód i samej konstrukcji pomniku), w końcu wjechałam na górę w miniaturowego windzie, w ktorej trzeba było siedzieć pochylonym jak w kosmicznej kapsule (tak, wiem wiele o projektach kapsuł...), stanowczo wkraczając łokciami i nogami w strefę innych pasażerów. 




Potem mieliśmy w planie dzielnicę butików, ale jak już może wspominałam moja rodzina jest anty-zakupowa dość. Nie wierzycie? Pół godziny i zbiórka pod "autokarem". Nawet na szkolnych wycieczkach mamy wiecej czasu wolnego!
Ale trzeba było wracać, bo szykowało się koleje spotkanie z klanem Newtonów - przyjęcie niespodzianka dla dziadka. Dziadka-pirata. 
- Kiedy stracił oko? - wyszeptałam w przejęciu, gdy upewniłam się, że naprawdę widzę czarną opaskę na jego oku. W wyobraźni widziałam już starszego, ponurego pana z pistoletem. Ale na jakiej wojnie? 
- Niedawno. - odparła host siostra. Zanim zdążyłam wypracować kolejny obraz (dziadek myśliwy z wielką strzelbą i wściekły dzik) pośpieszyła z medycznymi wyjaśnieniami i musiałam pożwgnać się z dramatycznymi wizjami, do których bardzo pasował... Ech!
Wszyscy powitaliśmy go głośnym "Happy Bday!", każdy z plastykową piracką opaską na oku. Przyjęcie odbywało się w jego ulubionym barze, do którego chodzi codziennie, więc przyszedł też w piątek po Thansgiving. Taaak, urocze miejsce. Te automaty do gier, roztaczające romantyczny blask pod niskim, ciemnym sufitem... 



Zupełnie zgubilam się w tłumie, słyszałam tylko "ciche" pytania "A to czyje?" starszych pań nawet nie kryjących się z wysiłkami zidentyfikowania każdego gościa. Ale nie powiem, było nawet miło. Kto nie lubi urodzinowych przyjęć? 
I zanim się zorientowałam wsiadaliśmy znów punktualnie do samochodu. Miałam wiele czasu żeby zrobić listę tych wszystkich rzeczy, za które jestem w tym roku wdzięczna, bo nagle zdałam sobie sprawę, że przecież to święto Dziękczynienia, nie jedzenia. Ale poddałam się wymienianiu i pozwoliłam sobie zanurzyć się w strumieniu cichych podziękowań. I zasnęłam pod szklanym niebem gdzieś między Wschodem a z
Zachodem.

1 komentarz:

  1. Dzięki wielkie za włączenie drive'a, wyniki znakomite! Thank you, Marta!

    OdpowiedzUsuń