W ten czwartek mamy nasze pierwsze przedstawienie Fall Play. I cóż... Zrobiło się gorąco, bo jesteśmy troszkę w lesie. I nie mam na myśli małego parczku, ale prawdziwy gąszcz. Zapowiada się wielka improwizacja! Więc próby do 18:00 i niemało nerwów...
Ale tak naprawdę ja nie tak bardzo denerwowałam się aktorstwem. Za to doszłam do granicy wytrzymałości w kwestii pływania. Jeszcze nawet się nie zaczęło, a w pewnym momencie miałam już wrażenie, że jeśli ktoś powie coś o wodzie, eksploduję. W drugiej wersji - moje mięśnie zareagują traumatycznej wstrząsem i do końca życia będę kołysać się w tył i w przód, mamrocząc pod nosem.
To źebyście mogli sobie wyobrazić moje mentalne roztrzęsienie. W horrorze obudziłabym się, czując zapach siarki. Ja sprawdzałam zegarek, widziałam niewyraźne "3:00" lub "4:30" i byłam pewna, że jestem gdzieś w okolicy chorowanej wody...!
Zwykle przy podejmowaniu decyzji człowiek ma przynajmniej delikatne przeczucie, co powinien zrobić. Chociaż niewielką wizję. Jedyne, co widziałam, kiedy myślałam o dołączaniu do drużyny - gigantyczne, drukowane litery "N I E W I E M".
Więc w czwartek, dzień ostatecznej decyzji stanęłam przed klasą mojej trenerki. Zadzwonił pierwszy dzwonek.
Drugi.
Wiedziałam, źe spóźnię się na kolejną lekcję i muszę szybko wejść i to załatwić. Ludzie patrzyli się na mnie dziwnie, bo niewiele osób stoi na środku korytarza minutę przed lekcją. A nawet JEŚLI stoją, to pewnie nie mają wyrazu twarzy szalonego proroka, który głosi "Koniec świata nastąpi za 60 sekund".
I weszłam.
Powiedziałam, co miałam powiedzieć.
I... Jestem. W. Drużynie.
Wybrałam trudniejszą opcję. No - jestem Marta i nie wystarczy mi być w Ameryce, muszę podjąć kolejne wyzwanie... Czasem trzeba żyć ze swoim charakterem.
Jestem przerażona... ale spróbuję. Nigdy nie robiłam czegoś takiego. Może o to właśnie chodzi? Wychodzę daleko poza moją "strefę bezpieczeństwa"...!
Na razie nie zaczynam normalnych treningów jak inni, czyli będę gdzieś daleko w tyle, ale cóż, w tym tygodniu mamy próby i przedstawienie...! A nawet 4!
W środę i czwartek miałam ważny projekt na zajęciach gotowania - prowadziliśmy prawdziwą restaurację! Kilka słów wyjaśnienia.
Każda klasa przez dwa dni prowadzi restaurację w czasie lunchu dla nauczycieli i rodziców. Przez prawie dwa tygodnie wymyślaliśmy motyw przewodni, szukaliśmy przepisów, przygotowywaliśmy wystrój itd. Wreszcie nadszedł czas na prawdziwe wyzwanie kulinarne!
W naszej klasie powstała restauracje "Pink Coast Cafe" z hasłem "From East to West - protest the breast", czyli w klimacie październik miesiącem Breast Cancer Awarness (możecie sobie wyobrazić mój szok, kiedy jakiś chłopak zaproponował restaurację pod hasłem raka piersi... Na szczęście szybko zostałam oświecona, bo zaczęłam trochę protestować, że jak to w ogóle - co ma jedzenie do tego? Ale tutaj w październiku świat kręci się w okół różowych kampanii).
Podzielono nas na dwie grupy. Ja byłam w drużynie kucharzy w środę i moim zadaniem wraz z Ishraq było przygotowanie 60 kawałków lasagni z kurczakiem, mieszanką serów i szpinakiem. Oczywiście kłóciliśmy się z moją wybitną grupą przez dwie lekcje, że w naszym menu nie może być WŁOSKIEJ lasagni, skoro to zachodnie wybrzeże! Ale wszyscy byli przekonani, że jest to całkowicie na miejscu. Wspaniale... ;-)
Zaczęłyśmy o 7:30 i do pierwszego luchu dwa piekarniki były wypełnione lasagniami!
(Tu ogromne ilości sosu beszamelowego)
Potem ja musiałam stać przez resztę dnia na końcu "linii produkcyjnej" i na przygotowane talerze nakładać kawałki naszego dzieła.
Otóż, jak wyglądała nasza oferta:
A na deser... Czekoladowo-malinowe muffinki. Oczywiście róż, róż, róż...
W czwartek byłam kelnerką, więc obsługiwałam moje dwa stoliki przez cały dzień. Bawienie się w kucharza dostarcza i wiele więcej frajdy, jak możecie się domyślać, chociaż stres jest - nasza nauczycielka prawie nas zamordowała, bo hm... Niemal nie wyrobiliśmy się na czas, bo zupełnie zapomnieliśmy o rozmrażaniu szpinaku! I potem musieliśmy na zmianę go ugniatać, żeby pozbyć się całej wody, co jest mało przyjemnym zajęciem... ;-)
Wreszcie czartek - Halloween. U mnie w szkole przeszło bez echa. Zupełnie. Żadnych tam przyjęć, spotkań, kostiumów...
Udało mi się namówić Sam, żebyśmy poszły treat or tricking, co nie było dla mnie wyjątkowo wspaniałym doświadczeniem. Przebrałam się za kota, bo ten kostium zakładał użycie kurtki przeciwdeszczowej. Polak potrafi! Sam stwierdziła, że w sumie też ma gdzieś kocie uszy...
No właśnie, czemuż moje amerykańskie Haloween było nie takie idealne?
Po pierwsze - lało. Niewiele odważnych wyszło z domu, możecie mi wierzyć!
Po drugie - Sam jest nastolatkową nastolatką z chłopakiem. I ma telefon. I średnio ją interesuje, że ktoś idzie koło niej i może ma ochotę porozmawiać, kiedy wymienia miłosne wiadomości z ukochanym. W takiej sytuacji człowiek ma się ochotę zamierzyć torebką z obrzydliwymi amerykańskimi słodkościami i... Nie, wcale nie jestem agresywną osobą. Ja tylko zaczynam naprawdę nienawidzić smsujących ludzi ;-)
Zebrałam trochę słodyczy i doświadczyłam tej tradycji. I dobrze. Cieszę się, że mogłam spróbować, bo według tutejszych standardów jestem już duuużo za stara na łażenie po domach w przebraniu... O jakieś 10 lat!
Z powodu okropnej pogody, którą mieliśmy przez ostatnie tygodnie, niewiele pojawiało się dekoracji. Właściwie widziałam tylko kilka dyni przed domami!
A piątek? Próba do 17:30, obiad i upojne godziny spędzone na lekturze. Musiałam sprawdzić, co jest tutaj numerem jeden na liście popularnych książek...
to się dzieję!
OdpowiedzUsuńDużo zajęć i rozszerzanie horyzontów ... lasagnia w californi - czemu nie ? na pewno znajdzie się jakaś włoska imigracja:):):)
Poproszę o jakiś online przekaz z przedstawienia!
aaa tez czytalam divergent! cudowna ksiazka!
OdpowiedzUsuń