Wstałam dziś troszkę później, wreszcie mając niepowtarzalną okazję odespać trudny tydzień i z zmusiłam obolałe mięśnie do powolnego ruchu w kierunku okna. Pokój był ciemny, wypełniony jeszcze snem.
I kiedy udało mi się odsłonić bordowe zasłony, zobaczyłam ten coroczny cud, który wydarza się również w dalekiej Indianie. Przez kilka minut stałam, oślepiaona wszechobecną bielą, kontemplując nadejście prawdziwej zimy, wypełniona uczuciem dziecięcej ekscytacji.
Taki dzień wymaga oczywiście specjalnego świętowania, więc zrobiłam sobie pidżamowy poranek z herbatą z cytryną i miodem w moim fotelu, który postawiłam tuż przy oknie i chwyciłam rozpoczętą książkę.
Na razie mamy około 15 centymetrów śniegu!
Przez cały tydzień nie miałam chwilki nawet pomyśleć o sączeniu herbatki, a w pidżamie nie byłam dłużej niż około może 7 godzin w ostateczności. Za to w stroju kąpielowym... To już inna sprawa!
Mieliśmy dwa razy zawody, które, chociaż nie wymagały podróżowania, bo odbywały się u nas w szkole, zabrały niemało czasu i energii! W czwartek przeżyłam małe załamanie nerwowe w związku z moim kompletnym brakiem umiejętności skakania ze słupka.
Nie żartuję.
Myślę, że mogłabym mieć zdiagnozowaną bloko-startową fobię. Doszło do tego, że kiedy ćwiczyliśmy zmiany w sztafetach, stanęłam na tym niebieskim Mount Evereście, usłyszałam "Go!", posunęlam się centymetr do przodu i zostałam... Trener powtórzył komendę, następne osoby na pozostałych torach popłynęły a ja odmówiłam współpracy.
"Marta! SKACZ!" - wołały dziewczyny z mojej grupy.
Skoczyłam, niemal się zabiłam, jak zwykle i doszłam do wniosku, że następnym razem nie i koniec. I w związku z tym mimowolnie zaczęłam zapełniać moje okularki łzami.
Rozgrzewka dobiegła końca, do zawodów pozostała jeszcze godzina (tak, kiedy mamy zawody w naszej szkole robimy rozgrzewkę od 4:00 do 5:00, kiedy zawody są o 6:00. Ma to po prostu wielki sens w kwestii rozgrzewania mięśni...). Wszyscy usiedli więc na krzesłach przy basenie, a nade mną zlitowała się trenerka chłopaków.
Wstyd mi było potwornie za te niepohamowane łzy, ale zacisnęłam zęby i przeszłam z nią przez szkolenie skoków na główkę, którego jakoś nikt mi wcześniej nie zaproponował (bo to przecież taaaakie oczywiste, prawda?) Przez pól godziny lądowałam w wodzie co trzy sekundy, to z góry desek, to z przysiadu, klęczek i innych dziwacznych pozycji. Publikę miałam sporą i bardzo wspierającą. Wszystkie dziewczyny, kiedy udawało mi się wylądować bez uszkodzenia jakiejś części ciała biły głośno brawo i motywowały mnie do starań. Jakbym była olimpijskim czempionem, który właśnie pobił rekor świata, a nie posiniaczonym skokowym utalentowanym inaczej.
Na zawodach za każdym razem, kiedy stawałam na bloku słyszałam ze wszystkich stron "You've got this, Marta!". To było niesamowite! A potem tylko przybijałam piątki i uśmiechałam się szeroko.
Nie boli już tak bardzo.
Moje przewroty też nie są już okropnie rozpaczliwe. Ostatnio mieliśmy podwodną kamerę, żeby przeanalizować nasze odbicia od ściany i nie musiałam chować się z zażenowania, kiedy oglądałyśmy nagrania.
W szkole? Zbliżają się egzaminy semestralne, a ja oficjalnie postanowiłam się nimi nie przejmować. Powatarzam jeszcze materiał z kilku przedmiotów i muszę opanować moją rolę do egzaminu z Theatre Arts, ale presji nie mam. Po raz pierwszy w szkolnej karierze.
Na moich zajęciach gotowania przez tydzień dekorowałam tort, z którego byłam bardzo dumna. Mieliśmy z nim małe zamieszanie... Poprosiłam mojego hbrata, żeby po lekcjach odebrał go razem ze swoim z klasy, bo gdzie na basenie postawić ciasto? Pokazałam mu zdjęcie, kazałam powtórzyć kolory i byłam pewna, że jakoś wykona tę trudną misję.
W samochodzie po treningu moja hmama mówi "Ładny ten twój tort... Ładny..."
Ja oczywiście dziękuję za komplement, przecież brzydki nie jest. No ba!
Wchodzimy, a tu cała rodzina stoi w kuchni i egzaminuje ciasto leżące na blacie. I wcale a wcale ładne nie jest...
Jakby je opisać... Czy "Stok narciarski pokryty pomarańczowymi farfoclami przypominającymi fosforyzująco pomarańczowe robaki" wyjaśnia tę niepowtarzalną urodę?
Podobno moje dzieło nie zostało zlokalizowane... więc skończyliśmy z pozbawionym właściciela dziwadłem.
"No ładne Marta, ładne to twoje ciasto...".
Po weekendzie przynioslam do domu mój tort, który zapadł się w sobie z tej samotności (i braku lodówki...) i odbył ostateczną podróż do biura mojego htaty. Może tam został wreszcie doceniony, biedaczek?
Zbliżają się święta, już tylko tydzień nauki. Oczywiście, że nie mogę w to uwierzyć! Już 1 grudnia ubraliśmy choinkę (24 dni wcześniej niż w moim domu... Ach, ci Amerykanie. Zawsze się tak pospieszą!).
Nasz dom świeci w ciemności - na zewnątrz i wewnątrz. Wybłagałam zasłony, bo przez tydzień nie zmrużyłam oka, mój pokój był jasny jak w środku dnia (to była batalia. "A co, jak zamykasz oczy to nie jest ciemno?". Haha. Bardzo śmieszne.). Na Mikołajki dostałam mały upominek, co było bardzo miłe ze strony Newtonów. Co prawda nie odkleili wallmartowych naklejek "1$" z tych prezentów, ale co poradzić. Za to wszystko w skarpecie, jak należy!
Nawet tak bardzo nie doświadczyłam słynnego amerykańskiego komercjonalizmu, kursując między szkołą i domem. Poza tym wiadomo, że jestem zamknięta po środku nieczego i moja hmama nienawidzi z całego serca sklepów. (Kiedy starałam się ją przekonać, że potrzebuję pary jeansów usłyszałam "Nie opłaca ci się kupować ubrań, i tak będziesz musiała je wysłać paczką z powrotem. Nie musisz mieć pełnej szafy".) Więc żadnych prezentów do Polski tym bardziej nie wysłałam, co mnie wciąż dręczy po nocach...
W ostatnią sobotę musiałam zdobić sobie sama obiad i poczułam nagłą potrzebę zjedzenia czegoś polskiego. A że w spiżarce mieliśmy głownie słodycze i wór ziemniaków z Ohio, stanęło na pleckach ziemniaczanych z cukinią i pieczarkami.mNie powiem, żebym odniosła wielki sukces w ich przygotowaniu, ale to był niesamowicie przyjemny posiłek! Ach, wciąż mi się tęskni za jedzeniem w moim domu...
Baaardzo ładny tort, taki koronkowy, wcale nie słowiański! Ani narciarski. I placuszki profesjonalne :) Marta Chef nie oddaje fartucha!
OdpowiedzUsuń