sobota, 14 grudnia 2013

Wicher słabe drzewa łamie, hej.

Ten tydzień? 
Primo, przeżyłam tornado. 
Mogę teraz grać przez chwilę ofiarę kataklizmu, ale większych szkód psychofizycznych nie doznałam... Indiana to dość bezpieczny stan (choć mieliśmy ćiwiczenia "w razie trzęsienia ziemi", co jest dość niedorzeczne i niedorzecznie wygląda - wszyscy wskoczyli na 60 sekund pod ławki. Mój nauczyciel matematyki również... A chudy nie jest!), ale wietrzny, oj, bardzo wietrzny. Wieczorami słychać wiatr walczący z framugami okien i szalejący po pustych polach.
W niedzielę byłam w kościele, pomagając przy przygotowaniu akcji charytatywnej i gdy przystroiłam pięćdziesiątych stolik zawyły syreny. Na dworze widać było - i słychać - burzę, ale żeby tornado? Zeszliśmy więc do piwnicy. 
Fascynujące dwadzieścia minut mojego życia.
Weszliśmy na górę.
Znów zawyło.
Zeszliśmy do piwnicy.
Akcja odwołana, kiedy na chwilkę się uspokoiło dostałam podwózkę do domu.
Na naszej drodze do drzwi leżało wielkie drzewo, telewizor nadawał informację o bieżącej sytuacji.

(I tak, moje zdjęcie jest na kominku)



I wieczorem powiedział na, najwspanialszą wiadomość - szkoła odwołana! Tak, nie cieszmy się sytuacją biednych ludzi pokrzywdzonych przez tornado (które rzeczywiście przeszło przez tę część Indiany, demolując jedną ze szkół naszej korporacji! Prawdziwe tornado! Widział ktoś film "Twister". Acha. Dokładnie. To się tu zdarza.), ale... Każdy lubi dłużej pospać.
Na Facebooku każdy poczuł się zobowiązany umieścić zdjęcie swojego ogródka, więc cały dzień jedyne, co wyświetlało się na strońie głównej to setki zdjęć powalonych drzew z komentarzami "mniej liści do grabienia za rok". A ja musiałam pomagać ciągnąć gałęzie na gigantyczny stos za domem. I co? Za rok nie będę miała mniej liści!
Co jeszcze? Przeżyłam nie tylko tornado, ale też trzy zawody pływackie. Wtorek. Czwartek. Sobota.
Hurra! 
Szczególnie rozgrzewka jest niebezpieczna - dwadzieścia osób na torze? Nieprzyjemnie, szczególnie kiedy wszyscy cię wyprzedzają, chociaż wypluwałsz płuca. 
Jakieś obce mamy gratulowaly mi odwagi skoku ze słupka w sobotę. Dziewczyny pytały, jak bardzo boli. Bardzo. Są siniaki.
Odbiłam się od ściany, jedną nogą, niezdarnie, ale można to zaliczyć jako pierwszy przewrót.
Staram się nie wariować i mieć przyjemność z pływania. I jestem z siebie dumna, bo w Polsce nigdy bym nie zrobiła czegoś tak szalonego i wymagającego.
W sobotę cały dzień spędziłam na zawodach, wskakując do wody od czasu do czasu, zamarzając, wycierając się pozbawionym suchej nitki ręcznikiem, wysychając i znów lądując w lodowatej wodzie. Musieliśmy spędzić aż 4 godziny w autobusie, więc trochę nam zeszło... 
Ale wieczorem poszliśmy do japońskiej restauracji, chłopcy, ja i dwoje rodzeństwa z collage'u. Takiej, w której gotują tuż przed twoim nosem! Kucharz był fantastyczny, co prawda jeden na całą restaurację, ale prawdziwy profesjonalista. Bawiłam się doskonale i ledwo wsiadłam do samochodu... 


(Herbata! Ach!)

A dziś? A dziś czytanie, rozmowa z rodzicami, lekcje. 
Brak tornad. Ale zimno, aj, jak zimno...!
Na szczęście mam szlafrok...
Ten różowy.
Właśnie się nim rozkoszuję.
Myślę, że szlafrok jest niedoceniany jako cześć garderoby. Czuję, że to moja misja. Życiowe powołanie. Tak, na wymianie człowiek poznaje lepiej siebie. Otóż, co muszę zrobić: wprowadzić tego puchatego przyjaciela na wybiegi mody. Paryż, Mediolan, Nowy York... Widzę to oczami wyobraźni. 
Chyba jestem już naprawdę zmęczona. Albo mam objawy dziwnej choroby sierocej, co objawia się potrzebą ciepła i przytulenia przez miękki obiekt.
I widzę tysiące tęczowych szlafroków. 
Jutro będzie lepiej. 
Może nie takie słabe ze mnie drzewo i przeżyję poniedziałek. I dam sobie radę, sama, przeciw wiatrowi Indiany.


2 komentarze:

  1. Uwielbiam Twojego bloga. Jesteś dzielna jak nikt inny, trzymaj się.

    OdpowiedzUsuń
  2. Masz bardzo fajny styl pisania, mogłabyś napisać książkę :)

    OdpowiedzUsuń