poniedziałek, 28 października 2013

Fall Break

Chyba czas na jakąś nową notkę...?
Właśnie mija ostatni dzień mojej krótkiej Fall Break. Wmawiają nam, że to cztery dni, ale przecież wiadomo, że weekend się nie liczy! Więc w piątek i dziś nie musiałam o 7:00 przekroczyć progu moje ukochanej amerykańskiej szkoły. Tak, przyznaję się - nie jest to dla mnie tak wspaniałe miejsce!
Newtonowie-rodzice przez całą przerwę surfowali w Californi, a ich miejsce w domu zajęli dziadkowie. Nie robiłam więc nic specjalnie wyjątkowego, a chłopcy w ogóle zaprzyjaźniali się z kanapą jak nigdy wcześniej i poświęcili się oglądaniu telewizji. 
Z dziadkami nie nawiązałam żadnej relacji, chociaż to bardzo nowocześni emeryci, muszę przyznać! Zakręceni na punkcie zdrowego stylu życia, babcia rozpoczyna dzień jogą i medytacją, codziennie jadą na dwugodzinny spacer, choć powiem szczerze, że dla mnie jakoś niepokojąco jednak chudo wyglądają... 
Mieliśmy cichy konflikt jedzeniowy, właśćiwie to jednostronny, bo to ja się irytowałam. Śmiesznie to może brzmi, ale kurczę - zjedli mi wszystkie moje warzywa i owoce, a swoimi to się nie podzielili! Ha, mało tego! Schowali całe swoje jedzenie do lodówki w innym pokoju. Więc obecnie moje zapasy ograniczają się do dwóch kawałków selera i połowy pomidora. A to żarłoki!
Najśmieszniejszą sytuację miałam z płatkami - wchodzę do spiżarki, patrzę, a tam, tuż przy suficie, niepozornie, pomiędzy butelkami, stoją płatki. Dobre płatki, takie o wyglądzie karmy dla królików, czyli samo zdrowie. Zastanawiałam się chwilę, dlaczego host mama postawiła je na ostatniej półce i postanowiłam spróbować tego tajemniczego śniadaniowego przysmaku. Nie najgorsze, nawet smaczne, odłożyłam je tam, gdzie stoją pozostałe płatki....
...I godzinę później zniknęły. 
Tam-dam-dam...
Wędrujące płatki ;-)
Sami możecie rozwiązać tę kryminalną zagadkę porwanego opakowania "All-Bran". Dramatycznie napiszę, że nigdy więcej ich już nie widziałam...!
W piątek pospałam trochę dłużej, zrobiłam lekcje i pojechaliśmy na przedstawienie "Leo" na uniwersytecie. Spektakl światowy, z opisu wyglądający na dość znany, ale widownia była daleko od bycia...wypełnioną. Właściwie to popełniłam spory błąd. Było to "show", nie przedstawienie. Nawet mi się podobał, chociaż najbardziej to chyba dzieciakom na widowni. Ja oczywiście zawsze mam zaszczyt zająć miejsce za największą głową na całej widowni, która jeszcze rusza się, obraca, tak, że zobaczenie czegoś na scenie to prawdziwe wyzwanie! 
Mieliśmy pójść na jakiś bardziej specjalny obiad potem, ale chłopcy odmówili współpracy, Bardzo chcieli wracać do domu (mecz), w końcu zgodzili się zrezygnować z odmrażanej pizzy ma rzecz skrzydełek. A ja zjadłam niczego sobie, jak na amerykańskie standardy, sałatkę z kurczakiem. Przeżyli też olbrzymi szok, pierwszy raz w życiu widząc gazowaną wodę. Ale się uśmiałam! Dziadek zamówił gazowaną wodę.
- A co to? - zdziwił się Jack
- Woda z dwutlenkiem węgla. Smakuje jak woda, ale jest podobna do sody...
- Ale po co to?
- Jest smaczna, z cytryną. Spróbuj.
(Tutaj Jack zebrał się na odwagę, rzadko czegoś próbuje. Wziął łyk.)
- Dziwne. Ale jak oni to robią?
(Tutaj pada wyjaśnienie dziadka, jak wprowadza się CO2 do wody. Wszyscy chłopcy próbują wody gazowanej. Jack dochodzi do wniosku, że to jedna z najdziwniejszych rzeczy, jakie widział. Ja również.)
Sobota mijała bardzo leniwie, poszliśmy na mrożone jogurty, bo Jack chciał złożyć aplikację o lracę w tym lokalu. Miałam okazję spróbować dyniowej wersji. Nawet smaczne :-) Świat tutaj kręci się dookoła tego pomarańczowego warzywa... Wybrałam się również na spacer, prostą, asfaltową drogą, ale takie życie. 


W Lafayette zrobiło się płasko. W czwartek zniknęła cała kukurydza. 

Jeden dzień i już nie mieszkam w środku pól, ale na talerzu. Nadeszła jesień. W ciągu tygodnia liście zmieniły kolor a temperatury spadły gwałtownie. Nawet do minusowych... Na szczęście sobota była słoneczna, więc nie zamarzłam. I zobaczyłam coś bardzo niezwykłego... Czasem każdy z nas spotyka jednorożca.


W niedzielę jako jedyny przedstawiciel rodziny poszłam do kościoła, potem porozmawiałam z rodzicami, skończyłam książkę i uczestniczyłam w fantastycznym spotkaniu Fall Play! Jej, to była zabawa. Pomijając fakt, że z całej obsady i innych zaangażowanych pojawiło się... 6 osób. W ostatniej chwili wszyscy inni przyznali się do posiadania mnóstwa innych planów. Graliśmy w niesamowitą grę "Assasin", która opiera się na posiadaniu ciemnej piwnicy i ludzi, którzy mają ochotę przebywać w stanie napięcia przez kilka godzin. Tak, skończyliśmy grać o 22:00...
Krótkie zasady. Losujemy karty, As jak Assasin oczywiście. Plus Król - policjant i tajemnicza postać Jopka (nie wdawajmy się tu w szczegóły).  Gasimy światło, 10 sekund na rozejścia się po wielkiej piwnicy, nic zupełnie nie widać i...zaczyna się zabawa. Gra kończy się, kiedy policjant odkryje, kto zabija ludzi, albo sam zostanie zamordowany. Więc czołgamy się po podłodze, chodzimy dookoła, potykając się o siebie i wszystko, co możliwe. 
I niespodziewanie orientujesz się, że ktoś idzie za tobą i , cóż, przesuwa ci palcem po szyi. Bardzo prosty znak, ale oficjalnie zostajesz martwym ciałem do końca gry. I inni wywracają się o ciebie.
Niesamowicie dużo zabawy to dostarcza, chociaż emocje oczywiście też są przednie... Wszyscy w ciemności wyglądają (i brzmią) dość przerażająco.
Więc wróciłam do domu późno, ległam na łóżko i obudziłam się dziś, kiedy wstało słońce, czyli o 9:00. Teraz jestem w stanie niemałej nerwowości, bo o 14:30 jadę na dwugodzinny trening pływania. Zamierzam dać mu szansę przez te kilka dni w tym tygodniu. Zobaczymy, zdaje się, że basen jest w tej szkole prawdziwym zabójcą... Nie bawi się w przesuwanie palcem po szyi (wyobrażacie sobie, jak trudno jest znaleźć czyjąś SZYJĘ w ciemności?!) , morduje naprawdę i bez delikatności... Zobaczymy, czy dzisiaj przeżyję ;-)

2 komentarze:

  1. Mocna i efektowna końcówka. Jest suspens! Ale wierzę, że basen okaże litość... :). Miłego pływania!

    OdpowiedzUsuń
  2. Zyjesz?
    Daj choc.maly.znak!

    OdpowiedzUsuń