Opracowałyśmy plan wyjazdu w niedzielę, bo wieczorem Abbie miała odebrać z dworca autobusowego swoją koleżankę. Rano na dworze termometr pokazał wyjątkowo niską temperaturę, a ja poczułam się nagle zdeterminowana, żeby pobiegać. Zeszłam więc do podziemi newtonowej posiadłości i nie poddałam się nawet, kiedy zobaczyłam cały komplet braci grających na Playstation. Nie popatrzyli na mnie jednak ani razu, nie żartuję! Jakbym była spoconym bazyliszkiem, który zamieni ich w kamień magicznym okiem... Niesamowicie było znów biegać, być w PIONIE i móc się wyciszyć, słysząc tylko stukot butów o bieżnię. Brakowało mi tego.
Potem spakowałam się pospiesznie i wyruszyłyśmy w niedługą podróż (założę się, że nie musiałysmy skręcać więcej niż pięć razy! Ach, ta Indiana!).
Na lunch zatrzymałyśmy się w restauracji sushi, właściwie byłyśmy pierwszymi gośćmi i mogłyśmy obserwować japońskich kucharzy przygotowujących ryby i ryż na resztę dnia (tak, musiałyśmy poczekać pól godzinki, podczas gdy kelnerka odkurzała i rozstawiała menu) I dobrze, że niewiele stolików wokół nas było pełnych, bo moje umiejętności jedzenia pałeczkami są dosyć (a nawet szczególnie) upokarzające... Udało mi się je nawet upuścić na podłogę! Ech. Praktyka czyni mistrza - rodzice, idziemy ćwiczyć!
Resztę dnia spędziłyśmy na zakupach w mallu w centrum miasta, starając się pogodzić nasze sklepowe preferencje. Natalie jest na ostatnim roku studiów (finansów i księgowości) i z wyjątkowym entuzjazmem znikała w przebieralniach specyficznego typu sklepów. Wiecie, tych w których na wieszakach prezentowały się proste sukienki i żakiety w spokojnych kolorach i o rozsądnym kroju. Abbie nie myślała długo nad wyborami, nie mierząc nawet swoich typów i wychodząc ze sklepów zanim ja zdążyłam odpowiedzieć na pytanie "Do you need anything?" zadawane rzecz jasna przez każdego pracownika. Jednak córki swojej mamy, obie chodziły szybko i nie myślały zbyt dużo... Myślę, że wrócę z traumą i będę się od teraz wymykać do sklepów sama, autobusem lub tramwajem, żeby nie dostać kiedyś zawału z nadmiaru stresu! Ale naprawdę był to przyjemny czas i wróciłam nawet z kilkoma torbami! Szczególnie ciesząc się z perfum - mam wrażenie, że pachnę jakbym czyściła okoliczne baseny w wolnym czasie ;-) lub była nielegalnym dealerem chloru. Lub szukała zagubionej biżuterii w aquaparkach, aby wyjść z życiowego kryzysu...
...Lub pływała cztery godziny dziennie. Tak po prostu.
Potem chciałyśmy pójśc na spacer, ale szybko się poddałyśmy, będąc jedynymi przechodniami na zasmieżonych ulicach, dzielnie stając naprzeciw wiatrowi.
Znalazłysmy niesamowite miejsce na obiad, niedrogą knajpkę o włoskiej nazwie. Łączyła w sobie nowoczesność z ciepłą, przyjazną atmosferą, która sprawia, że człowiek czuje się zrelaksowany jak po długiej kąpieli i jest gotowy zostać na swoim miejscu na długi czas.
Oświetlona przez wielki piec do pizzy i nieśmiałe lampki, o drewnianych stolikach z długimi, szklanymi butelkami do wody. Zjadłyśmy pyszne przystawki, a ja po konsultacji kelnera (mam teraz technikę wybierania dań polegającą na zadreczaniu kelnerów) wybrałam doskonałą sałatkę dnia z argulą i dynią piżmową.
I tak siedziałyśmy, kiedy wiecej i więcej ludzi wchodziło z mroźnej pogody i wieszało mokre płaszcze na oparciach krzeseł, rozmawiając o postanowieniach noworocznych i zastanawiając się, co przyniesie pakiet dwunastu miesięcy, jeszcze nieotwarty i tajemniczy.
W hotelu postanowiłyśmy z Natalie wypróbować jacuzzi, Abbie zaś ruszyła po koleżankę. Nie był to może luksus, o którym marzyłyśmy... Założyłyśmy stroje kąpielowe, licząc na szybki dojazd windą do tego centrum przyjemności. Okazało się, że piętro jest w stanie renowacji, więc szybko znalazlyśmy się w odrapanej, zimnej klatce schodowej, błądząc w poszukiwaniu właściwych drzwi. Malutki basen był wypełniony wrzeszczącą dzieciarnią, ale na szczęście wyczekiwane, ciepłe jacuzzi - puste! Już po kilku minutach odkryłyśmy, że wcale nie przypomina to JAZUZZI, z kilkoma bąblami po bokach, wystrzeliwujacymi gorącą wodę niekontrolowanie i z głośnym szczeknięciem. Przyznałyśmy więc, że to wcale nie jest przyjemne i zamarzłyśmy, biegnąc schodami awaryjnymi trzy piętra do góry.
Później (może pominę walkę z prysznicem, który zalał pól łazienki i dziwnym czujnikiem, udawającym Lorda Vadera pól godziny po wyłączeniu - wiadomo, jak to jest) przyjechała reszta wyprawy i rozmawiałyśmy, ja z Natalie dzieląc łóżko i przy okazji szukając restauracji na śniadanie (obie uwielbiaaamy śniadania, a Natalie marzy o otworzeniu restauracji lub kawiarni w przyszłości).
I rano rzeczywiście zjadłyśmy je w fantastycznej City Cafe.
Jako że Indy jest określana, jako miejsce do zakupów i jedzenia, znów zdecydowałyśmy się na sklepy. Tym razem pojechałyśmy do najciekawszej dla mnie części miasta, dzielnicy sztuki, butików i małych sklepików vintage. Indianapolis nie jest miastem dla młodych. Nie buzuje nową energią, brakuje szaleństwa, sztuki, powiewu młodości. Jest spokojne, niepozbawione amerykańskości z kilkoma wieżowcami. Podobno ludzie osiedlają się tam w wieku 30 plus, aby wychować dzieci i pracować, nie szaleć i szukać zabawy. Żadna z dziewczyn nie myśli nawet o szukaniu tam przyszłości.
Ale chodzenie po sklepikach było ciekawe (oprócz momentu, kiedy Natalie znalazła komplety do przymierzenia na rozmowę o pracę). Szczególnie podobał mi się jeden sklep vintage, który dał nam 20% zniżki bo jak głosił napis na drzwiach "jeśli nie ma nas tu, a jest po 11:00, zrób zdjęcie i damy ci rabat".
Czego tam nie było! Wielkie swetry rodem z sennych koszmarów, kraciaste farmerskie koszule, kowbojskie kapelusze i podrobione perły. To dopiero była zabawa!
O 13:00 dołączyła do nas rodzinka i poszliśmy do muzeum historii Indiany, co było dosyć śmieszne, bo wystawa pokazywała losy tego skrawka ziemi od wielkiego wybuchu...! Nie zabrakło jednak polskich akcentów...
I historii rolnictwa!
Ale na film o Mamutach w Imaxie nie narzekam ;)
Obiad zjedliśmy w dość ciekawym miejscu, rodzinnej restauracji, która serwowała gigantyczne porcje, do podziału przez 2-4 osoby. Na naszym stole pojawiły się monstrualne parującej miski makaronu i ku moje uciesze, wielka salatka z gorgonzolą.
A wystrój... Hmm...
W drodze powrotnej wciąż mogłam poczuć zapach wszystkich dań zaparkowanych w plastykowe pojemniki, bo otrzymałam ostatnie siedzenie w naszym vanie...
Tego dnia spałam dobrze i długo, a na śniadanie zjadłam tylko niewielki jogurt...Ach, i miałam w pokoju gościa, "kuzynkę" - w Indy spotkaliśmy rodzinę siostry mojego host taty, która została na... sylwestrowe party!
(Post uzupełnię jeszcze tym, co może dostanę od Abbie - jesli...!)
Wchodze a tu 3 nowe posty, taka niespodzianka :) jak ja lubie Twoj styl pisania. Po prostu muuusisz kontynuowac pisanie do konca wymiany albo dluzej!
OdpowiedzUsuńDzięki! Ja uwielbiam twojego bloga, więc wszystko gra ;)
UsuńMy też zapisujemy się na wspólne treningi jedzenia sushi! A tak w ogóle to spokojnie można je też jeść rękami :) Byle nie dzielić. Ja - przed treningiem - patrzę czy nikt nie widzi i ukradkiem dzielę, bo na razie to słabą mam przyjemność dusić się ryżową kulą ;) Uściski noworoczne i powodzenia -ptaszku wyleciany z gniazdka! MJiA
OdpowiedzUsuńJa dzieliłam z wielką determinacją, bo to żadna orzyjemność zjeść lunch w trzech gryzach...! A trening się przyda koordynacji palców ;-) Pozdrowienia!
UsuńDOBRE SUSHI WE WROCŁAWIU NA RACŁAWCKIEJ:).
OdpowiedzUsuńJak tam sniegi i mrozy?
Widzę, że masz dodatkowe wolne:)
CiA
Trzeba będzie sprawdzić... Ale na Racławickiej najpierw gołąbki, to wiemy, że bardzo dobre :-) a zimno, owszem, zimno jest u nas...
Usuń