sobota, 1 marca 2014

Wycieczka na narty

Tyle się działo! Po raz pierwszy w czasie mojego pobytu tutaj zroumiałam co to znaczy nie mieć czasu na pisanie. I cóż, na sen również. Ziewam nieustannie od dwóch tygodni, może z różną intensywnością zależnie od lekcji na której przyjdzie mi zasypiać. Może szkolne dni ciągną się w nieskończoność, ale weekendy całkowicie rekompensują czasami troszkę niższe, codzienne morale.
Tydzień temu w poniedziałek pojechałam na niezapomnianą Senior Ski Trip do Michigan. Zacznijmy jednak od tego weekendu, bo to przecież były walentynki! W szkole wszyscy ubrali się w stosowne róże i czerwienie, mozna było kupić dla wybranka różę i wszyscy rozprawiali tylko o planach na wieczór. Ja wybrałam się nie na randkę, ale do kina z dwoma koleżankami, Rosalie i Corissą na film z podwójnym-podbródkiem-Efronem i bawiłam się bardzo dobrze, szczególnie, że poszłyśmy na obiad do Panery, która jest moim najulubieńszym miejscem.



 W sobotę stwierdziłam, że skoro muszę pójść wcześniej spać przed wycieczką najlepszym wyjściem będzie unikanie snu w sobotę i szybsze zaśnięcie później... I zaczęłam bezsenny maraton. W niedzielę pracowałam cieżko w Starbucksie nad opowiadaniem na Creative Writing z moją grupą. 


Kiedy nadszedł wieczór i mończyłam rozmawiać z rodzicami, dostałam smsa z zaproszeniem na kręgle z moimi ulubionymi „swimming seniors” jak się nazywamy. W piętnaście minut zrobiłam sobie obiad i wsiadłam do sporego pickupa. Oczywiście zostawiając niespakowaną torbę i troszkę stresu. A nawet sporo. Taka już jestem, że cała sytuacja wycieczkowa wydawała mi się wyjątkowo dobrym powodem do zmartwień.
Mój talent na kręglach pojawia się i w następnej sekundzie znika, więc moje wyniki wynosiły albo maksimum punktów albo zero. Ale zdecydowałyśmy robić spore odstępy pomiędzy rzutami i spędziłyśmy ten czas na rozmowach. A kręgielnia to żadne wypasione wnętrze z cylu „kręgle w kosmosie”, ale wejście przez całkiem respektowaną stodołę, wykwintne przystawki w postaci frytek z serem i ogólnie bardzo amerykańska atmosfera.



Nawet nie bladym świtem, bo o 4:00 zadzwonił mój budzik, nieprzytomna zwlokłam się z łóżka, zebrałam swoje torby i nidługo później wsiadałam do autobusu. Całe szczęście nie do żółtego, bo to istnie piekielna maszyna z najdziwniejszą regulacją temperaturową. Po czterech godzinach usilnych starań powrótu do snu (czyli największa porażka mojego organizmu) dotarliśmy do jedynej górki w płaskiej okolicy, czyli dumie nazwanego „Timberwood ski resort”. Nie ukrywam, że pierwsze momenty były równie stresujące jak w moich najgorszych wyobrażeniach. Oczywiście wszysycy nagle zniknęli, ja musiałam w nieskończoność czekać na kask (byłam oczywiście jedną z pięciu osób na stoku, które miały kask, ale bardzo nie chciałam wracać do domu w trumnie), potem okazało się, że nie  dopasowali mi dobrze nart do butów i po pokonaniu pieszo drogi do wyciągu musiałam się wrócić.
I zostałam, sama, bez tej całego kręgu znajomych narciarzy. Czyli najgorsze koszmary się spełniają, łzy niemal w oczach, co tu robić? Nie wiadomo. I kiedy tak wędrowałam w jedną i w drugą stronę w za dużych butach i tysiącu warstw ubrań natknęłam się na docelową grupę i odetchnęłam z ulgą.


Górka była wielkim wyzwaniem dla uczących się jeździć, których szkółka nie nauczyła jak się skręca... Aż żal było patrzeć na przemoczonych biedaków staczających się w kierunku wyciągu. Ale po jakimś czasie opanowali skręt w lewo lub prawo i nawet dla nich stok nie był już straszny. A długi to już na pewno... Zabawy jednak miałam co nie miara jeżdżąc z pięcioma innymi narciarzami, za każdym razem siadaliśmy w innej konfiguracji i szaleliśmy na pagórku. Szybko pogoda zamieniła się w niezwły bałagan, widoczność zminiejszyła się do dwóch centymetrów, zatrzymaliśmy się na długi lunch, a kiedy nie przestawało padać nasza grupa trzech najwytrwalszych zdecydowała się jeździć do końca.



 I mam na myśłi – do końca – byliśmy ostatni w autokarze o 18:00. Największą frajdę sprawiały nam skoki na niewielkim wyskoku, które powtarzaliśmy i nagrywaliśmy chyba przez godzinę. I oczywiście były śpiewy „Let it be” na wyciągu, zamarzanie i udawanie, że wciąż czujemy nasze ręce i przemoczone twarze w stanie aktywnego zamarzania i topnienia. A stok pokrywał się coraz nowymi warstwami śnieżnego puchu.


Kiedy oddaliśmy sprzęt (w ogóle wszystkie buty i narty takie same, model prehistoryczny, narty również porządnie ciężkie, kijki wybierane z wielkiego stosu, byle pasowały mniej więcej długością – widać popularność narciarstwa) i przebraliśmy się wszyscy w ciepłe dresy rozpoczęła się niekońcąca historia, czyli droga powrotna. Na dworze rozszalała się burza śnieżna, droga niewiele różniła się od stoku i nasz autobus toczył się przez zaspy powoli do przodu, wszyscy modlili się tylko, że znajdujemy się na drodze, bo otaczała nas mleczna biel. Zatrzymaliśmy się na niemal dwugodzinną kolację i ruszyliśmy znów w trasę. Pod szkołę zajeżdżaliśmy przed 2:00. Na szczęście miałam podwózkę do domu, bo już o 21:00 dostałam smsa od Newtonów, że idą spać i mam znaleźć sobie kogoś życzliwego. W Lafayette zima też nie próżnowała i musiałam wysiąść na ulicy z samochodu i mój podjazd pokonać na piechotę, bo nie było nawet szansy dla samochodu na przedostanie się przez te Alpy. Była walka!
Cały tydzień nie mogłam odespać tych szaleństw, a szybko przyszedł piątek i ekscytujące wydarzenia! Ale o tym za chwilkę. Mam teraz długie próby przed wielką premierą i staram się bardzo wyrabiać z lekcjami i snem, więc jestem wciąż w biegu! 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz