Podczas gdy moja rodzina była zajęta ubieraniem choinki i szykowaniem ostatnich wigilijnych potraw, my niewiele w ten dzień robiliśmy. Korzystając z okazji spałam trochę dłużej, zjadłam owsiankę z jeżynami (tak, wciąż korzystam z tego samego pudła, które kupiłam podczas mojej pierwszej wycieczki do sklepu kilka dni po przylocie). Potem ubrałam się ładniej i połączyłam z Polską, która właśnie oczekiwała pierwszej gwiazdki.
Z dziewczynami obejrzałyśmy również "Kocha, lubi, szanuje" (baaardzo świątecznie ;-) ), żeby zabić czas. Po późnym lunchu pojechaliśmy do kościoła. Nie ma, że na wigilijnej mszy mielibyśmy stać, o nie - w ławce byliśmy więc już godzinę wcześniej! Ale tak w ogóle to nikt nie stał pomiędzy rzędami ławek, dla tych, którzy nie zmieścili się w głównej nawie przygotowano transmisję wideo do jednego z większych pokojów. Więc obyło się bez corocznych omdleń.
Pózniej pojechaliśmy na obiad do restauracji w hotelu w centrum miasta. Zwykle rodzinka chodzi w Wigilię na pizzę, ale w tym roku, nie wiem, czy trochę nie dla mnie, postanowili uczcić ten dzień uroczyściej.
Byliśmy jednymi z niewielu gości, więc atmosfera była niemal domowa.
A jedzenie... Przepyszne. Chociaż menu nie oferowało karpia, ryby po grecku czy w ogóle wegetariańskich przysmaków. No cóż, raz chyba można mi wybaczyć jedzenie cielęciny w ten dzień "bardzo ciepły, choć grudniowy"? Ale z kaparami i karczochami, niebo w gębie!
Nie śpieszyło nam się do domu, więc postanowiliśmy pojechać i zobaczyć owoc ciekawego hobby jednego z mieszkańców Lafayette, który co roku przeradza swój dom w gigantyczne tło dla pokazu świateł. Przez 20 minut czekaliśmy w kolejce samochodów, nastawiliśmy radio na właściwą stację i patrzryliśmy jak cała okolica jest rozświetlona przez jeden, pulsujący wszystkimi kolorami dom - w rytm dyskotekowej wersji świątecznych piosenek rzecz jasna. No cóż... Ciakawe doświadczenie. Ta rodzina nie posiada garażu. Tysiące światełek to również niemała inwestycja...
Tradycją Newtonów jest w Wigilię otworzyć po jednym prezencie ze stoisku pod choinką.
Co roku każdy rozdziera błyszczący papier i odkrywa... Tam-dam-dam.... nowa pidżamę. Ja też dostałam długa koszulę nocną. Kiedy wszyscy zrezentowali paletę nocnego ubioru, każy musiał przeczytać jedną stronę krótkiej świątecznej bajki na dobranoc.
I przyszedł czas, żeby rzeczywiście życzyć sobie dobrych snów.
Pierwszy dzień świąt w tym domu nie może przecież rozpocząć się w południe, prawda? Pierwszy i najmłodszy był na nogach już o 3:00 nad ranem. Mnie miłosiernie zbudzili o 6:00. Czekaliśmy na rodziców, wypiłam kubek herbaty, zaczynałam już zasypiać na kanapie, kiedy wszyscy zdecydowali zgodnie, źe czas zacząć prezentowy maraton. Najpierw - skarpety znad kominka, na rozgrzewkę. Czyli mnóstwo drobiazgów, pilniczki, błyszczyki, skarpetki.
Potem, w głównej rozgrywce, szliśmy w kolejce od najstarszego do najmłodszego, otwierając po kolei starannie zapakowane paczuszki. Każdy rano już zastał swój stosik na krześle, zajęliśmy więc pozycje i jeden po drugim prezentowaliśmy nowe nabytki.
Moźecie się domyślić, że śniadanie mogło się odbyć dopiero po kilku godzinach. Całą grupą zaatakowalismy kuchnię, każdy pomagając przy przygotowaniach. Były omlety z wieloma dodatkami, wielka salatka owocowa, bekon, ciasto i duuużo kawy.
Reszta dnia była leniwa i przeznaczona na zajęcia własne. Ja trochę snułam się po domu, nie mogąc zdecydować, co wyjątkowego mogłabym robić. W końcu zadzwoniłam do rodziny i usłyszałam trochę o ich świętowaniu.
Oczywiście nie mogło zabraknąć wielkiego, rodzinnego obiadu. Tutaj na stole muszą pojawić się kraby i wołowina z grilla.
W tym roku był również łosoś, dla takiej tam fanki różowej rybki... (bo kraby sa po prostu...straszne!) Jako że przyszła paczka z prezentami dla rodziny, przedstawiłam tradycję łamania się opłatkiem i wykonaliśmy uproszczoną wersję dzielenia sie (wszyscy byli bardzo głodni), więc po modlitwie każdy podnosił swój kawałek i wygłaszał krótkie życzenia dla innych. Było niesamowicie miło, ciepło i wesoło, choć niezbyt formalnie (ja w leginsami i wielkiej bluzie "Indiana State University"). Potem z piekarnika wyskoczyło pachnące Apple pie i przyszedł czas na upominki z Polski.
Następnego dnia, prawie ze łzami w oczach pojawiłam się na czterogodzinnym pływaniu. A w piątek musiałam pomagać przy dziewieciogodzinnych zawodach. Uwierzcie, po wyjściu z basenu cały świat był niebieski!
Na szczęście kolejne dni były tak miłe, że pracuję nad zatarciem tych nieprzyjemnych wydarzeń. W sobotę tylko godzina pływania, wyjście do kina i na obiad, a w niedzielę? A w niedzielę dziewczyny zabrały mnie wreszcie do stolicy! Indianapolis!
Cieplutki rodzinny czas!
OdpowiedzUsuńDobrze się czyta i ogląda!
CiA
Twoja rodzina ma strasznie fajny dom!
OdpowiedzUsuńOooj pamiętam tamtą zieloną szkołę !
OdpowiedzUsuńSzczęśliwego nowego roku! ;-)